sobota, 25 lutego 2012

Garść ploteczek

Jestem dziś w robocie ale dzień luźny bo sobotni, więc rozmaitych gości przyjmuję, którzy - widząc moje auto pod firmą - wpadają powspółczuć:)))) Właśnie wyszedł Zygmunt Trylański, artysta fotografik, przewodnik, facet, na którego zawsze można liczyć w sprawach fotograficznych   i nie tylko. Właśnie powiększyłam do wymiarów 2 x 3 metry jego fotkę z Biegu Piastów coby za sztafaż wystawy robiła.   Przewodnik i fotografik - czort znajet co było pierwsze, raczej narodziły się wspólnie i jako zawód i jako pasja.  Gość bez przerwy z aparatem lata. Jest wszędzie gdzie coś się dzieje - na wszystkich miejskich imprezach, na zawodach,  ulicach. Jest też tam, gdzie dzieje się tylko natura - w górach. Wstalibyście tak wcześnie zimową nocą, by przed wschodem słońca być w górach ?  Twierdzi, że mentalnie lat ma 30 i, że nie może przejść na emeryturę, bo by się zestarzał.  Wygląda świetnie, nie choruje,  pewnie z powodu tejże ruchliwości, wieloletniej diety wegetariańskiej ale też z powodu wyjątkowo łagodnej natury, pogodnego podejścia do życia i umiejętności cieszenia się życiem. ( takie rzeczy się wyczuwa w ludziach).   Wszyscy cenią jego zdjęcia, wszyscy je wykorzystują (ja też), najczęściej nie płacąc za prawo używania, a tak naprawdę to niewielu współcześnie działąjących młodych fotografików wie, jaka z Zygmunta sława. Zygmunt jest skromny, niewiele mówi o sobie a zwłaszcza o swoich osiągnięciach. A dzisiaj udało się naciągnąć go na odrobinę zwierzeń.  Z dawnych lat - lat głębokiej komuny, gdy zdobywał nagrody na międzynarodowych salonach, a po odbiór żadnej nie mógł pojechać. Bo jako "nieprawomyślny" nie mógł nigdy paszportu dostać. Fotografią zajmuje się od 65 r. Zdaje się, że w Łodzi na początku mieszkał, bo od 1971 r, mieszka w Szklarskiej. Był członkiem kilku grup fotograficznych: Sektor, A-74, Gama 74,  a na lata 1976 - 81 przypada jego najwieksza aktywność fotograficzno - wystawiennicza.  120 wystaw indywidualnych i zbiorowych w tym nieprawdopodobnie wiele międzynarodowych - to jest coś, prawda ? Nie wystawiał się jedynie na Antarktydzie i Arktyce.
W 1977 r. zdobył jedną z ważniejszych dla siebie, bo chyba pierwszą tak poważną nagrodę - Grand Prix na międzynarodowym Salonie Fotografii Venus 77.  Piekielnie prestiżowa i niezykle ważna nagroda, dzięki której miał możność wejścia do fotograficznej elity. Czemu ?  Ano były to siermiężne lata 70 -te. Mowy nie było o tym, by za granicę wyjechać, by cokolwiek stamtąd tutaj się przedostało.  Za wygranie  grand prix salonu w Pretorii Zygmunt został do komitetu na dywanik wezwany, gdzie dostał ochrzan za współpracę w wrogim reżimem. Krakowska wystawa Venus była swoistym oknem na międzynarodowy świat dla fotografików piolskich, mającym dawać odrobinę poczucia wolności. Pierwsza wystawa fotograficzna aktu i kobiecego portretu  zorganizowana została w 1970 r. W związku z ogromną popularnością przerodziła się w cykliczny, międzynarodowy konkurs.  Rokrocznie ogladało ją ponad 200 tys. osób.  Dodatkowe tło tworzyły dyskusje w prasie, kradzieże z wystaw, napady, nieszczenie zdjęć i awantury  pomiędzy konserwatywnymi  a bardziej liberalnymi obywatelami. Piękne artystyczne zdjęcia z odrobiną nagości, która dziś nie zrobiłaby wrażenia na nikim. 
Tak sobie myślę, że powinniśmy zrobić Zygmuntowi wystawę retrospektywną, okraszoną opowieściami, dowcipami i dygresyjkami ale.. "od przeprowadzki nie rozpakowałem pudeł z negatywami, nie mam czasu..."
   
        Zdjęcia ściągnęłam z FB Zygmunta. Natomiast jego portret zrobiła Tatiana Cariuk.

przygotowania do wiosny.

Szykujemy się do kolejnej wystawy ale kuleje ona okrutnie z powodu braku jakichkolwiek materiałów. Temat jest narzucony odgórnie, aczkolwiek popularność wykazuje jako, że zapytania telefoniecznie "kiedy ? " się pojawiają. Niemniej czuję, że zakres dostarczonych materiałów nie do końca trafi w potrzeby oczekujących (a propos poprzedniego posta).
Co u nas ? Czas płynie... jak rzeka płynie - rzec by się chciało. Dopiero była ciepła zima, potem nas zasypało i zamroziło (cuuuuuudnie było), tak, że śnieg z dachu musieliśmy zwalać, teraz nas  zalewa - od strony dachu. Napisaliśmy wniosek o dofinansowanie remontu (po raz czwarty napisaliśmy) w ramach programów ministra kultury - nie dostaliśmy. Podobno cała Kotlina nie dostała kasy na żaden wniosek i podobno jest to polityczne. Pozwolę sobie szok poczuć, wydawało mi się że rządzi nami rozsądek. O!! naiwności moja wielka-:)))))) Nie dostaliśmy również dofinansowania katalogu - tu z kolei wniosek stowarzyszenie pisało do marszałka i nie dostało bo, podobno: n i e s p ó j n y. A co może być niespójnego w rzeczy samorodnej i jednolitej. Katalog jest napisany, trzeba tylko sfotografować, zaprojektować  i wydrukować. Kropka. Tam z kolei zawsze dostają ci sami, sprawdzeni, nowi nie mają szans. Tak mówią.. szeptem. Znajomości, układy - zawsze tak było, ale nigdy nie urastało to do rangi podstawowego kryterium. Układy należy ukrywać, nie - chwalić się nimi. Tak mnie się wydaje. Ale ja na tej rubieży naiwna jestem i nie z tej epoki.  Mamy jeszcze inne wnioski. Jeden transgraniczny - w sprawdzaniu, drugi transgraniczny w przygotowaniu, trzeci - do fundacji zostanie w poniedziałek wysłany. Jeden lokalny czeka na ogłoszenie dogrywki. W końcu któryś wypali. Szkoda tylko, że nie da się dachu w tym roku wymienić. Piszę to dla tych, którzy sugerują, że czekamy aż ktoś nam da... "Piszcie wnioski, macie możliwości jakich inni nie mają" .... wspomnę jeno konieczność posiadania wkładu własnego i refundację - jako najczęstszą formę dofinansownia unijnego: jak masz co wyłożyć to dostaniesz.
Zrzędzę, bo się starzeję i zbliżająca wiosna nie pomaga. Nasz czarny kot muzealny ma katar, więc dostaje zastrzyki. Sypia u mnie na parapecie przy biurku. Turyści, których niedobitki są nadal w mieście, z braku pogody narciarskiej i wiatru okrutnego odwiedzają nas trochę. Pomogło powiesznie baneru w centrum miasta ? A może ulotki rozrzucone po mieście mieście ? Nie, zrobiliśmy ankietę, którą wypełniają zwiedzający. Otóż najczęściej zachodzą do nas - bo przechodzą obok budynku oraz - bo szukają lokalnego muzeum (czyli turystyka kulturalna). Szkoda więc,że jesteśmy na uboczu. Bo gdy już ktoś obejrzy muzeum mineralogiczne w drodze do stacji narciarskiej lub muzeum JUNA - przy drodze miedzynarodowej albo Centrum Edukacji Ekologicznej KPN - nowoczesne, multimedialne i pod wyciągiem ( a podobno tylko 12 tys. zwiedzających rocznie) to czy mu wpadnie do głowy, że gdzieś na rubieży jest jeszcze jedno małe acz cudne muzeum ? Do którego na dodatek trzeba dreptać po śniegu przez 1,5 km w górę , do Szklarskiej Średniej ?  Jednak ...nic nas nie tłumaczy.....

Postanowiliśmy nieco front zmienić. Istotnie ograniczymy wystawy artystów współczesnych, bo nawet sami artyści na nie nie przychodzą. Skupimy się na wystawach regionalnych. Przemyśliwamy tematy: architektura pensjonatów i willi Szklarskiej P. oraz budownictwo mieszkalne Szklarskiej - jest trochę chałup prezysłupowych, trzeba je wykorzystać zanim zaleje nas zakopiańszczyzna. Co sądzicie ?  Ale póki co ten rok płynie zgodnie z planami.
Na fotkach: u  góry nasza góra czyli Szrenica, u dołu droga do nas.

wtorek, 21 lutego 2012

Małe sprzeczności


Robiąc wystawę w naszym maleńkim acz cudnym muzeum na rubieży zadaję sobie pytanie: dla kogo. To norma. Usiłuję znaleźć zapotrzebowanie, jeśli nie ogółu odbiorców to przynajmniej ze strony jakiejś reprezentatywnej grupy. (OJ.... się można poślizgnąć….). Jeśli grupa jest elitarna – w sensie estetycznego smaku – nie oczekuję, że wystawę odwiedzą tłumy. ( Chociaż o tłumach marzyć nie mogę niezależnie od wszystkiego, a to z powodu tychże rubieży i braku komunikacji miejskiej; otwarty niedawno dinopark ma swój dinobus na prąd - czego im zazdroszczę ). Bardzo trudno jest ocenić potrzeby odbiorcy a potem pokornie w nie trafić. Jeszcze trudniej gdy ich nie ma bądź są nieczytelne. W całkiem dużym, okolicznym, dawnym wojewódzkim mieście zwykła społeczność nie ma najwyraźniej potrzeby obcowania ze sztuką i kulturą muzealną, potrzeby niewymuszonej przez działania tak spektakularne jak warsztaty malowania bombek czy pisanek, wernisaże, targi staroci ect. Naturalny dla mieszkańców wielkich miast ruch muzealny tu nie istnieje. Trzebaby więc ten niewymuszony ruch sprowokować. Na pewno nie zrobi tego, całkiem niezła skądinąd, wystawa współczesnego szkła i ceramiki, prezentująca dzieła polskich tuzów tych dziedzin, z dwiema sławami sławami na czele: Reginą Puchałową i prof. Krystyną Cybińską, obie z Glorią artis. Zbyt elitarna. Czy zrobi to wystawa pokonkursowa międzynarodowego konkursu graficznego ?



piątek, 10 lutego 2012

Czy to ten sam dom numer 1 ?


Mały, niepozorny, odsunięty od ulicy, posadowiony na terenie wzniesionym - więc dostępny po kilku schodkach. Również za czasów niemieckich był pierwszym domem w Jeżowie. Wzniesiony został w 1809 r. - podobno nad drzwiami znajdowała się niegdyś data. Otoczony był ogrodem z altanką, przed fasadą - rozłożysta grusza. Był własnością rodziny Schneider a ostatni przed wojną jego właściciel był strażakiem. W bezpośrednim sąsiedztwie znajdował się las miejski. Kolejną posesję zajmował niejaki Held, zbieracz i hodowca dziwacznych zwierząt, który na swojej posesji zorganizował swoiste zoo.
Dom niedawno został całkowicie wyremontowany. Niska, wydłużona bryłą i przysadziste proporcje - to wszystko co pozostało. Zmieniono układ niewielkich otworów okiennych, w narożach pojawiło się pseudoboniowanie, wymieniono drzwi. No i kolor - jadowicie pomarańczowy. Ale to dobrze, w tym naszym szarym świecie - jak spłowieje to za dwa, trzy lata będzie akurat.

wtorek, 7 lutego 2012

małe prywatne co nieco

Dzisiaj koleżanka napomknęła, że będzie musiała   do 63 roku życia ja - do  64. Bo wszystko przez te rządowe pomysły.  Szczerze mówiąc mnie to przesadnie  nie martwi. Skoro mam żyć przynajmniej do 80-tki,  a jestem uzależniona od pracy.... Jeden tylko problem - muszę swoje stare kości do kupy pozbierać bo przez jeszcze trzydzieści lat złazić z łóżka na czworakach to masakra. To kokieteria....oczywiście.  Pracuję  w fantastycznym miejscu, spotykam fantastycznych ludzi, z fajnymi ludźmi pracuję, co rusz robię co innego więc w rutynę popaść ciężko. Żeby nie było tak sielsko - gównianie zarabiam.  Coś za coś... No wiec dorabiam  na zlecenia i ta robota jest równie fantastyczna ( zmienna i ruchliwa ) i - mimo  upływu lat - nigdy mi się nie znudziła.  Szczęściara ze mnie.
Niemniej odczuwam i wkurza mnie spychanie mojego pokolenia do lamusa. Wyczuwalne w mediach, a zwłaszcza w telewizji zawojowanej przez pokolenie 30 - 40.  Nie mam  kompleksów, ale coraz mocniej czuję, że dla nich  człowiek 50+ to dinozaur.  Jak więc mam pozytywnie reagować na propozycję wydłużenia wieku emerytalnego ?

niedziela, 5 lutego 2012

Dom nr 189

Zdjęcie archiwalne jest dość niewyraźne, bo to  niewielki fragment zeskanowanej pocztówki. Pokazuję układ domów. To z tyłu - to stajnia z płaskim dachem. Obecnie w tym miejscu znajduje się firma produkująca rzeczy elektryczne oraz hurtownia  tychże czyli PURIS., zaś w domu mieszka kilka rodzin oraz znajduje się gabinet weterynaryjny.

Przed wojną był to dom rodziny Lienig, która przez kilka lat zarządzała  karczmą sądową. Praprzodek rodziny przywędrował na Śląsk z Palatynatu zwanego i dziś  niemiecką Toskanią, zaś pierwszym znanym na naszych terenach jest piwowar Christian Gottheld Lienig  urodzony w 1797 r. w Dębowym Gaju koło Lwówka Śl. (zm. 1875 w Jeżowie)   - dzierżawca browaru w Nostitz i przynależnej do niego gospody piwnej w Sobocie koło Lwówka Śląskiego.   Gazeta lwówecka w 1860 r. chwaliła doskonałe trunki Lienga oraz mocne piwo warzone w jego browarze a serwowane w  gospodzie.  
Christian Gottheld Lienig ożenił się  z Beate z domu Haymann i spłodził kilkoro dzieci,  między innymi  urodzonego w 1833 r.  w Sobocie Theodora Heinricha Lieniga. - znanego stąd, że  ożenił się z pasierbicą właścicieli karczmy sądowej i w ten sposób wszedł w jej posiadanie.  Po wygaśnięciu dzierżawy  w Sobocie rodzina Lienig przeniosła się do Jeżowa, gdzie Christian  Gottheld  na przełomie lat 1870/1871 wybudował dom przedstawiony na  zdjęciach.
Kolosalny, dwukondygnacyjny budynek z użytkowym poddaszem i strychem, nakryty jest dwuspadowym dachem. Na parterze mieściły się trzy pokoje, spiżarnia, schody do piwnicy i wielki korytarz oraz pomieszczenie do pieczenia chleba, które później przerobione zostało na odrębne mieszkanie.  Na piętrze - kuchnia i sześć pokoi, na poddaszu dwa pokoje sczytowe, każdy z dwoma  aneksami pod skosem, zaś na strychu -  spichlerz. Wokół domu znajdował się niewielki ogródek z drewnianą altanką, z tyłu, od pn. - sad owocowy ze stawem hodowlanym o średnicy 12 m. Stajnie, zbudowane w1907 r. - znajdowały się w budynku na pn.wsch. od domu: dwukondygnacyjnym, nakrytym płaskim, smołowanym dachem. Na pn. od nich - drewniana , jednoprzejazdowa stodoła z małym pomieszczeniem na garaż.  Stary Gottheld i jego żona pochowani zostali na cmentarzu ewangelickim w Jeżowie.
 W międzyczasie karczmą sądową zarządzał ich syn  - Theodor  Heinrich, który zmarł dosyć wcześnie bo w wieku 46 lat. (1879).  Wdowa wyszła po raz drugi za mąż, po czym ponownie  owdowiała   i  w 1903 przeniosła się do domu nr 189, gdzie zamieszkała na pierwszym piętrze. Karczmę przejął jej syn - Willi Karl Theodor Lienig z żoną - Minną z domu Landeck. Willi (1865 - 1934) skończył powszechną szkołę w Jeżowie, potem średnią  prywatną szkołę z internatem w Jeleniej Górze, następnie został podopiecznym admirała Dirksena w ziemskim majątku Pilegrzymka koło Złotoryi.  Dygresja 1. Powróciwszy do domu pomagał matce w karczmie.  Ożenił się i urodziła im się pierwsza czwórka dzieci: Hildegarda, Hertha, Albert  i Johanna.   Kolejne dzieci: Margrete, Martha i Erich urodziły się już w domu rodzinnym.  Rodzina gospodarowała na 8,5 ha ziemi, rozciągającej się od granic posesji po cmentarz ewangelicki. I, jak widać, można było z tego żyć.   W czasie I wojny w domu zakwaterowano  starszych strzelców 5 rowerowego batalionu rezerwowego,  wśród nich Bruno Neydrowskiego, późniejszego męża Herthy  Lienig.
 A po wojnie skończyły się dobre czasy, zaczęła się inflacja. W wyniku zarządzonej przez państwo rewaloryzacji hipotek i wkładów oszczędnościowych rodzina  straciła 23000 marek w złocie.  Wypłacane dzieciom aktywa z książeczek oszczędnościowych były bezwartościowe, podobnie jak  pożyczka wojenna. Z majątku o wartości 5 mln. marek zostało 1250 marek.  Potem zahamowanie inflacji, wymiana waluty: bilion marek wart był 1 markę rentierską, dla obrony nowej waluty państwo wprowadziło rentierskie hipoteki od gospodarstw rolnych - cokolwiek to znaczy.   ( i pomyśleć, że to wszystko działo się wiek po zniesieniu pańszczyzny. Kim byli ci ludzie,  z czego żyli w tej bardzo bogatej wsi ? Z rolnictwa ? ) A mimo wszystko, mimo kryzysu  dzieci Lenigów uczyły się gry na fortepianie. Lekcji udzielał im Richard Baumert, który wraz z żoną  wynajmował u nich mieszkanie.  Po wojnie Baumertowie przeprowadzili się  do willi Dittricha w Jeżowie Dolnym zaś na ich miejsce przyszła rodzina Ansorge: Richard - przedsiębiorca przewozowy i Selma z domu Neubert z majątku Neubery w Jeżowie Górnym. Póżniej lokatorami była rodzina Heinricha Paula.
W czasie II wojny światowej w domu mieszkały cztery siostry Lienig z mężami walczącymi na froncie:   Martha - żona Ericha Opitza kierownika oddziału fabryki amunicji w Piechowicach zatrudniającej jeńców wojennych i przymusowych robotników, Margarete - żona Otto Pochsteina, kapitana lotnictwa ( dostał się  niewoli w Czechodsłowacji ,  został przekazany Rosjanom, wywieziony na Sybir, skad wrócił do Niemiec w 1949 r.), Hertha  żona Bruno Neydrowskiego - pracownika poczty,  oraz Johanna zona Artura Ulke,  a także  ich czterynieletnie  córki. Gospodarstwo pomagali prowazdić sąsiedzi oraz francuski jeniec. W 1942 roku zmarła ich matka - Minna, która została pochowana w rodzinnym grobie na cmentarzu ewangelickim. W obliczu końca wojny, wobec pojawiających się coraz częściej pogłosek o wkroczeniu Rosjan, siostry opuściły dom i udały się do szwagra, do Piechowic.   Dom w Jeżowie, pod nieobecność właścicieli, został splądrowany. Panie wróciły do niego  na krótko, w  czerwcu 1946 r. opuściły - teraz już - Polskę.

 Dygresja 1.  Snuję  to na bazie opowieści Bruno Neydrowskiego, nie dosyć dokładnej,. Nie wiem więc o którego Dirksena chodzi. Czy o  tejnego radcę   niemieckiego MSZ Wilbalda von Dirksena,wcześniejszego zimemianina i kapitana konnej policji  ?  który kupił Grodziec w 1899 r. ? Bo chyba nie o jego  o jego syna  .Herberta.   Ani jeden ani drugi nie był admirałem.  I czy Pielgrzymka należała do majątku Grodziec ? Sporo  grzebania:))

Tartak i stolarnia Winklera czyli obecnie dom przy ul. Długiej nr 32


Budynek stoi przy ul. Długiej, na wprost wylotu  Dworcowej, obok obecnej poczty.  251 a  - to pierwotny jego numer a ja jeszcze nie rozgryzłam niemieckiej numeracji we wsi. Wzniesiony został   w 1912 r. przez Wilhelma Winklera, początkowo jako budynek mieszkalny ze stolarnią, w latach 30-tych w całości adaptowany na cele mieszkalne. Dwukondygnacyjny korpus mieszkalny nakryty naczółkowym dachem z rzędem drewnianych lukarn  na pn. połaci. Skrzydło prostopadłej stolarni - z szerokim oknem  w fasadzie - parterowe z użytkowym poddaszem  - w obrębie strychu i przeprutej okienkami ściany kolankowej - nakryte wysokim dachem naczółkowym  o kalenicy na wysokości kalenicy dachu korpusu. Stylowo ? Typowe budownictwo śląskie, z charakterystycznymi na ziemiach zachodnich około 1910 roku,  wysokimi, wąskimi oknami zamkniętymi łukiem koszowym.  Szczerze mówiąc nie wiem czy może stolarnia właśnie nie mieściła się na parterze korpusu, po przebudowach zmiany są nieczytelne. Obecny układ wnętrz oraz elewacje są wynikiem przebudowy przed i powojennej.

Wilhelm Winkler.  Urodził się w Jeżowie nr 54, w dniu  4 września 1865 r., w domu rodziców: stolarza Augusta Winklera i jego żony Marie z domu  Löhr, jako najstarszy z siódemki rodzeństwa.  Fachu uczył się u ojca, po którego dość wczesnej śmierci, wraz z matką dzielił opiekę nad młodszym rodzeństwem.  Gdy młodsi odeszli na swoje, matka ponownie wyszła za mąż  - za tkacza i handlarza lnem Wilhelma Schrötera z Jeżowa nr 80 - Wilhelm objął schedę po ojcu - stolarnię  i ożenił się z Anną Raschke (córka rolnika z Jeżówa nr 104), płodząc z nią pięcioro dzieci.  Pracowity i sumienny szybko się bogacił i - jak to bywa z majętnymi  - inwestował. Gdy nadarzyła się okazja, kupił od  Reinharda Friedricha kawał ziemi i zbudował tartak. Obok tartaku zbudował dom ze stolarnią - czyli ów budynek ob. Długa 32.
W stolarni pracował z trzema swoimi synami: Herbertem, Georgem i Richardem,  szkolił uczniów, miał pomocników. Rozrastający się zakład otrzymał nazwę "Wilhelm Walter & synowie. Stolarnia, tartak i handel drewnem".  Po pożarze w sąsiedztwie, który miał miejsce w latach 20-tych XX w., kupił pogorzelisko i zbudował dwurodzinny dom. Zmarł na zawał w 1932 r., wcześniej, w 1928 r., pochowawszy żonę.  Synowie jeszcze przez dwa lata prowadzili firmę wspólnie, potem sprawiedliwie podzielili się majątkiem. Herbert otrzymał tartak z domem, stolarnię - Georg, który  po kilku latach odstąpił stolarnię Herbertowi a sam  wybudował nową - na ziemi swojej żony - Idy Hensing, również w Jeżowie. Richard  odziedziczył domek dwurodzinny.- nie jestem pewna czy to nie ten mały domek obok - , ob. nr 34; ale równie dobrze może to być coś co już teraz nie istnieje. Podobnie jak tartak, na którego miejscu powstała po wojnie jeżowska piekarnia.
Otrzymawszy drugą część budynku Herbert przebudował stolarnię na cele mieszkalne, zaś  tartak i handel drewnem prowadził do czerwca 1946 r. Po wojnie osiadł  w Peine, koło Hannoweru. W jego domu, od  1946 roku mieszka kilka rodzin. Nie wiem czy  jest budynkiem komunalnym czy wspólnotą mieszkaniową. W każdym razie remont na pewno by mu się przydał.