sobota, 31 października 2009

Zamek na sprzedaż

Straszliwie kiczowaty widok z zamku Gryf
Ostatnio robiąc kartę schroniska na Rozdrożu Izerskim zjechałam do Proszówki. Przez Tańkę, która zapragnęła zamek Gryf obfotografować. Dawno tam nie byłam. W jakichś latach 80-tych robiłam, dla Muzeum Rolnictwa w Szreniawie, dokumentację zespołu folwarcznego w Proszówce, zaskoczona malowniczym charakterem całości założenia zamkniętego w czworobok, z cylindrami baszt w narożach. To był odlot. Jak bazylika - kolosalna obora nakryta trzema rzędami przęseł sklepienia krzyżowego na dwóch rzędach kolumn i filarach przyściennych, na długości koło 50 metrów i wysokości koło 5 metrów. Świątynia krów… Zawsze robi na mnie wrażenie monumentalna powtarzalność pionowych elementów konstrukcyjnych rozłożonych rytmicznie na dużej przestrzeni. Pewnie dlatego uwielbiam konstrukcje dachowe budynków tak kolosalnych jak klasztor w Lubiążu. Notabene też go kiedyś robiłam. Polecam odwiedziny.
Ot natura.....
Gryf wtedy nie zrobił na mnie wrażenia. Łatwiej dostępny i niżej położony niż górski Chojnik. Opuszczony, zrujnowany. Legendarna siedziba kasztelanii Bolka Wysokiego, wg źródeł – element systemu zamków warownych linii rzeki Kwisy w rękach Konrada II Głogowskiego, przez kolejnego, czeskiego tym razem, króla Wacława IV sprzedany za długi lokalnemu rycerstwu, w końcu znalazł się w rękach założyciela gryfowskiej linii Schaffgotschów - Gotsche Schoffa Młodszego. Oczywiście, jak to bywało w zwyczaju, przez cały XV w. zamek był siedzibą raubritterów łupiących karawany kupców z towarami jadące, którym właściciele przyklaskiwali a nawet sami trudnili się tym dochodowym zajęciem. Dzięki temu pewnie można było na przestrzeni XVI w. tak wzmocnić warownię, by w czasie późniejszej trzydziestoletniej wojny dwukrotnie opór mogła stawić oblegającym. Schaffgotsche żyli z rozmachem, przyjaźnili się ze szlachtą polską, zamek był dość luksusowo wyposażony. Dzięki temu pewnie tutaj odbyły się chrzciny Eleonory Schaffgotsch z udziałem matki Jana III Sobieskiego i jego żony, markizy d’Arquien czyli słynnej królowej Marysienki, która jakoś sobie nasze tereny ulubiła.
W końcu XVIII w. Schaffgotsche opuścili zamek decydując się na budowę nowej siedziby u jego podnóża – folwarku z nowym domem. W tych właśnie proporcjach. Bo dom, jak na tę rodzinę – mało okazały, za to folwark … fju fju. Ewidentnie widać zmianę priorytetów na bardziej racjonalne. Teraz folwark i nowa siedziba sa w rękach prywatnych. Stacjonuje tu firma produkująca meble. I, o dziwo, zamek też jest w rękach prywatnych, ale jest wystawiony na sprzedaż. Ciekawa jestem kto i jak go kiedyś wycenił. I ciekawa jestem jak wyceniony jest teraz. Gdybym ja wielką kasę miała ....

piątek, 30 października 2009

święto w Domu, bajzel w kuchni i dylematy

Szykujemy się do przeglądu prac Nowego Młyna. I ten etap życia uwielbiam. Potem będą już tylko mniej lub bardziej napuszone przemowy, oceny, radość lub złość.
Załoga od dwóch tygodni w biegu. Już mamy z grubsza przygotowane sale wystawowe. Po zeszłorocznej ciasnocie, która zakrawała o wpadkę, tym razem przygotowujemy trzy sale. Że przeznaczone na zupełnie co innego, musieliśmy je ciut przebudować, a środków jak zwykle – nie za wiele. Jak to się dzieje, że instytucja mająca prowadzić działalność wystawienniczą, na tążesz działalność skąpi kasy ? Może dlatego, że nie zaplanowałam przebudowy sal przygotowując w zeszłym roku program.
Ale nie tylko to. Oszczędzanie w firmie budżetowej polega na wykorzystywaniu zasobów pracownika. Nie czarujmy się, nie mamy dobrego warsztatu pracy i wszystko jest kombinowane własnym pomysłem, często własnym sumptem. Wystawa, którą Niemcy zrobią za ciężkie tysiące euro u nas kosztuje grosze. Bo ? Bo pracownik użyje swojego sprzętu (komputer z własnym - za drogim dla firmy - oprogramowaniem, samochód do zwożenia prac - bo wg administracji firmy – w interesie artysty jest dostarczyć obraz na wystawę, ( może gdy osiągniemy dobrobyt artysta będzie płacił za udział w wystawie ale jeszcze nie teraz, nie w naszym kraju), komórka – bo jeżdżąc po ludzkich domach ciężko korzystać ze stacjonarnego aparatu telefonicznego ), deski i płyty montowane w pocie czoła, wygrzebane z domowych garaży. Wczoraj byłam na spotkaniu z niemieckimi partnerami oraz przedstawicielami niemieckich rządowych instytucji finansujących, gdzie cisnęło mi się na usta: panie, daj nam te kasę, z tymi pieniędzmi zrobimy dziesięć razy więcej niż nasi niemieccy partnerzy. My jesteśmy zaprawieni w bojach i przyzwyczajeni do czynów społecznych. Co nie znaczy, że je pochwalam. Zwłaszcza, że potem muszę ślęczeć przy kompie w domu by zarobić, między innymi na wystawę w pracy. Oczywiście przeginam by uwidocznić problem. Mogłam przecież wniosek napisać i mieć kasę na wszystko ale tego nie przewidziałam, albo raczej czasu nie miałam na papierologię. Więc się przesadnie nie skarżę. Wystawa ma powalić na kolana. Czy powali ?
No właśnie, wracam do wystawy. Gros prac już mam i teraz jestem na etapie odwiedzania dawno nie odwiedzanych domów artystycznych. Wczoraj byłam u Koneckich i Trybalskich. Co dom to inny świat , inne nastroje, inna sztuka. Za chwilę to wszystko zawiśnie razem. O ile uda się powiesić tak, by się nie zagryzło. W wypadku jednych artystów – nie ma problemu – sztuka to mniejsza lub większa wirtuozeria techniczna, w odtwarzaniu świata. W wypadku artystów wybitnych – już problem, indywidualność koło indywidualności , zróżnicowany warsztat, często kontrowersyjny sposób widzenia. Niemniej – pewna rutyna, zwłaszcza w wypadku artystów starszego pokolenia. Jak w to wszystko wpasować coś co wyłamuje się z wszelkich artystycznych standardów lokalnej sztuki ? No zobaczymy. Czasem myślę, że indywidualności nie powinny brać udziału w wystawach zbiorowych. Z drugiej strony – bez indywidualności wystawa będzie martwa.

piątek, 16 października 2009

Opowieści ostatnich dni.

Kaplica świętej Anny i omawiana chałupa na pocztówce z ok. 1900 r.

Wczorajsze spotkanie z Henrykiem Wańkiem upłynęło pod znakiem duchów. Jesteśmy Domem, gdzie najważniejszy Duch Gór jest oswojony, przez właściciela domu z początku XX wieku – Carla Hauptmanna, więc i na nas trochę jego łaskawości spada. Zadbał o to, by romantycznie było – bez prądu. Opowieść snuła się na kanwie atmosfery ostatniej książki Henryka Wańka „Wyprzedaż duchów”, lecz często wędrowała w zupełnie inne rejony Śląska, jednak zawsze z duchami. Tu kawałek cudzej recenzji, bo jeszcze książki nie czytałam..

Tajemnice gór, tajemnice przyjaźni, tajemnice kosmosu... Najnowsza powieść Henryka Wańka - który już wcześniejszymi książkami dał się poznać jako badacz ukrytego porządku świata - to wędrówka po nieznanych zwykłemu turyście Sudetach, gdzie rządzi nie człowiek, a historia, przyroda, alchemia. Właśnie tu krzyżują się szlaki znajomych i obcych, szukających innego wymiaru, wydawałoby się dobrze znanej, rzeczywistości. Znajdują tutaj zadziwiający na każdym kroku świat, spod którego władzy nie będą się już mogli uwolnić i spotykają ludzi, którzy wpłyną na życie nawet najbardziej zatwardziałych sceptyków. "Wyprzedaż duchów" skupia wokół siebie tajemniczy J. - postać fascynująca, choć nieodgadniona. Właśnie on staje się dla czytelnika przewodnikiem po sekretnych krajobrazach. Pełna symboli, tajemniczych odniesień, zagadek Wyprzedaż duchów to powieść o miejscu magicznym - jednym z niewielu ocalałych w naszym zindustrializowanym świecie.

Takie miejsce magiczne mieliśmy wczoraj wieczorem w muzeum, wśród świec. Opowieść zaczęła się od znanej mi postaci, która w książce występuje pod innym imieniem jako tajemnicza wiedźma. Koprowa, twórczyni świątyni Grala na stoku Grabowca. Bo tak wtedy mówiliśmy o tym, wyklętym przez proboszcza w Sosnówce, miejscu kultu. Było to bardzo dawno temu. Moi przyjaciele stali się wówczas właścicielami chałupy koło kaplicy św. Anny i Dobrego Źródła. Chałupa - dawny gasthaus - była w stanie fatalnym – funkcjonował a trochę jako śmietnik dla pobliskiego pensjonatu „Leśny Czar” zajmowanego przez ową postać.

Nieduża i krzepka, stabilnie stąpająca po ziemi, energiczna i pyskata, z przedziwnym akcentem, z obwarzankami warkoczy splecionymi za uszami, otoczona wianuszkiem córek (własnych i przybranych), uczesanych a takie same obwarzanki, zimą śmigających na biegówkach do szkoły, latem zbierających zioła. Mówiono o niej ”wiedźma zielarka”. Podobno rzuciła czary na żonę wójta Sosnówki, gdy ta jej nie była przychylna, podobno przepowiedziała śmierć nasłanego na nią ubeka. W tamtych czasach mieszkał u niej „na stażu” szwajcarski student, birbant, którego rodzice wysłali do lasu, by nauczył się pokory wobec życia. Ksiądz ze Starej Kamienicy twierdził, że podziemne lochy zaczynające się w jego wsi prowadzą do lochów na zboczu Grabowca, do których wejścia pilnuje Koprowa. Mówiono o niej też, że strzeże wejścia do pieczar gdzie ukryte są - poszukiwane przez wszystkich szperaczy – sztabki złota z rezerw Banku Rzeszy.

Powody dla których Koprowa zbudowała świątyńkę i co z tego miała – są niewiadome. Co z tego miała ? Osoba, która tak mocno i realnie trzymała się ziemi, we wszystkim miała jakiś interes, nie mogła inaczej układać się z bogiem czy diabłem. Ona to paradygmat wiedźmy, konkretnej, realnej, dalekiej od wszelkiej duchowości. Jej panbóg miał ciało i krew, domagał się ofiar, z nim należało się targować, brać go pod włos, przekupić go – jeśli się czegoś od niego chciało. Faktem jest, że na odbywające się tam msze, przychodzili pensjonariusze niedalekiego DW Lubuszanin, którzy często pytali czy u nas nie można by herbaty dostać w wędrówce świątyni. No bo spędzaliśmy tam trochę czasu, na sprzątaniu, porządkowaniu i snuciu marzeń o odbudowie miejsca.

A miejsce cudne. Najstarsze miejsce kultowe Karkonoszy. Pogańska Dolina. Najkrótsza droga z Sosnówki Górnej – Wiedźmia Ścieżka prowadzi zboczem przez las. Dom stoi w obniżeniu przełęczy, przodem do szerokiej panoramy podgórskich dolin. Obok - niewielka cylindryczna kaplica św. Anny. Nieco poniżej – Dobre Źródło, zwane też Źródłem Miłości, otaczane kultem już od czasów neolitu. Cudowna woda ze źródła pomaga w wielu chorobach. I w miłości. Należy nabrać wody w usta i siedem razy obiec kaplicę. Jeśli się nie uroni ani jednej kropli, zagwarantuje się sobie wielką miłość. Chrześcijanie walcząc z pogańskimi wierzeniami bardzo szybko usiłowali zaanektować ten teren. Kaplica Św. Anna odnotowana jest w źródłach już w 1212 roku – schronili się tu mieszkańcy uciekając przed powodzią. Nie udało się, nadal obowiązują tu pogańskie zwyczaje, panuje pogańska duchowość.

Przyjaciele nie udźwignęli ciężaru remontu, oddali chałupę Fundacji Brata Alberta, ale mimo remontu nadal stoi pusta. W międzyczasie pensjonat Leśny Czar Koprowej tez został sprzedany. Ostatniego lata jeden z moich znajomych zapragnął kupić stary gościniec. Nie zastał tam nikogo ale w dawnym budyneczku gospodarczym, przez fundację przekształconym w mieszkalny, mieszka osoba, która – z opisu znajomego – wygląda jak Koprowa. Może nie zaginęła, jak myśli Henryk Waniek. Nadal pilnuje swoich skarbów tylko dala sobie spokój z religijnymi praktykami na użytek świata, więc o niej nie słychać.

Takich tajemniczych postaci jest tu w naszych górach mrowie. Poznawać je – to zaszczyt.

niedziela, 11 października 2009

nie oglądajcie tej wystwy czyli szukanie powodów malowania obrazów

Artysta ma w sobie coś z ekshibicjonisty... poprzez dzieło pokazuje swoje wnętrze, No chyba, że ma perfekcyjną technikę i maskować pustkę potrafi. Bo i tak się zdarza. Taki to raczej rzemieślnik choć z bardzo wysokiej półki. (znaczne uproszczenie). Najlepszą opcją dla oglądaczy jest artysta z wirtuozowską techniką i rozbudowanym wnętrzem oraz inteligencją emocjonalną – wtedy obraz przemawia, a jego twórca to artysta dużego formatu. Niewielu jest takich na rynku.
Niektórzy artyści ewidentnie tkwią w depresji (?), co widać w ich sztuce. Zwłaszcza w malarstwie bo w emocjach i malarstwie rolę gra kolor. Uprawianie sztuki, jako swoistej terapii zajęciowej jest jedną z technik na wyciszenie i uspokojenie - mozolne pokrywanie powierzchni drobnymi elementami. Widoczne jest, że niektórzy artyści tę formę działania obrali sobie jako lekarstwo na duszę. Taka jest nasza aktualna wystawa, mini - wystawka właściwie. Jej autora polecił nam zaprzyjaźniony aktywista artystyczny (zwany współcześnie animatorem kultury), wobec którego mamy jakieś zobowiązania. Zanim się zdecydowałam, przeleciałam internet w poszukiwaniu informacji o artyście. No są, dużo, znana postać z Wielkopolski, związana emocjonalnie z naszymi górami, bo tu się urodził (no niedaleko), tu bywa i maluje. Przeczytałam wielostronicowy, piekielnie ambitny profesorski tekst na temat jego sztuki, gdzie jak dzwon spiżowy brzmią okrągłe i głębokie zdania na temat poszukiwania istoty świata i rzeczy transcendentalnych i takie tam. Powinnam w końcu zapamiętać, że im bardziej skomplikowana recenzja, tym bardziej "alternatywna szuka (?)".
Dla jasności – nie jestem zwolenniczką sztuki "ładnej" i dekoracyjnej, wolę sztukę istotną, wnosząca jakieś NOWE, prowokującą do myślenia, oddziaływującą, nawet jeśli to działające pozostaje nie nazwane.
To co wisi u nas na wystawie skwitował jeden ze zwiedzających jako: dzieła ubłoconego traktora, który przejechał po wyrzuconych na ulice płótnach.
I tu mam pytanie - dla kogo tworzy artysta ? Dla siebie - na pewno. Ale czy też dla ludzi ?
Nie zwiedzajcie tej wystawy. Albo przyjedźcie zobaczyć coś czego ja nie potrafię nazwać sztuką.
Nie mogę się oprzeć, cytuję fragmenty opowieści o tej sztuce.
(...) Poszukiwania Andrzeja Leśnika oscylują wokół rudymentów malarstwa: gry przestrzeni z płaszczyzną, potencjału koloru i faktury, relacji abstrakcja - natura oraz wokół zagadnienia gestu i rytmu. Już w pierwszej połowie lat 80-tych rodzi się pomysł malowania zygzaków, pokrywających gęsto powierzchnie prac. W roku 1983 w Galerii Kontakt na pierwszej indywidualnej wystawie pokazane zostają prace wytyczające wiele ścieżek, którymi do dziś niestrudzenie choć już oczywiście nieco odmiennie - podąża wyobraźnia artystyczna poznańskiego twórcy. W trakcie owego pokazu zaprezentowane zostają tryptyk o wygaszonej skali barwnej oraz płótno pokryte szeregami czerwono-białych, zachodzących na siebie rytmicznie zygzaków. Pojawiają się więc - tak znamienna dla Leśnika - idea konstruowania obrazu w oparciu o zygzakowaty, powtarzający się moduł, połączony z kontrastową lub przeciwnie wyciszoną kolorystyką, oraz pomysł zestawiania prac - tym razem w struktury trójelementowe. Zygzaki przebiegają przez kadr poziomymi, regularnymi pasami, wyznaczając siatkę podziałów wewnątrzobrazowych, ustanawianych wobec granic pola obrazowego i jego podskórnej topografii.(...)
Marta Smolińska-Byczuk, PISMO OBRAZU
RZECZ MALARSKA
Zatrzymać chwilę. Uchwycić ten szczególny moment kiedy światło odsłania naturę/świat/ i cywilizację, zdejmując z niego zasłony nocy i ciemności. Nie przesłaniać swym istnieniem bytu, ale ten byt do istnienia powoływać. Wnikliwie badać i upamiętniać jego niezwykła materię, przestrzeń. Zapisać grę blasku i cieni odbijających się na różnorodnej powierzchni czy to wody, szkła czy tynku. Oto wezwanie godne malarza - Leśnik wezwanie podjął. Przez materię, fakturę, kolor, gest: przez maksymalne zbliżenie przedmiotu- obrazu, osiąga maksymalne efekty barwne i abstrakcyjne kompozycje. Obrazy Leśnika można nazwać "impresjonistycznymi"- ważne jest w nich uchwycenie chwili, niepowtarzalności, dynamiki przestrzeni światła: poślizg światła po szklistej powierzchni: blask na wodzie : prześwit w lesie czy przebłysk. U malarza objawia się to w pragnieniu doścignięcia tajemnicy świetlistości koloru i przestrzeni światła. Ten imperatyw ruchu w głąb obrazu który staje się Zwierciadłem otwierania się malarza na samego siebie- w nadziei doścignięcia źródeł światła, Doprowadziło do podróżowania w głąb malarstwa i malowania. Wgłębianie się w malarskie materie poskutkowało odkryciem, ze światło jest wszędzie tam, dokąd malarz niesie w sobie. Stąd oddanie się pejzażom żywiołu czystego i oczyszczającego malowania.
Urzekła mnie kolorystyka ostatnich prac Andrzeja. Są zdecydowane pod względem syntezy formy i kolorów. Cieszą oczy. "głośne". Po prostu RZECZYWISTOŚĆ MALARSKĄ Leśnik z mistrzostwem preparuje /syntezuje!/ swoją własną paletę barw, wyszukuje takie odcienie i przełamania koloru, jego nasycenie, głębię i walor- by dojść do owego specyficznego kolorytu obrazów odbieranego przede wszystkim w bezpośrednim kontakcie/ bardzo trudno do oddania w reprodukcji/. Wpływ ma na to także faktura prac, reliefowe nakładanie farby- co sprawia, ze obrazy "świecą" w zależności od punktu widzenia a również w zależności od predyspozycji patrzącego/ swoistej "otwartości" psychicznej odbiorcy/. Pokazują w sposób niekonwencjonalny podróże malarza, obserwatora, badacza, który w szczegółach odnajduje urodę świata i życia.
Tajemnicze i zakamuflowane, ale to dzięki temu intrygujące. Jeśli więc Leśnik maluje przez całe życie ten swój jeden obraz, to jest na pewno po mistrzowsku skonstruowany "obraz" dotychczasowego twórczego życia. Andrzeju gratuluję.
Prof. Bogdan Wojtasiak Poznań, marzec 2005

piątek, 2 października 2009

wieści od Grzegorza wierszem jakby na mój młyn

Zapraszam na Graniczną Kuźnię Szant - oto w piątek 18 września o 17 w Kuźni w Zgorzelcu rozpocznie się festiwal pieśni morskiej (Zgorzelec żąda dostępu do morza!). Jako, że wymyśliłem sobie program Pt. Szanty Narodów Niemorskich, zapraszam do wsparcia i obserwowania linczu, jaki zapewne zafundują mi prawdziwi szanciarze. Weźcie smołę i pierze, będzie ubaw! Więcej pod www.szanty.zgorzelec.pl

poza tym nieustannie chwilowo polecam moją nową książeczkę dla wielbicieli kotów, piratów i wolności szeroko pojętej oraz dzieci. "Kot Pirat i jego załoga" w bardzo promocyjnej cenie 10 zł. Więcej pod:

http://www.luzyce.info/index.php/zgorzelec/1553-nowa-ksiazka-grzegorza-zaka.html

okładka tutaj: http://www.zgorzelec.info/index.php?k_d=27&id=3189&long&t=news2b

Trzeba się spieszyć, bo książka schodzi wyjątkowo szybko!

no to jeszcze wierszyk z himalajskiego urobku, smacznego i do zobaczenia!

Grzegorz Ż. Szwagier

www.grzegorz-zak.pl

www.myspace.com/chszonszcze

Wiara w nadprzestrzeń

Leżę i myślę, a mówiąc ściślej

Leżę i wierzę w nadprzestrzeń

Leżę, nie bieżę, unikam zderzeń

Zdarzeń i skażeń w powietrzu

Leżę na boku, mam ogół wokół

Źdźbło w oku człeka dostrzegam

Ogół obchodzi, mnie to nie robi

Szata nie zdobi człowieka

Dziś leżę w cieniu, wspomnienia pieszczę

Leżę i wierzę w nadprzestrzeń

Myślę o Tobie, połykam skrobię

Czas sobie drobię na chwilę

Tych chwil już mile, za nami tyle

Czas je nieczule wziął w kleszcze

Leżę wciąż jeszcze, wiatr świszczy, wieszczę

Że przyda nam się nadprzestrzeń

Gdy chcę, się wznoszę, na nogach noszę

Siedmiomilowe kalosze

Nad poziom wzlatam, poza margines

Gdy chcę, to płynę pod niebo

Płynę leżący, się nie spieszący

Mający wszystko, co trzeba

Bo rzeczywistość jawi się mglisto

Co jest daleko, co blisko?

Leżę i myślę, a mówiąc ściślej

Leżę i wierzę w nadprzestrzeń

Leżę i myślę, a mówiąc ściślej

Leżę i wierzę w nadprzestrzeń

miały być rodzynki a jest zakalec

Byłam wczoraj w wielkim wojewódzkim urzędzie by załatwić parę spraw. Wielki urząd, urządzony estetycznie i majestatycznie, by w petencie budzić świadomość, że tu się załatwia wielkie sprawy wagi państwowej. Estetycznie urządzony z naszych podatków - więc z naszej pracy. W wielkim pokoju z czterema stanowiskami wyposażonymi w najnowocześniejszy sprzęt komputerowy (też pracuję na państwowym i umiem marzyć), siedziała jedna piękna blondynka z bajecznie kolorowymi paznokciami, w zgrabnym i eleganckim żakieciku i, ewidentnie szanując czas pracy, udzielała mi informacji, po czym spełniła moją prośbę – bo w tym pokoju do jej obowiązków należało spełnianie próśb petentów - po czym udałam się do pobliskiego banku, by dokonać opłaty za spełnienie prośby. W innym pokoju, równie pięknie i fachowo urządzonym na czterech stanowiskach, siedział młodzieńki człowiek w garniturze i czytał gazetę. W kolejnym pokoju – pani w moim wieku, która nie umiała mi odpowiedzieć na żadne pytanie z zakresu swoich obowiązków ale uprzejmie udała się ze mną do następnego analogicznego pokoju, z jednym panem tym razem, który wiedział, że swoją sprawę załatwię nie tutaj tylko w innym budynku urzędu w wielkim mieście.

Nasze, podatników pieniądze, nasz czas, wszystko na komfort rządzących i tworzenie stanowisk pracy dla ich bliższych i dalszych krewnych.

Zarządzanie firmą (podobnie jak zarządzanie państwem) to piekielnie trudna sprawa. Bo zarządzanie to dynamiczne sterowanie firmą dla jej szybkiego rozwoju, dla korzyści wielu: historii, aktualnych beneficjentów, instytucji finansujących ale i dla pracowników. Umiejętność oparta na logice i kalkulacji, umiejętność zachowania równowagi między wszelkimi elementami. Czasem trzeba położyć nacisk na coś kosztem czego innego. Ale bazowanie na przeginaniu jako constans - zwłaszcza w jedną stronę, najsłabszą - to niewolnictwo. Tja...coraz dalej nam do demokracji.