środa, 11 marca 2009

Plotki o Hauptmannach

Bracia Hauptmannowie: po lewej - Gerhart, Carl - po prawej. W Jagniątkowie, przed domem Gerharta, chyba niedługo po jego wybudowaniu w 1901 r.
Tyle wątków się plącze……. Dojrzałam chyba do tego, żeby o swoich napisać czyli o dwóch facetach, których imię nosi nasza firma. Niemcy, choć może Dolnoślązacy bardziej, bo w podwałbrzyskim Szczawnie urodzeni i wychowani.
Gdy pojawiwszy się w Szklarskiej, czyniłam peregrynacje po domach istotnych osób, coby się ciut zaprzyjaźnić i zorientować w czym rzecz, jedno - jak mantrę - słyszałam - bo wy jesteście niemieckim muzeum i tylko Niemców pokazujecie. Akurat prawda to nie jest. Pół na pół i zawsze tak było. Ale, żeby to stwierdzić trzeba muzeum odwiedzić a nie posługiwać się obiegowymi sądami.
Dom Carla i Gerharta Hauptmannów - bo tu pracuję – niemiecki jest tylko z nazwy. Wystawy dzielimy na pół: ukłon w kierunku historii kontra żywa codzienność. Kontynuacja, bo wszystko z czegoś wynika, nawet gdy pozornie związku nie widać. Carl był inicjatorem szklarskoporębskiej kolonii artystów, którą teraz, współcześnie też inspirować próbujemy. Z różnym skutkiem. Istnieje ale osobno, każdy w swoim domu, z dala od innych. Do Kazimierza n/Wisłą nam daleko. Jednak Kazimierz, prócz pięknego położenia i cudnej architektury na małej przestrzeni skupionej, nie ma gór. Więc bajkę o kolonii artystów skutecznie sprzedaje (w sensie pozytywnym - kultywuje), przy aktywnym współudziale władz miasta. Nasze góry inny typ turystów ściągają i kolonia w tym tłumie niknie i się gubi. A szkoda. A i z władzami różnie bywa, ale cos ruszać się w temacie zaczyna, przyznaję.
Z tych dwóch panów, których imię nosi muzeum, zdecydowanie bardziej wszystkim się Carl podoba. Bo prawdziwym, z krwi i kości człowiekiem był. Gerhart Hauptmann to noblowskie nazwisko, które przez snobizm przyciągało. Literatura, jak literatura, umiał trafić w okres i nastrój społeczny, a to w nagrodzie Nobla chyba najbardziej się liczyło i liczy. Jedno co mnie ruszyło naprawdę, to jego „Księga namiętności”, rodzaj pamiętnika, opowieści o czasie rozstawania się z ukochaną żoną dla ukochanej kochanki, późniejszej żony. Z czytelnie silnymi emocjami oddany sposób myślenia faceta, jego stosunek do kobiet, duchowe rozterki, próby wybrnięcia z sytuacji. Dla mnie bomba i jedyna książka Gerharta współcześnie do czytania. (Moim zdaniem, ale to też mój blog).
Carl pozostaje nieznany, nawet Niemcy nie wiedzą kto zacz, poza wąskim kręgiem specjalistów od Gerharta. A postać to była barwna. Artysta pełną duszą, szarpany wątpliwościami, z głową w chmurnych szczytach Gór Olbrzymich. (Stara nazwa Karkonoszy – Riesengebirge). Startował jako przyrodnik, nawet doktorat w tej dziedzinie popełnił. Bardziej niż o klasyfikowanie roślin w jego badaniach chodziło o znalezienie uniwersalnej idei rządzącej światem i ludźmi. I ta idea w jego dramatach znalazła swoje miejsce. Nie będę się wdawać w literackie dywagacje, gdyż niemieckiego nie znam a niewiele jego rzeczy na polski przetłumaczono (ostatnio widziałam "Lot sowy" w sprzedaży), opieram się na opracowaniach i na opiniach moich poprzedników i współpracowników, którzy mi piękną historię Carla wszczepili. Oprócz dramatów pisał wiersze, pamiętniki, a przede wszystkim pięknie dyskutował, inspirował do rozmów. Nazwisko Gerharta przyciągnęło artystów wszelkiej maści i literatów ale szybko Carl ich przejmował i ujmował wdziękiem i charyzmą jakąś. Z nich dwóch Gerhart był monumentalny (jak jego dom - mauzoleum w Jagniątkowie) , Carl – swojski i ludzki, jak nasza, na wpół drewniana chałupa.

Czym się zasłużył Polakom, dlaczego go szanują. Nie dał się zwieść nazistowskim ideom i Polaków lubił, nadto uznawał ich prawo do posiadania własnego miejsca na ziemi – co w pocz. XX w. zbyt popularnym wśród Niemców poglądem nie było. Może to za sprawą Józefy Krzyżanowskiej, studiującej filozofię w Zurychu, której uroda i inteligencja takie na nim wrażenie zrobiła, że nawet o rękę poprosił, żonatym będąc. Ona, też czyjaś małżonka, musiała odmówić lecz przyjaźni mu dała tyle, że zaczął się polskiego uczyć, duchowość naszego narodu poznając, wykonał literacką korektę „Chłopów” Reymonta, na niemiecki przetłumaczonych przez Jana Kaczkowskiego ( Jean Paul d Ardeschah ).
Zresztą u kobiet Carl popularnością się cieszył niewąską choć nazbyt urodziwy nie był. Niewysoki, szczupły, z dwiema charakterystycznymi brodawkami na nosie. A, że chętnie obszerny płaszcz i malowniczy kapelusz nosił, zamaszystym krokiem przemierzając Szklarską, otrzymał imię Carl – Rübezahl (niemieckie imię Karkonoskiego Ducha Gór, w powojennych latach tych ziem zwanego pogardliwie Liczyrzepą. Tę bajkę wszyscy znamy). Nie tylko dlatego, że miejscowym z Duchem Gór się kojarzył. Również dlatego, że zebrał kilka ludowych podań o władcy Karkonoszy i wydał w formie „Księgi Ducha Gór”. Niedawno wyszło drukiem drugie polskie wydanie tejże książki, opatrzone rysunkami Beaty Kornickiej – Koneckiej - znanej naszej artystki. U nas odbyła się promocja i u nas książkę można kupić. Imprezę poprowadzili moi zacni koledzy, dwaj tłumacze trudnego tekstu: Emil Mendyk i Przemek Wiater, przy istotnym współudziale nad wyraz elokwentnego Tomka Prylla.
Ukochana żona Carla, Marta z domu Thienemann, jedna z trzech sióstr, które wydały się za trzech braci Hauptmannów (trzeci brat Georg, kawą skutecznie handlujący, majątek utopił w wynalazkach technicznych), katusze przeżywała, gdy jej mąż składał hołdy (zapewne duchowe tylko) innym kobietom. Wspierała go jednak i pomagała we wszystkim. Gdy w końcu nastąpił rozwód, zamieszkała niedaleko. Pomógł jej zbudować willę Polny Krzew, pomógł zagospodarować piękny ogród, a ona organizowała obiady literackie, gdzie pod pretekstem dysput, ściągała swojego Carla. To sie nazywa uczucie....
Całe życie w Szklarskiej towarzyszyła mu jeszcze jedna kobieta – „przyjaciółka pieśni”, muza Carla – Anna Teichmüller. Utalentowana kompozytorka i pianistka, przyjechała za Carlem z Berlina i przeżyła samotnie życie u jego boku. Umarła w biedzie długo po jego śmierci w 1921 roku. On ją do przyjazdu namówił, lecz czemuś nie przyszło to trudno. Bywała w ich domu niemal codziennie. On pisał wiersze do jej muzyki i pod wpływem jej muzyki, ona układała pieśni do jego wierszy…. Symbioza dusz.

Na dzisiaj starczy. Myślę, ze jeszcze nie raz o Carlu napisze, bo postać warta popularyzacji. Popadłam w nieco patetyczny ton i nie jestem całkiem pewna czy strawne jest to co napisałam. Ale niech tam.

6 komentarzy:

  1. Ja jak zwykle się czepiam, ale - chociażby ze względu na podupadającą współpracę ze Związkiem Domów Hauptmannowskich - proponuję do nazwy instytucji wprowadzić obligatoryjne nawiasy: "DOM CARLA(oraz także w niewielkim stopniu, mimo, że to właśnie mieszkając tutaj napisał "Tkaczy" - Gerharta) HAUPTMANNA".Trochę barokowo-przydługaśna ta nazwa, ale jakże byłaby mi miłą.
    A propos Niemcy: Baumann się "robi".

    OdpowiedzUsuń
  2. Choć racji masz wiele zważ, że obecnie skrótowe hasła się liczą i korzyści przynoszą. A korzyścią jest popularność postaci i wszelkie tego, materialne, efekty.

    OdpowiedzUsuń
  3. Trochę się obawiałam,że zarzucisz mi zbytnie sprowadzanie legendy na ziemię i przesadną familiarność, ale...

    OdpowiedzUsuń
  4. Hmmm ... monumentalny Gerhart piszący pod publikę i swojski Carl ... filozoficzny symbolista :) Ja nigdy nie zrozumiem jednego- dlaczego znaczenie pochodzenia i narodowości miałoby ujmować historii i ducha szczególnym przez tego ducha i tę historię miejscom :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Pomieszkaj w Szklarskiej to zrozumiesz. To nie ideologia raczej, czysta matematyka i ekonomia

    OdpowiedzUsuń
  6. Krkonosz, ich podupadania się nie obawiam, ta nacja jakoś się szybko odradza, więc tylko czekać aż związek rozkwitnie ponownie. Pytanie pod czyim przywództwem i czy dla nas korzystnym

    OdpowiedzUsuń