piątek, 26 listopada 2010

odrażajacy, brudni , źli i.... świat kreowany przez media

Film Ettore Scoli o tym tytule zrobił kiedyś na mnie tak duże wrażenie zrobił wrażenie, że pamiętam go łącznie z reżyserem, mimo upływu lat. Klasyka. Ale nie o tym chciałam.
Byłam dzisiaj na wywiadówce u córki, bardzo pozytywnie nastawiona bo dziecko zachwycone szkołą. A od czasu przygotowanego przez ich klasę libduba (http://www.youtube.com/watch?v=khHB981o_t0) - wręcz uskrzydlone.
No i się wkurzyłam. Więc dygresja - gwoli naświetlenia przyczyn wzburzenia.
Ostatnio w lokalnym tygodniku pojawił się - bulwersujący dzieci i nauczycieli - kolosalny artykuł o jeleniogórskich licealistach, z którego wynika, że owi licealiści nic innego nie robią tylko balują, piją, ćpają, seks uprawiają i w ogóle samo zło. Aaaa, przy tym tak stresują nauczycieli, że ci się boją do klas na lekcje wchodzić. Wczoraj napomknęła mi o tym tekście koleżanka z pracy mówiąc
- wydaje ci się, że wiesz wszystko, dzieci nie znasz ?
Qurde, no znam, swoje - bardzo dobrze, wyczuwam je siódmym zmysłem wręcz, zwłaszcza gdy w kłopoty się pakują, czego doświadczyłam nawet ostatnio.
- A jesteś pewna co Anka robi w wolnym czasie ?
Jakim wolnym czasie ???!! Ona po prostu nie ma wolnego czasu. Kończy lekcje o 15-tej, godzinę do domu wraca, potem tańce, kosz, lekcje, siatkówka, korki z matmy, komputer - facebook (!!!!- naganne) i demotywatory, ostatnio jeszcze roznoszenie ulotek, bo na obóz taneczny zbiera, nawet z chłopakiem spotyka się tylko w ramach spaceru z psem. Imprezy ? Jakie imprezy ? Kiedy, za co ? Jednak się spłoszyłam i przepytałam dziecko. Tak, mówili dzisiaj o tym artykule ale
- no mamo, co ty, przecież widzisz...
No widzę.
Dziś na wywiadowce dowiedziałam się, jak dziennikarka zbierała materiał. Rozdała dzieciom kartki z ankietą, pani psycholog udzieliła wywiadu (nie autoryzowany) i powstał bulwersujący, uogólniający artykuł. Który notabene zaraz przeczytam i pewnie skrytykuję.
Każdy wie jak działają media - wychodzą naprzeciw zapotrzebowaniu społecznemu, próbując równocześnie kreować rzeczywistość. A, że ludzie raczej starają się żyć normalnie, gdzieś muszą dać upust złym emocjom, choćby popatrzeć na cudze zło, choćby poczytać. Potem mogą z satysfakcją spać spokojnie w świadomości, że to nie oni i umacniać się w przekonaniu o własnej wyższości. Mediom w to graj, bo wyraźnie de mode jest pisać o pozytywach. Alternatywa dla obowiązującej w minionej epoce propagandy sukcesu, przy biedzie i pustych półkach ? Akcja - reakcja, swoista dialektyka: bieda w realu - bogactwo w mediach i odwrotnie ? Ciągle mnie zaskakują ludzie całkowitym brakiem dystansu. Deklarują niewiarę w media, po czym sankcjonują publikowane tezy, powoływaniem się na nie. Najczęściej ze świadomością mniejszej lub większej manipulacji. Powinnam psychologię skończyć, wiedziałabym jak działa ten mechanizm.
Natomiast dziennikarska manipulacja jest nieetyczna, niezależnie od tego czemu służy - tu nie mam wątpliwości. Wiarygodność dziennikarska .... na czym się opiera ? Na obiektywnym przedstawianiu faktów - przede wszystkim. A skąd się bierze fakty ? Ze źródeł. Jedna ankieta w jednej klasie , w jednej szkole, tendencyjnie formułująca pytania by uzasadnić założoną tezę ? Czy to jest materiał pozwalający wydać negatywną cenzurkę całej młodzieży licealnej Jeleniej Góry ?
Może w końcu dotrę do puenty... Cóż mnie tak wkurzyło.
Ano to, że dyrekcja jest skłonna sprawy nie ruszać, ucichnie. Czy przemilczenie niesprawiedliwego uogólnienia, naciąganej tezy, nie jest jej uprawomocnieniem ? Dzieciaki się burzą, mają prawo się bronić, chcą zwołać konferencję prasową, skonfrontować wiarygodność dziennikarskich źródeł, zapytać o brak autoryzacji wypowiedzi np. nauczycieli, równocześnie samodzielnie zebrać materiały i zbadać temat, żeby się przekonać jaką wartość ma przedstawiona w gazecie opinia, bo za pewnik nie chcą jej uznać. Uważają, że pokazany problem to nie norma lecz margines. I ja też się burzę, bo prawo do obrony własnego imienia to dosyć podstawowa rzecz.
Na marginesie. Córka jest w klasie dziennikarskiej. Czego mogłaby się nauczyć ? Że manipulacja faktami to zawodowa norma ? Jeśli artykuł jest manipulacją, bo jeszcze nie czytałam. I wymiar szerszy - że media to trzecia władza i z tym się nie wygra. Chyba tego nie chcemy, wiemy jaka jest ich potęga.

jak doktor bajki opowiadał

Dzisiaj wymieniali kable energetyczne na całej długości ulicy, pozbawiając nas tym samym prądu na calutki dzień. Wypuściliśmy się więc na miasto odrobić zaległości towarzyskie. Między innymi zajechaliśmy do przedszkola, gdzie już dawno mieliśmy gościć. Zaopatrzeni w dary przekupne (cukierki, pocztówki), opowieści merytoryczne (bajki o Duchu Gór i o mieście), zapragnęliśmy wiedzę maleństwom przekazać. Omnipotentny - jak mawiają niektórzy - doktor już miał rozwinąć skrzydła, lecz ledwie usta pełne wiedzy otworzył, posypały się dziecinne opowieści. Same wiedzą lepiej, same znają Ducha Gór, łącznie z wszystkimi jego imionami, same wiedzą, gdzie go najłatwiej spotkać - bo całe lato szlakiem Ducha Gór wędrowały. W muzeum przecież też były.
Nasłuchaliśmy się, oczka otworzyliśmy szeroko i z tego wszystkiego rozdaliśmy cukierki oraz inne gadżety do muzeum na styczniowe warsztaty zapraszając. Na koniec doktor dostąpił zaszczytu zabawy w kółeczko, co - jak widać na obrazku - dużego skupienia wymagało by z rytmu nie wypaść.
Ponownie jestem zbudowana Szklarską Porębą. Od najmłodszych lat chłoną tu wiedzę wszelaką...

czwartek, 18 listopada 2010

nostradamus

Żółta rasa zaleje świat... Wyobrażaliśmy sobie wielką wojnę narodów, kataklizm, terror, ucisk. Tymczasem ? Spokojna, sukcesywna, szeroko zakrojona kolonizacja gospodarcza, Azja, Afryka, Ameryka, Europa. Czy to źle ? Normalnie, takie są koleje świata: pracowite początki, względna stabilizacja we względnym dobrobycie i marazm dekadencji pełnej manierystycznej nadbudowy. Kiedyś kolebką cywilizacji była Azja i Afryka, potem na długie stulecia Europa i Ameryka, teraz ponownie wraca Azja. Koło zawsze zatacza krąg, bo taka jest jego idea. Czemu historia też go zatacza zamiast iść ciągle do przodu ? Tego nie wiem ale cyklicznie jest w każdym świata aspekcie, nie tylko ludzkim.
Czy Europa odpuści ? Chyba nie ma wyboru. Stara, starzejąca się, ubezwłasnowolniona dobrobytem, już nic nie produkująca poza kupą papierów i wizji, skupiona na estetyce, arbiter elegantiarum dla nuworyszowskiego świata, jeszcze tkwiącego w życiu realnym i właściwej mu kulturze masowej. Europy zdanie liczyć się będzie - jak zdanie antycznej Grecji - dopóki pozostały świat nie osiągnie zbliżonego statusu i sam zacznie tworzyć etyczne i estetyczne kanony.
Gdzie my w tym wszystkim jesteśmy ? Jak zwykle, poza jednym i drugim. Ciążymy do dekadenckiej Europy czując z nią związek kulturowy, a ekonomicznie nie weszliśmy jeszcze w najbardziej korzystny okres środkowy. Czy idąc w kierunku schyłku nie podcinamy sobie skrzydeł ? Ale do wschodu nam jeszcze dalej. Nigdy chyba nie byliśmy po właściwej stronie, we właściwym miejscu i we właściwym czasie. I na dodatek - nigdy z przodu, zawsze z tyłu.

sobota, 13 listopada 2010

trochę marcowej egzotyki i Babilon
















Te gorące fotki z marcowego Calpe nie są moje
Obejrzałam Babilon - jak zwykle i mam mieszne uczucia - ja zwykle. Wśród zaproszonych gości znalazła sie tym razem kandydatka na prezydenta Jeleniej Góry. Przygotowana jak do szóstkowej odpowiedzi przy tablicy, elokwentna, ładna, sypmatyczna i naznaczona leciutkim znamieniem PiS-u. Nie znam jej programu wyborczego - ponoć zajął drugie miejsce w rankingu, mam swoje wybory u siebie. Być może jest merytorycznie dobry, spójny, możliwy do efektywnej i efektownej realizacji, ale to znamię mnie odstrasza. Wyłapuję je nawet w śladowych ilościach - niedopuszczającą wahań jednoznaczność opinii w kwestiach niemerytorycznych a etycznych, sygerującą potrzebę narzucenia tylko jednego sposobu widzenia świata. A ta wolność wyboru - nawet jeśli nie w pełni wykorzystana - to jest to co dla mnie najbardziej istotne w obecnych czasach.

niedziela, 7 listopada 2010

z perspektywy szaraczka - wyborcy

Starostwo - twór urzędniczy, który dużo może ale nic nie musi - jak okazuje się w praniu. Może być prężnym inicjatorem szeroko zakrojonych działań, mobilizować gminy i społeczeństwo merytorycznym wspomożeniem, generować środki dla publicznego dobra. Ale też może być finansochłonną naroślą na społecznym ciele, działającą jedynie dla siebie samego i spełniania (?) wymaganego prawem minimum urzędniczych powinności. Jak jest u nas ? Zostawiam do przemyśleń.
Wciągnęła mnie ekonomiczna magisterka dziecka. Kibicowałam od początku, od etapu zbierania danych, po wyciąganie wniosków - bardzo ciekawe doświadczenie.

sobota, 6 listopada 2010

dylematy wyborcy

Optymalnie powinno być tak, że człowiek nie zajmuje się polityką, tylko życiem, bo dbałość o warunki tegoż życia do zadań polityków należy. Tymczasem od kiedy pamiętam politycy zajmują się głównie końcowym efektem własnego stołka, nawet nie próbując, by ten efekt był tylko pochodną dobra ogółu. Teraz już nawet nie kryją się z tym, o co naprawdę chodzi, bo polityka to nie misja tylko dobrze płatny zawód stwarzający dożywotnie możliwości. Kogo więc wybierać w tłumie karierowiczów ? Ano tego, którego wizja rokuje, że najwięcej ochłapów z pańskiego stołu poleci w kierunku głodnego tłumu. Broń boże ideowca - marzyciela, przelotnego ptaka, i który albo się szybko zdegeneruje i - jako neofita - przerośnie cwanych mistrzów albo stres go zabije. Najlepiej wybrać racjonalnego długodystansowca, który na całe życie chce się z polityką związać, więc wiadomo: musi mieć plan wieloletni, korzystny dla wyborców. I - co ważne - musi mieć układy, bo świeżynka się nie przebije chyba, że ma charakter i charyzmę wodza.
Jesteśmy naiwni (to takie wygodne i tak wiele tłumaczy), ciągle wierzymy jeszcze w ludzi i chcemy wierzyć w ich słowa i w to, że mają pokrycie w realu. Niestety, żeby dobrze wybrać trzeba wiedzieć co naprawdę się wybiera i znać realną skalę problemu, który przez wybranego ma być rozwiązany. No bo od tego zależy nasza codzienność. No a kto ma czas w codziennym biegu poznawać jeszcze drugiego człowieka ? A może jednak warto ?
Wczoraj odbyło się wiejskie zebranie z kandydatką na wójta, a na reperkusje jego natknęłam się dziś w sklepie na okoliczność zakupów. Zrazu nieśmiało, ale jednak rozgorzała dość ognista dyskusja. Przy udziale jednego z aktualnych radnych, urzędniczki gminnej oraz nas - mającej wybierać - gawiedzi. Swojego wójta znamy od lat, wiemy co może, czego nie potrafi. Pojawia się nowa postać, która prezencją zrobi wrażenie, nawet niewiele obieca ale jest nową nadzieją. Zapytałam o program. Jedyne co usłyszałam, co pobrzmiewa jak mantra:
"pieniądze unijne umie zdobywać". Hmmmm... prezydent okolicznego miasta w czasie swojej kadencji zdobył kasę niewąską: 170 mln zł z unii, grubo ponad drugie tyle z kasy miasta na miejskie inwestycje. A, zdaje się, popłynie, bo PR ma kiepski i zero charyzmy. Ale nawet gdyby to duży plus był, ilu z nas zdaje sobie sprawę, że pieniądze z unii to również spore koszty dla nas ? Czy stać naszą ubogą gminę na zadłużenie kasy do ryzykownych granic, a potem - czy stać nas osobiście na płacenie za uzyskany dobrobyt ? Bo w końcu unijne przedsięwzięcia mają się zwrócić i nawet zysk przynieść. Komu ? No nam - w baaaardzo dalekiej perspektywie, w bliskiej - tym którzy je realizują. Zapominamy, że cywilizacja sporo kosztuje.
Wiem, brzmi to jak nawoływanie do wejścia spowrotem na drzewa. Oczywiście, że jestem za korzystaniem z unijnych możliwości ale mam świadomość konieczności zaciskania pasa przez najbliższe ... dzieścia lat ( w moim wypadku do śmierci), więc ostrożniej pochodzę do machania unijną chorągiewką i staram się patrzeć szerzej.

środa, 3 listopada 2010

Post dla wytrwałych

Gdyby ktoś miał ochotę przebiec się w biegu z pochodniami w Zgorzelcu w piątek o 17.30 (szczegóły tutaj:
http://www.zgorzelec.info/index.php?k_d=27&id=5268&long&t=news2b to zbieram ekipę, która przebierze się za ucieczkę ze szpitala, odzieje szlafroki i piżamy i ruszy, protestując przeciwko polityce NFZ. Jakakolwiek by ona nie była, w sumie nieważne, liczy się fajne przebranie i ogólna idea, a zaprotestować zawsze miłol

Po raz kolejny też przypominam o konkursie literackim o nagrodę Nie-Do-Rzeczki. Jeszcze parę tygodni, ślijcie twory! Szczegóły tutaj:
http://www.zgorzelec.info/index.php?k_d=27&id=5116&long&t=news2b

Gdyby ktoś miał ochotę porecenzować mi pamiętnik z Indii, to wkleję kawałek poniżej. Znalazłem wydawcę i opracowuję temat (niektórzy z Was znają wersję pierwotną, ta jest o wiele bardziej rozbudowana) i chętnie posłucham opinii. Gdyby ktoś miał ochotę wchłonąć większą ilość na etapie doróbek, niech da znać, załączę.

"30 dni w Indiach"

Wyjaśnienia, przejaśnienia i olśnienia
Byłem w Indiach. Wróciłem z Indii, napisałem ten pamiętnik bazując na notatkach robionych w trakcie pierwszej podróży po Subkontynencie.
Potem przeczytałem ten pamiętnik.
Ojej.
Chcąc nie chcąc wyszło na to, że Indie to piekło na ziemi, sodoma, gomora, seks, przemoc, grzybica, satanizm, slums, dziura, camera obscura i pieczone kasztany. W dodatku garam masala, niebiański spokój, krowy i ludzie, tolerancja religijna, motoriksze, symfonia klaksonów i Himalaje.
W Indiach przebywa mniej więcej na stałe Jeden Miliard Hindusów i Jeden Miliard Kolorów - pewnie jakiś specjalista od psychofizjologii widzenia zechce się ze mną spierać, ale ostrzegam lojalnie, że wtedy zapewne zechcę się upierać. Jeden Miliard Kolorów - jak również Jeden Miliard Hindusów - mogą zmęczyć. Nadmiar wrażeń działa zabójczo nawet na zahartowany w bojach organizm.
Byłem już (a właściwie dopiero) na czterech kontynentach, w iluś-tam-dziesięciu krajach, ale takiej mieszanki jak w Indiach nie widziałem jeszcze nigdzie. I szczerze mówiąc nie spodziewam się gdziekolwiek zobaczyć czegoś porównywalnego. Widziałem już wzorzec chaosu, który w jakiś sobie tylko znany sposób wyrwał się z Sevres pod Paryżem i osiadł na stałe nad Gangesem. Teraz mogę już tylko ze spokojem porównywać doń resztę cudownie nieuporządkowanego świata.
Jeden Miliard Kolorów mieni się w oczach. Mami, tumani. Przestrasza? Nie, w Indiach jest spokojnie. Wbrew temu, czym bombardują media (uczciwie trzeba przyznać, że relacji z ekstremizmów indyjskim jest ekstremalnie mało, co potwierdza moją powierzchowną diagnozę. Cudowny brak agresji powoduje cudowny komfort psychiczny. Ahinsa paramo dharma - niestosowanie przemocy jest najwyższym prawem. Indie są prawdopodobnie krajem dość nudnym dla światowych mediów, choć stwierdzenie, że są krajem nudnym, będąc na miejscu, byłoby nie na miejscu.
Czyżby raj? Ech, powiedziałem już przecież: piekło na ziemi, sodoma, gomora, seks, przemoc, grzybica, satanizm, slums, dziura, camera obscura, pieczone kasztany, garam masala, krowy i ludzie, tolerancja religijna, motoriksze, symfonia klaksonów i Himalaje.
Kontrast. Kontrast w postaci kantaty. Kontrast jak poemat. Kontrast - skończone dzieło sztuki.
No i niebiański spokój. Dorastałem do niego przez całe życie, wiedząc, że stoicyzm to piękna postawa i próbując wcielić ją w życie w działaniu (lub tegoż działania braku). Udawało się lepiej lub gorzej. Po wizycie w Indiach jestem praktykiem stoicyzmu. To wielka nagroda.
A gdzie leży prawda? Czy to takie ważne? Jesteście gotowi za nią zginąć? A co z ahinsa paramo dharma? Ech, nie zna życia w wielu jego odcieniach, kto nie widział Jednego Miliarda Kolorów w Indiach.
To nie będzie opowieść człowieka, który spędził kilka lat przemierzając Azję i doszedł do głębi przemyśleń sięgającej dna jeziora Bajkał (aczkolwiek tam też dotarłem). Poniższy pamiętniko-esejnik to ultra-subiektywny zapis spostrzeżeń człowieka w klasycznej dla pewnej grupy społecznej podróży, po staropolsku nazywanej "bagpackerską". Każdy może takową przeżyć, wystarczy nabyć bilet, najpraktyczniej będzie do New Delhi i po prostu krążyć po Subkontynencie.
Roi się tu (nie w Indiach, tylko w moim tychże opisie!) od ironii, ciętych uwag, niepoprawności politycznej i niepoważnego podejścia do świata. Jeżeli komuś lekarz kazał ograniczyć takowe bodźce, proszę czym prędzej zaprzestać lektury.
1.Dzień, w Którym Nadeszły Demony.
Dopóki nie ujrzymy bogactwa hinduskiego umysłu i jego wrodzonej duchowości -nie zrozumiemy Indii
Lyn Yutang (chiński pisarz, publicysta, wynalazca i uczony, znany na Zachodzie dzięki przekładom chińskiej klasyki i wpływowym publikacjom o Chinach w języku angielskim. W Polsce raczej nieznany prawdopodobnie z powodu braku przekładów - z chińskiego i z angielskiego)
Błogosławiony dzień w którym wstąpiłem do piekła.
Błogosławiony? A może przeklęty? To się jeszcze okaże.
Good morning Delhi! Good evening Delhi? Przylecieliśmy z Londynu (zwanego coraz powszechniej i w związku z coraz liczniejszą nową angielską Polonią - coraz słuszniej Lądkiem Zdrojem) późnym wieczorem tudzież wczesnym porankiem - przez różnicę czasu mam problemy z określeniem swojej pozycji w przestrzeni temporalnej. Cokolwiek to znaczy. No właśnie. Używam trudnych wyrazów i odrobinkę zbyt skomplikowanych figur retorycznych. Jestem pobudzony i senny jednocześnie. Witamy w kraju kontrastów.
Nockę spędzamy w nieomal komfortowym, umiarkowanie klimatyzowanym budynku lotniska Indiry Gandhi, gdzie do niespokojnego snu na emaliowanych drucianych fotelach tuli nas niebywale psychodeliczna muzyka sącząca się z dobrze (niestety) ukrytych głośników. Przylecieliśmy we trójkę: rodzina Bleichertów i ja. Rodzina Bleichertów - czyż nie brzmi to co najmniej niepokojąco, żeby nie rzec: arcypoważnie ? Ba ! A przecież chodzi tylko (tudzież aż) o Artura zwanego Blachą, mojego starego (stażem, nie wiekiem) kumotra, towarzysza wypraw m.in. do Rumunii, Mongolii, Meksyku, że o Mont Blanc, Matterhornie i setkach pomniejszych górek w Polsce, Czechach i na Słowacji nie wspomnę. No i oczywiście o żonę jego, Agnieszkę zwaną Wełną, swego czasu zdobywczynię pucharu Polski we wspinaczce skałkowej i niezgorszą traperkę w niewątpliwie mocnych butach z nożem w plecaku. W zeszłym roku byliśmy razem w Iranie, na mojej pierwszej podróży poślubnej - nieważne, że to oni byli po ślubie, ważne, że podróż się odbyła. Dziś wieczorem/rano przylecieliśmy we trójkę, ale na lotnisku ulegliśmy cudownemu rozmnożeniu i jest nas czwórka - dołączyła do nas Griselda, Meksykanka.
Notabene, skoro o rozmnażaniu mowa, to Gryzelda jest całkiem niczego (a nawet czego) i chętnie zawieszam oko, przytulam się (niby) przez sen, jednym słowem korzystam z okazji. Grzeszę myślą czy tylko myślę, że grzeszę? Oj, grzeszę - w końcu jestem Grzechem, no nie? I to na dodatek śmiertelnym. Nie jestem za to subiektywnym i anonimowym dziennikarzem, który ukrywa się za swoim felietonem - niestety, wszystko przechodzi przez pryzmat osoby, egocentrycznie - przeze mnie. A kara za grzechy Grzecha już czeka, choć jeszcze nie zdaję sobie sprawy, że piekło jest tak blisko. Tak naprawdę to moje korzystanie z okazji polega przede wszystkim na pokonwersowaniu po hiszpańsku, bo Gris słabo abla po angielsku, a najwyraźniej lubi sobie pogadać. Poza tym akurat mocno potrzebuje. Posłucham, czemu nie? Mówi, że boi się siedzieć sama, że rozminęła się z koleżanką i ogólnie nastrój jej siadł. Mówi i mówi. W ramach wspomnianej konwersacji przypominam sobie co jakąś dłuższą chwilę formy pytające w gramatyce hiszpańskiej i staram się ich używać. Jakoś to idzie. Aga też zna hiszpański, i w dodatku ma roaming (to taki wyraz nie po hiszpańsku, którego nie rozumiem), więc pomaga Meksykance w odnalezieniu koleżanki - w globalnej wiosce z telefonem komórkowym w dłoni nie jest to takie trudne. Rankiem wynurzamy się z chłodnych, sterylnych i bezpiecznych murów Terminalu Drugiego i patrzymy na prawdziwy świat. Dookoła stolica Indii.
Piekło.
Próba opisu hałasu, tłoku, zapachu i innych wrażeń zmysłowych wykracza poza plastyczne zdolności mojego pióra - tak jak i Delhi samo w sobie wykracza poza moje wcześniejsze doświadczenia z cywilizacjami azjatyckimi, marokańskimi i meksykańskimi. Będąc w stolicy Iranu stwierdziliśmy, że Teheran to taki Meksyk, że Ułan Bator się chowa ale Delhi to chyba trzy w jednym. Promocja, niech to szlag.
Póki co, dojeżdżamy autobusem do dworca kolejowego New Delhi. Jest gorąco, jest głośno, zapach odurza, zaburza, uderza, zraża, poraża. Mistrz Ryszard Kapuściński pisał, że w upale łatwiej puszczają nerwy, że czasami w zabójczym gorącu trudno powstrzymać się przed wszelkiego rodzaju odruchami, mogącymi przedstawić nas później w świetle zdecydowanie niekorzystnym. Mam to w pamięci i z całej siły próbuję zachować spokój.
Chcąc nie chcąc właśnie rozpocząłem moje finałowe szkolenie na mistrza Jedi , Jogi albo innych popkulturowo religijnych zakonów promujących stoicyzm, niebiański spokój, boską cierpliwość i inne mądre postawy w stosunku do otaczającego świata. Otaczającego w coraz szybszym tempie.
A dookoła Jeden Miliard Hindusów próbujących bezustannie sprowokować mnie do wybuchu. Riksza ?! Taxi?!Bakszysz !!! Marihuana ? Haszysz ? Herbata ? Kup bębenek ! Kup chusteczkę ! Kup cegłę ! . Nie. Spokojnie, jednym gestem, wyrazistym spojrzeniem, dosadnie. Nie. Tytuł mistrzowski w kieszeni? Nie.
Mówi się potocznie acz niewątpliwie słusznie, iż podróże kształcą. Z wzrastającego z wiekiem doświadczenia wiem jednak, że lepiej wykształcić się przed podróżą, tak na wszelki wypadek. Teraz to wiem - Mądry Polak po. A wcześniej ufny i pozytywnie nastawiony do wyciągniętej, wydawałoby się, w geście pomocy, dłoni. Później przeczytaliśmy w przewodniku, że to, co nam się przydarzyło, to stara sztuczka i nie wolno się na nią nabrać. Później. Czy lepiej późno niż wcale, to kwestia raczej sporna w tym przypadku. W każdym razie w przewodniku nie napisali wszystkiego... (wśród tych powtarzających się nieustannie trzech kropek gra muzyka, powiedzmy sobie w tonacji d - mol, odrzucona przez reżysera horrorów klasy d - mol jako zbyt przerażająca)
Ten taksówkarz powiedział, że biuro informacji turystycznej na dworcu jest w remoncie, ale on zawiezie nas do oficjalnego biura informacji turystycznej w mieście, nie ma problemu i w dodatku niedrogo. Cóż. Szok termiczny, szok kulturowy i szok cenowy robią swoje - przytępiamy ostrożność i jedziemy.
A w oficjalnym biurze informacji turystycznej był On. Czarniawy, chudy, w białej koszuli, czarnych spodniach na kant i błyszczących lakierkach. "Dokąd jedziecie ?" zapytał chrapliwie sykliwym, przedzierającym się niewyraźnie przez wyraźnie zniszczone oskrzela głosem. "Uttaranchal" odpowiedzieliśmy " Na trekking Rup Kund. Wie pan coś o autobusach, pociągach ?" "Dlaczego nie do Ladakhu ?" zapytał On. "Bo mamy w planie Uttaranchal, wie pan coś o pociągach albo autobusach do Dehra Dun albo Rishikesh? " "Ale Ladakh jest najlepszy na trekking ". "Ale my chcemy jechać do Uttaranchal". "Chcielibyśmy się dowiedzieć o jakieś pociągi albo autobusy do Dehra Dun albo Rishikesh, jeśli pan tak uprzejmy". Zdaje się, że jeszcze wtedy wierzyliśmy, że On udzieli nam jakiejś informacji. Jeszcze tylko przez chwilę. Pociągi są przepełnione, autobusy jeżdżą, albo i nie jeżdżą, nigdy nie wiadomo, ale mogę załatwić wam terenowe auto za 50 Euro od głowy. Najlepiej do Ladakhu. Poza tym dworzec, z którego nie ma autobusów jest 30 kilometrów stąd a pociągi, powtarzam, są przepełnione".
W moim prywatnym wyobrażeniu piekło nie wygląda bynajmniej jak na obrazach Memlinga czy Boscha. Raczej jak na zdjęciach z katalogu ze sterylnymi meblami biurowymi. Takie subiektywne spojrzenie - podobnie jak Sybirak wchodząc do piekła krzyknął zrzucając kufajkę i walonki: "Jestem w niebie ". "Nie nie" uświadomił go uprzejmie rogaty odźwierny "Jesteś w piekle". "A co ty tam wiesz ?" mruknął Sybirak, z wyraźnym zadowoleniem ogrzewając dłonie nad pełnym smoły kotłem: " Byłeś kiedyś na Kamczatce ?" . Oficjalne biuro turystyczne w Delhi - ze swoimi fotelikami i automatem z wodą w kącie - stało się dla mnie w jednej chwili gabinetem władcy piekieł, którego urzędnik, Sługa Mamony Władca Kantów Mamiciel Naiwnych (ogólną aparycją przypominał Ala Pacino alias Johna Miltona z "Adwokata Diabła", próbował przekonać nas do skorzystania z jego usług. W reakcji obronnej podświadomie użyłem sarkazmu - ech te satyryczne nawyki... Zapytałem z łatwo odczytywalnym kpiącym zabarwieniem emocjonalnym, czy jest absolutnie pewien, że ów nieistniejący dworzec jest aż 30 km stąd, skoro na mapie wydaje się leżeć całkiem blisko. Uh, to go rozwścieczyło - zaczął krzyczeć, że on wie lepiej niż ta cholerna mapa, która go nie obchodzi, że skoro jestem w Indiach, to powinienem szanować Hindusów, że mam natychmiast przeprosić za swoją impertynencję. Co prawda miałem ochotę wbić mu czekan w biurko, o ile nie w inną część ciała, ale opanowałem się i przeprosiłem.
To kolokwium z niebiańskiego spokoju zaliczyłem doprawdy celująco. Czekan tkwił przytroczony do plecaka i nie wyrwał się ani razu. Czy dobrze jest tak tłumić naturalne odruchy?
Potem nastąpiła kolejna próba obłaskawienia Sługi Mamony Władcy Kantów Mamiciela Naiwnych. "To jak dojechać do tego dworca ?" "Nie mam wam już nic do powiedzenia !" warknął demon. Wyszliśmy z biurowej przegródki. W przegródce naprzeciwko Griselda samotnie stawiała czoła drugiemu Słudze Mamony Władcy Kantów Mamicielowi Naiwnych. Okazało się, że dała się naciągnąć. Pożegnaliśmy się. Szkoda, że nie pojechała z nami. Dała się omamić piekielnym oszustom.
Wyszliśmy z piekła - z ulgą odetchnąłem gorącym smogiem i wsłuchałem się w uspokajający harmider silników, klaksonów i ludzkich głosów. Ten sam taksówkarz, który nas przywiózł, miał odwieźć nas na dworzec. Wsiedliśmy. Po pięćdziesięciu metrach busik zatrzymał się a taksówkarz zaczął brawurowo odgrywać rolę zatroskanego właściciela samochodu, w którego baku skończyła się właśnie benzyna. Oscarowa kreacja niemalże, jakże przekonująca. Wysiedliśmy, żeby popatrzeć jak członek szatańskiej mafii odjeżdża spokojnie i na lekko w poszukiwaniu kolejnych ofiar.
Przez drogę przebiegł czarny jak smoła Behemot.
Myślę, że ciekawą byłaby nowa wersja "Mistrza i Małgorzaty", rozgrywająca się w realiach New Delhi. Są powody, by przypuszczać, że Woland i jego świta nie zdążyliby namieszać w mieście, prędzej miasto namieszałoby w ich głowach.
Zwłaszcza, że tutaj mało kto wierzy w piekło po śmierci. Skoro ma się to na co dzień, w życiu wiecznym to żadna atrakcja ani nawet kara.
Na dworzec dojechaliśmy metrem - paradoksalnie chyba najlepszym metrem, z jakiego dotąd korzystałem (nawet moskiewskie marmury nie robią wrażenia przy nowoczesnej delhijskiej klimatyzacji!). Co prawda przy wejściu przeżyliśmy porównywalną niemal z lotniskową kontrolę bagaży (czekany trzeba było wmontować w plecaki w sposób nie kłujący w oczy ni w inne narządy zewnętrzne), ale owe rzekome 30 km do dworca Old Delhi pokonaliśmy w komfortowych warunkach w jakieś 10 minut.
Kontrole mają zapobiec ewentualnym atakom terrorystycznym. Oczywiście i niewątpliwie szkoda tak świetnego nowego metra.
Pytanie wdziera się do mojego rozgrzanego mózgu - czy można żartować ze światowego terroryzmu ? Czy to temat tabu ? Czy Talib mówiący do taksówkarza: "proszę mnie wysadzić pod ambasadą USA" może śmieszyć ?
Trzeba spytać jakiegoś Taliba. Brnąc w tę dygresję - podobno Afgańczykom jako narodowi uczyniono największą z możliwych krzywd podczas wielu rozgrywanych tam wojen - pozbawiono ich poczucia humoru.
No to jak, można żartować sobie z wojen i światowego terroryzmu, czy nie ? Póki żaden autorytet tego nie rozstrzygnie, pozostanę sobą i uczczę amputowany humor Afgańczyków minutą ciszy. Na poważnie. I dodam wierszyk, poniekąd autoironiczny. Jestem w końcu poetą, taki zawód wpisuję w okazyjnie podsuwanych mi papierach z taką rubryką. Bycie poetą zobowiązuje. Podobno poeta, to ktoś, kto nie ma zdrowia napisać książki prozą. Podobno prozaik to poeta, który nie potrafi za dobrze pisać. Tak sobie dogadują frakcje literatury pięknej. A co na to dramaturdzy? Ja, jako turysta, na to to oto:

"Dywagacje biurowego Tarzana"
Jerzy nad morze, Grześ na pogórze
Marzena - żagle gdzieś na jeziorze
Za to ja spędzam wakacje w biurze
Wierząc naiwnie - mogło być gorzej
Mogłem być w kurzem zawianej dziurze
Z grzybem na ścianach, z dala od zdarzeń
Na szczęście spędzam wakacje w biurze
Nie leczę twarzy swojej z oparzeń
W naturze wichry są tudzież burze
Przerażająca możność zakażeń
Cóż, ja wakacje swe spędzam w biurze
Tu mnie skutecznie wyleczą z marzeń
A może ciutkę wcześniej się wkurzę?
Rzucę to wszystko by czuć, że żyję?
Świeżym powietrzem płuca odurzę
w biurze niejeden Tarzan się kryje.

Po spotkaniu z demonami wszystko było łatwiejsze - fakt, że pociągu na północ akurat nie było (a może był, ale nie udało nam się go znaleźć w zakamarkach dworca) ale znaleźliśmy za to autobus do Haridwar. Oczywiście wyjechał z mniej więcej dwugodzinnym opóźnieniem, oczywiście wlókł się niemiłosiernie, ale mimo wszystko podążaliśmy na północ. W Haridwar wylądowaliśmy wieczorem - po siedmiogodzinnym pokonywaniu mniej więcej dwustu kilometrów. Ale od czego jest się przyszłym mistrzem Jedi - Jogi? Przecież nie od tego, żeby się denerwować powolną podróżą, prawda?
Zdaje się, że Blacha i Wełna chcą uprzyjemnić mi podróż i tej nocy znów mam towarzystwo - tym razem Szwajcarkę, niejaką Heidi z Lucerny. Heidi jest zafascynowana tutejszymi materiałami, kolorami i chce się nauczyć wszystkiego, co związane z barwieniem tkanin, szyciem i ogólnym krawiectwem. Z konieczności - choć zdecydowanie bez entuzjazmu, Heidi dzieli z nami pokój w hotelu Sunita. Trudno mówić o entuzjazmie, skoro do dyspozycji na naszą czwórkę mamy duże co prawda, ale tylko jedno łóżko. To znaczy mnie tam taka sytuacja nie przeszkadza, jestem jeszcze kawalerem i mogę sobie pozwolić na spanie tam, gdzie mnie noc zastanie. Heidi marudzi, walczy w niej solidne i wygodne szwajcarskie nastawienie do rzeczywistości z podróżniczym luzem i koniecznością przystosowania się do warunków.
Nie przestrzegając zasady "Nie sądźcie abyście nie byli sądzeni", jednogłośnie i po polsku stwierdzamy, że Heidi jest dziwna - wydaje się być jedną z co najwyżej czterech przedstawicielek przeczystej Szwajcarii, które chodzą na bosaka i to na dodatek w Azji. Jednak, że jest dziwna uznajemy przede wszystkim dlatego, że przyjechała do Indii drugi raz, po spędzeniu tu wcześniej aż pół roku.
To prawda, nasze przysłowiowe "pierwsze wrażenie" jest piekielnie tendencyjne. Piekielnie to słowo klucz. Demony są wszędzie. Błogosławiony dzień, w którym wstąpiłem do piekła ! Oto prawdziwy test boskiej cierpliwości, szkoła życia, kurs przetrwania. Jeżeli tutaj nie nauczę się tych przydatnych cnót, to nigdzie indziej mi się to z pewnością nie uda.
Strzeż się, Jeden Miliardzie Hindusów, nadchodzę ! Idzie też Blacha z żoną ! Demony i anioły - kto jest kto ? I gdzie w tym wszystkim człowieczeństwo ? Ech, na filozofię mi się zebrało. Podróże kształcą. Podróże męczą. Warto by się wreszcie wyspać. Heidi, przestań chrapać!
Dzień Przygotowań.
"Wegetarianie są wszystkiemu winni: gdyby Adam i Ewa nie zjedli jabłka, siedzielibyśmy do tej pory w raju" - Peter Ustinow (aktor, dramaturg i reżyser brytyjski, znany wszem i wobec z powodu popkultury)
Jednego dnia budzę się u boku Meksykanki, drugiego u boku Szwajcarki. Obywatel świata, żeby nie rzec człowiek renesansu.
Haridwar jest generalnie niemal tak samo tłoczny i hałaśliwy jak Delhi. Zresztą na dobrą sprawę, to po wyjeździe ze stolicy ani na chwilę nie zniknęła nam z oczu przydrożna cywilizacja, więc nie wiadomo, w którym momencie skończyło się Delhi a zaczęło coś innego. A może Delhi nigdy się nie kończy ? Są takie przypadki... Cóż, Jeden Miliard Hindusów to nie przelewki.
A propos przelewek: śniadanie w South Indian Fast Food. Prawdopodobnie Hindusi myślą, że miano Fast Food kojarzy się wszelakiej maści Białasom ze wszech miar pozytywnie. Hm, nas przyciągnęli - po spacerze po zatłoczonej uliczce i zaglądaniu do różnych jadłodajni ta wydała się najczystsza - choć pewnie pracownik Sanepidu umarłby na zawał połączony z nagłym atakiem galopującej grzybicy. Oczywiście tylko szeregowy i nowo przyjęty pracownik Sanepidu, bo starzy, nomen omen - wyjadacze, z niejednej kadzi w niejednej polskiej mleczarni twaróg wyjadali za tłustych czasów przed - unijnych. Gołymi rękami i w buciorach zresztą. Wracając z okolic Dygresji do Haridwar (a właściwie nigdzie nie wracając, bo przecież ciągle tam jesteśmy) - zamawiamy chlebki ciapati, dhal - czyli gęstą, sosopodobną zupkę na strączkowych, dziś na soczewicy, no i oczywiście herbatkę, tak zwaną masala czaj, granulowaną czarną z mieszanką przypraw i obowiązkowym mlekiem tudzież równie obowiązkowym cukrem w ilościach zębo - żrących.
Do jedzenia jestem nastawiony z grubsza (mimo, że z grubsza, to na razie chudnę) pozytywnie, tylko Blacha zamęcza mnie swoimi sugestywnie wyrażanymi obawami na temat ameby jako takiej (tu należy dodać, iż jego umiejętności mimiczne, ćwiczone chociażby w amatorskim acz ambitnym kabarecie Turlayberet, są z gatunku wybitnych. Ci, którzy widzieli, wiedzą, że Blacha potrafi wyrażać się bardzo sugestywnie, nawet przy pomocy samego wzroku. Amebę zagrał koncertowo, zwłaszcza nibynóżki. Ci, którzy nie widzieli, będą błogosławieni, jeśli uwierzą). Będąc jeszcze w samolocie, Blacha naczytał się o pasożytach i teraz szpanuje wiedzą ogólną i szczegółową. Przebiera w butelkach przed zakupem wody mineralnej. Ta jakaś słabo zalakowana, ta ma za cienki plastik, w tej zsunęła się etykietka. Ta miseczka brudnawa, ten pan ma za długie paznokcie, w mojej zupie są bakterie. Gdzie ? Na włosach tego pana. A włosy gdzie ? Odpowiedź można mocno zaakcentować: w zupie ! W zupełności wystarczy. No cóż, do pewnego stopnia Blacha ma rację, od pewnego momentu zaczyna lekko przesadzać. Pewien kelner tłumaczył się kiedyś gościowi gdzieś w Polsce, dlaczego bułki są wilgotne: "Jak się w jednej ręce niesie zupę, w drugiej bigos, a bułki pod pachami, to się człowiek ma prawo spocić, prawda ?". No i ja to rozumiem, zresztą sam miałem przyjemność przeżyć epizod pracowania jako kelner w Szkocji. Blacha swoje: ameby to, ameby tamto, mają takie o zębiska, zobacz - Mimo włączonego Systemu Odporności Na Zniechęcanie Do Jedzenia (w japońsko brzmiącym skrócie SONZDoJ) tudzież ssania w okolicach siódmego żołądka ulegam lekkiej sugestii i właśnie z tego powodu z grubsza chudnę. Ale nic to, przeżyjemy ameby wraz z nami, albo i przeciwko nam.
Około 10 jedziemy autobusem do Rishikesh, indyjskiej, a co za tym idzie i światowej stolicy jogi. Mimo, że to aż 24 km, to jedziemy tylko godzinkę (czy ja znów zaczynam być uszczypliwy albo w jakimś stopniu sarkastyczny? Skądże, znajdujemy hotel po oddzielonej od ruchu samochodów wąskim wiszącym mostem stronie czystego jeszcze po spłynięciu z piętrzących się w zasięgu wzroku Himalajów Gangesu. Swarg Aszram czyli dzielnica świrów - w bardzo dowolnym tłumaczeniu. Świrów w pozytywnym tego słowa znaczeniu, po prostu rzuca się tam w oczy indyjska wersja hipisów ekstremalnych: jak dredy, to długości dwóch metrów, jak brody - jeszcze dalej. Odrzucenie wartości materialnych (one rupee please !), podróż w głąb siebie - choć bez zostawiania karteczki, kiedy wrócą. Uduchowienia wypływa przez uszy, w oczach, jak to kraju paradoksów bywa - przygaszony płomień. Świry. Nieszkodliwe, czasami upierdliwe (one rupee please !), czyli jako się rzekło: pozytywne.
W Risikesh przebywali wiosną 1968 członkowie zespołu The Beatles. Brali udział w sesjach treningowych Transcendentalnej Medytacji u mistrza Maharishi Makesh Yogi. Podobno dobrze im to zrobiło. Paul McCartney miał rzec, że jest nowym człowiekiem, George Harrison powiedział: "Jesteśmy Beatlesami, no nie ? Mamy niewyobrażalne pieniądze, sławę. Ale to nie jest miłość, to nie jest zdrowie, to nie jest wewnętrzny spokój, prawda ?". Lennon zażądał osobnego pokoju by uciec od swojej żony Cynthii i prowadził obszerną korespondencję z Yoko Ono. Ringo Starr z żoną wyjechali po około dwóch tygodniach, choć po latach wspominał, że Maharishi dał mu "mantrę, której nikt nie może zabrać i ciągle jej używam". Gdy padła propozycja nakręcenia filmu o Beatlesach w Risikesh z udziałem Maharishi Makesh Yogi, okazało się, że święty człowiek ma księgowego i jest twardym negocjatorem, domagającym się sumy 25% wpływów samych Beatlesów. Inna rzecz, że nie skasował zespołu za pobyt - zapewne był to wydatek marketingowy, zresztą trafiony, bo przecież do dziś mówi się o tej wizycie.
Beatlesi przebywali w Dolinie Świętych, w Międzynarodowej Akademii Medytacji, gdzie, jak na owe czasy, mieli zaprawdę wykwintne warunki bytowania. Duperelki i kafelki, kraniki, dywaniki - ujmując rzecz w dużym acz rymowanym skrócie. W porównaniu do innych aszramów, które poniekąd w definicji miały spartańskie warunki, celebryci zepsutego Zachodu byli goszczeni zdecydowanie luksusowo. W sumie było ich stać, więc czemu nie? Aszram ufundowany przez Amerykankę Doris Duke kosztował 100 tysięcy dolarów, był wyposażony w elektryczność, bieżącą wodę, toalety i meble w stylu angielskim. Był też otoczony drutem kolczastym i a brama wjazdowa była cały czas strzeżona. Podobno sam święty mąż Maharishi był (według cytowanych gdzieś przez kogoś słów Johna Lennona "lubieżnym kobieciarzem" i nawet raz, mimo obowiązkowego w aszramie i w całym Risikesh, wegetarianizmu przemycił pieczonego kurczaka dla pewnej blond pielęgniarki z Kalifornii, a potem oczywiście wykazał się lubieżnym kobieciarstwem w ramach zapłaty. Oaza spokoju i jak zwykle w tamtych okolicach - poezja kontrastów.
Risikesh do dziś przyciąga oryginałów. Nas przyciągnął. I innych świrów. Zaś opodal świrów krowy, w narzuconej miejskiej koegzystencji. Biedne święte zwierzęta chodzące po betonowych chodnikach i pożywiające się czym popadnie. A czym popadnie w erze plastikowych odpadków? Worki foliowe to powolna śmierć nawet dla posiadaczy siedmiu żołądków. (m.in. krów, bawołów i Polaków) Z wyższej kulinarnej półki są stare gazety, plakaty na ścianach, czasami takie rarytasy jak ogryzki czy skórki od bananów. W Rishikesh nie jest jeszcze tak źle, zdaje się, że codziennie rano ktoś przywozi bardziej zielone pożywienie, które serwuje się krowom w wielkich kadziach nad rzeką. Podobno instytucje rządowe prowadzą przytułki dla starych krów. To dlatego, że dla hinduistów krowa jest matką życia.
"Matka krowa" to tytuł eseju Marvina Harrisa z książki "Kowy, świnie, wojny i czarownice". Rzecz godna polecenia ze wszech miar. Profesor Harris wyjaśnia fenomen obszarpanego rolnika umierającego z głodu obok tłustej krowy. To, że ów rolnik nie zabije i nie zje krowy to według wielu komentatorów znak, że " Indiach wartości duchowe cenniejsze są nawet od życia". W indyjskiej konstytucji jest "karta praw krów". W "Matce krowie" pada rozsądnie brzmiące wyjaśnienie, dlaczego ze względów ekonomiczno - społecznych nie warto zabijać krowy, która daje średnio ok. 230 litrów mleka rocznie - czyli niecały litr dziennie (gdy tymczasem na przykład krowy amerykańskie od 3 do 10 tysięcy litrów rocznie). Zafascynowało mnie zdanie: "rolnik mający krowę posiada fabrykę produkującą woł" (tłum. K. Szerer). A wół to odpowiednik traktora. I tak dalej. Esej jak i cała książka świetnie się czyta, dla tych, którzy jednak nie sięgną po polecaną pozycję, a sięgnęli po moją, postaram się przedstawić w skrócie z gatunku obszernych.
Na dobry początek, z rozmysłem i prowokacyjnie dla części rodaków skłonnych do uniesień na tle sakralnym tudzież gotowych w każdej chwili do obrazy własnych uczuć religijnych, warto dorzucić stwierdzenie, które może posłać "Krowy, świnie, wojny i czarownice" na tradycyjne w kulturze Zachodu stosy. Książki to kaloryczne paliwo, a poetyckie porównanie Marii jako matki Boga z krową jako matką życia może sprawić, że prędzej się nim stanie. Okazuje się, że nawet miłujący pokój Hindusi nie są wolni od przemocy - tzw. "kwestia krowia" jest "jedną z głównych przyczyn pogromów i sporów, nie tylko pomiędzy wyznawcami hinduizmu (albo hindusami, pisanymi z małej litery, taka dygresja lingwistyczna) i resztkami społeczności muzułmańskiej, lecz także między partią Kongresu i między ekstremistycznymi frakcjami hinduskich miłośników krów.
Poniekąd w nawiązaniu do polityki - jest jeszcze łajno krowie, które, przy ograniczonych palnych kopalinach typu węgiel, ropa, gaz i postępującej deforestracji Półwyspu, jest po prostu paliwem. Co więcej - lepszym niż inne, choćby do przyrządzania tradycyjnego indyjskiego masła ghee, które należy wytapiać na wolnym ogniu, a takim właśnie pali się suszone krowie łajno. Natomiast po wymieszaniu z wodą łajno staje się doskonałym materiałem budowlanym. Powstałą papką smaruje się podłogę, która po wyschnięciu jest twarda i gładka, dając się świetnie utrzymać w czystości przy pomocy zwykłej ogólnodostępnej miotły. A u nas robi się taki raban z powodu jakichś kafelków...
Stany Zjednoczone, najwięksi konsumenci wołowiny, przeznaczają jakieś trzy czwarte areału ziemi uprawnej na żywienie bydła, nie ludzi. Gdyby takie samo przełożenie zastosować w Indiach - hipotetycznie przynajmniej, gdyby nagle Hindusi przerzucili swoje zainteresowania kulinarne na steki, z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że zapanowałby głód. Zresztą z tym nie jedzeniem krów to nie do końca prawda - w Indiach niskie kasty mają prawo dysponowania martwym bydłem i większość z ok. 20 milionów padłych co roku krów i tak jest zjadana, przez, jak to malowniczo ujął profesor Harris "padlinożernych niedotykalnych".
Ewentualnie, praktyczne podejście do życia i tak w większości przypadków weźmie górę nad pełną niejednokrotnie idiotycznych zakazów i nakazów religią (być może przyjdzie kiedyś czas, gdy uwierzę, że bóg może interesować się naszą dietą i ubiorem) i biedny chłop sprzeda po kryjomu swoją krowę do muzułmańskiej albo chrześcijańskiej rzeźni. Zresztą już dziś indyjscy chłopi opracowali patent na regulację pogłowia bez użycia bezpośredniej przemocy - zakładają cielęciu na szyję trójkątne drewniane jarzmo. Cielę, próbując ssać matkę, uderza je w wymiona, co kończy się zwykle tym, że rozdrażniona krowa zabija swoje dziecko uderzeniem kopyta. Drastyczne? Pewnie, że tak, ale wierzący ma czyste ręce a sprawa nadmiaru pogłowia jest załatwiona. Ze starą krową jest jeszcze łatwiej - wystarczy ją po prostu przywiązać do drzewa i prędzej czy później umrze sama. Ze starości.
Mimo, że hinduizm jako "siła konserwatywna utrudnia ekspertom rozwoju i działaczom modernizującym obalenie starego systemu i zastąpienie go wysokoenergetycznym, przemysłowym i rolniczo - przemysłowym kompleksem" to suma summarum wydajność indyjskiego bydła jest względnie bardzo wysoka - aczkolwiek nie płynie to ze szczególnej produktywności zwierząt, lecz ze skrupulatnego wykorzystania wszystkich produktów przez ludzi. Marnotrawstwem cechują się, według Harrisa, raczej nowoczesne gospodarstwa rolnicze.
Esej kończy się stwierdzeniem: "jeśli macie ochotę zobaczyć prawdziwą świętą krowę, to idźcie popatrzeć na samochód ". Ha, samochód rodzinny. Harris wydał swoją książkę w 1975 roku, teraz pisałby o całym familijnym parku maszynowym (z uwzględnieniem quada na komunię synka i odprężającego motoru taty) albo rodzinnej flocie samochodowej.
Samochodów nie ma w Swarg Aszram. Za to w uszach aż brzęczy błogosławiona cisza. Motoryzacja w Indiach, jak zresztą w wielu krajach azjatyckich, opiera się głównie na dużej mocy klaksonów. Przypuszczam, że indyjscy inżynierowie produkujący moto - riksze i samochody najbardziej popularnej indyjskiej marki Tata skonstruowali unikatowy układ, w związku z czym klakson ma jakieś bezpośrednie połączenie z gaźnikiem i przerwanie trąbienia powoduje zgaśnięcie silnika. A przecież żaden kierowca nie chce, żeby gasł mu samochód, prawda ? Prawda. W związku z tym obserwuję u siebie szybko postępujące objawy głuchnięcia a także narastającą chęć trąbienia w uszy przejeżdżających obok. Niestety, nie posiadam oprogramowania, by nie rzec: przyrządu. Za to mam otwór gębowy i proponującemu mi (jeszcze po zmotoryzowanej stronie) w wyrafinowany sposób swoje usługi taksówkarzowi - przedstawił mi swoją ofertę na ucho, z odpowiednią pytającą intonacją z pełną mocą strun głosowych, ze swadą sierżanta, w trzech prostych, żołnierskich słowach "taxi, taxi, taxi !!??" odpowiadam ćwiczonym tenorem prosto w jego organ słuchu: "Nieeeeeee !!!!".
Po raz kolejny udowadniam wyższość przepony nad płucami w kwestii emisji głosu, ale tytuł mistrza Jedi - Jogi odsuwa się znów w jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość, ewentualnie w niebyt. Albo w jego okolice - nie wiem, nie byłem. Gdybym był politykiem, to bym chętnie skomentował miejsce, w którym nie byłem, ale nie jestem. Za to znów jestem cyniczny.
Swarg Aszram w Rishikesh sprzyja powrotowi do wszechmocnej spokojności. Nie ma aut, za to jest parada świrów, krów, żebraków, turystów, handlarzy i innych elementów wzbogacających koloryt lokalny. Co z tego, skoro rzeczeni handlarze nie mają kartuszy z gazem do naszych maszynek - a nie mogliśmy ich przewieźć z Polski samolotami, bo spece od bezpieczeństwa w powietrzu mawiają żartobliwie, że takie butle w luku bagażowym albo nawet na pokładzie to bombowy pomysł. My mamy dwa modele maszynek, do wyboru, tudzież głębokie przekonanie, że gdzie jak gdzie, ale w Indiach, kraju Jednego Miliarda Hindusów, u stóp Himalajów, gaz musi być, z gwintem lub bez. Gaz będzie nam potrzebny w górach - żeby ostro gazować po ścieżkach i potem wieczorem i rano dawać w gaz w celu uzyskania ciepłej wody na przysłowiową góralską herbatkę. Aby zatem nabyć ów drogą kupna udajemy się gremialnie do centrum handlowego. Nie, nie, to nie wygląda tak, jak myślicie na pierwszy rzut wyobraźni. Idziemy na bazar. Znaczy na brudną, śmierdzącą, hałaśliwą i ogromną plątaninę uliczek pełną sklepików oferujących wszystko. Wszystko oprócz butli gazowych pasujących do naszych maszynek. Z gwintem lub bez.
Mądry Polak po. Trzeba było kupić porządną maszynkę na benzynę w Europie. A nie takie złote Ufo na ropę, jakie udało nam się znaleźć.
Patrząc na to z drugiej strony, bardziej okiem mistrza Jedi - Jogi i nieco inaczej intonując wypowiedź: udało nam się znaleźć złote Ufo na ropę, teraz wystarczy jedynie robić wszystko, żeby tylko nie musieć gotować na nim wody. Kupujemy kanisterek, kupujemy ropę, kupujemy trochę suchego jedzenia i wracamy do hotelu. Zakupy to przyjemność. Ironia to konieczność.
A teraz będzie wstawka z przyszłości, umożliwiona przez różnice w czasie pisania i wydawania książki. Oto trzy lata później, podczas kolejnego pobytu w Indiach (ileż zdradzam przez ten wtręt!) , nauczony doświadczeniem, przywiozłem ze sobą benzynową maszynkę Szmiel 4 (czyli w poetyckim przekładzie Trzmiel 4), produkcji wiecznie żywego w pamięci wielu Związku Radzieckiego. Na odprawie w Delhi (lot wewnątrz kraju, do Leh w Ladakhu) zostałem grzecznie poproszony o spacer do podziemi lotniska. Pod eskortą, czy może raczej w miłym towarzystwie umundurowanego posiadacza karabinu wszedłem do małego magazynku, gdzie pod czujnym okiem kilku umundurowanych posiadaczy karabinów musiałem tłumaczyć, że ów Trzmiel 4 to nie bomba stworzona przez radzieckich konstruktorów, ale nasza nadzieja na herbatę i zupki w Himalajach. Każdy mój ruch majstrujący przy nie nabitej jeszcze maszynce był śledzony z najwyższą uwagą i wyczuwalnym napięciem.
Świetne doświadczenie dla kolekcjonera wrażeń! A jaka lekcja aktorstwa! Cały czas miałem w głowie kreację niejakiego Rowana Atkinsona, który w którymś ze swoich nieszczególnie porażających głębią przemyśleń filmów wygłupiał się przez ochroną na lotnisku. Popkultura ma na nas ogromny wpływ! choćbyśmy świadomie odrzucali co gorsze jej aspekty, to one lęgną się w nas i kiełkują w najbardziej nieoczekiwanych momentach.
Wytrzymałem bez wygłupów, łatwo nie było.
Ta próba generalna obsługi maszynki do gotowania przydała się potem w Leh, gdzie, chcąc oszczędzić sobie ponownego stresu posądzenia o czynny, być może nawet samobójczy terroryzm podczas lotu powrotnego Leh - Delhi, sprzedałem Trzmiela 4 tybetańskiemu handlarzowi sprzętem turystycznym. Z minimalnym zyskiem nawet, bo w Ladakhu ciągle mają zanikający już u nas szacunek do radzieckiej myśli technicznej. Musiałem tylko odegrać show z podpalaniem i regulowaniem płomienia, a nie było to łatwe, bo robiłem to po raz pierwszy i ostatni. Okazało się, że w Ladakhu są już maszynki na gaz i nie musiałem używać socjalistycznej bomby. Za to tybetański handlarz cieszył się jak dziecko, bo radziecki sprzęt robił naprawdę świetne wrażenie - zwłaszcza na tle lokalnych wynalazków.
Tyle wtrętu z przyszłości. Balszaja tiechnika, tak sobie skakać po czasoprzestrzeni, nieprawdaż?
Wracamy do Riszikesz tu i teraz albo tam i wtedy. Po całym dniu przeciskania się między rikszami, świrami i krowami należy się relaks. Idziemy do restauracji, takiej bardziej eleganckiej, takiej z menu (nie z MEN-u, broń Boże! Nie mieszajmy w to Ministerstwa Edukacji Narodowej!). Siadamy na tarasie z widokiem na Ganges, czekając, aż za chwilę objawią nam się dobre strony wakacji w Indiach. Zamawiamy po thali – to zestaw 6 dań – w tym chlebki ciapati i paratha, ryż basmati (rewelacyjny zaprawdę powiadam wam!), kefir i trzy potrawki warzywne(Rishikesh jako stolica jogi jest miastem w pełni wegetariańskim) w różnych, mniej lub bardziej ostrych sosikach. W przeliczeniu jakieś 3 złote za całość (w cenę wliczone dokładki!) i jeszcze parę groszy za big masala czaj. Żyć, znaczy, żryć, znaczy żreć, nie umierać.
Z brzuchem pełnym pyszności świat wygląda inaczej. Świry i krowy układają się do snu na uliczkach Swarg Aszramu. Gdzieś z oddali ledwo słychać nikłe odgłosy klaksonów. Rishikesh zanurza się w niebiańskim spokoju.
Wieczorem do naszego pokoju w hotelu przychodzi jeszcze bardzo profesjonalnie wyraźnie zmartwiony portier, pytając, dlaczego wyjeżdżamy już jutro. Musimy mu solennie obiecać, że tu jeszcze wrócimy. Nie wiem, czy słucha, bo nagle bardzo zainteresowały go moje pryszcze na plecach - przyjąłem go mianowicie w oficjalnie luźnym stroju wieczorowym. Dotyka i pyta "a co to ?". Może portier to dermatolog - amator, który odkrył właśnie nieznany sobie gatunek ? Popierając naukowe zapędy uśmiecham się mówię, że to pryszcze. Na wszelki wypadek, gdyby na przykład był jeszcze polonistą - pasjonatem, mówię po polsku.
Dużo wrażeń. No to jeszcze kąpiel i wierszyk:


"Marnotrawca"

Wykorzystuję każdą chwilę
Aby ją dobrze zmarnotrawić
Trącam badylem czasu bilę
By czasem czasem się zabawić
Przeżywam życie - co tu gadać
Scenariusz jakby prosto z kina
Normalnie wstyd mi opowiadać
Lecz jakże miło powspominać
Czasem się - prawda - nie wysypiam
Czasem wybzdurzam się na papier
Życie w krąg niby mleko kipi
Jak młody kot je w łapy łapię
Powiedzmy złapię nudny moment
I jako rzekłem - zmarnotrawię
W domu na łóżku, poza domem
Przepuszczę z kawą i po sprawie
A miało przecież być tak pięknie
Miałem zaginać rzeczywistość
Dosięgać tam, gdzie wzrok nie sięgnie
I w czasoprzestrzeń wplatać wszystkość
Ujmuję, co się nie da ująć
I trawię, co się uda strawić
Ważne jest przecież, by pracując
Się nie przemęczać i się bawić
Tym optymistycznym akcentem mówię dobranoc. I zasypiam.