piątek, 27 lutego 2009

DROGA

fotka Macusa Bredta z okna Domu Hauptmannów

Moja droga do pracy i powrotna do domu jest tak nieprzytomnie piękna, że czasem aż boję się, że kiedyś nie zauważę szosy. Jadąc do pracy, jadę w kierunku gór. Po prawej mam wyniesioną, zabudowaną lub zalesioną skarpę, po lewej - rozległą przestrzeń dolin zakończoną górskimi pasmami, niższymi, wyższymi, rozłożonymi na wielu przenikających się planach. Czasem jest tam różowo od podświetlanych słońcem mgieł, czasem mlecznie smugowato z czarnym pofałdowanym horyzontem. Czasem w dolinie ciemno od chmur, promieniście - na szczytach. Taki widok obserwowałam ostatnio. Z tym, że rzęsiście oświetlone były nie szczyty lecz całe pasmo górne, czytelne w najdrobniejszych szczegółach, przy półmroku, w którym tonęły pasma niższe. Aparat fotograficzny, nawet niezły, nie odda tych cudowności.
Potem wjeżdżam do Szklarskiej Średniej, przez moment jadę w kierunku nad którym dominuje Szrenica pocięta wstążkami nartostrad. Dzisiaj wyglądała niesamowicie. Była bardzo wyraźna, przysunęła się do drogi, czytelne były poszczególne drzewa, wypatrywałam narciarzy na stoku. Natomiast wierzchołek, jakby niedokończony, rozmywał się w lekkich, smugowatych mgiełkach, nie tworząc wyrazistego konturu. Coś pięknego. Za każdym razem jest inaczej.

Pochodzę z Kielc, właściwie z Rzeszowa, z rejonów od wieków polskich. Gdy przyjechałam tutaj nie mogłam przyzwyczaić się do tej nie swojskiej architektury, do wytyczonych w górach ścieżek.. takich wymurowanych – ingerencja człowieka i cywilizacja była widoczna gołym okiem, psując naturę. Początkowo, przez pierwsze dwa lata, czułam się tutaj jak na wakacjach. Potem wrosłam ale nie na tyle by wiedzieć, że nie mogę już mieszkać gdzie indziej. U siebie poczułam się dopiero gdy zagospodarowałam ogród i przeniosłam się z pracą do Szklarskiej Poręby. Co oczywiście było dość rozciągnięte w czasie. Mimo wszystko nie czuję się tutaj tak jak w rodzinnych stronach. Tam wszystko jest z dziada pradziada, ma swój sens i swoje miejsce, wynika jedno z drugiego. Tu jestem osadzona w pejzażu lecz bardzo mocno wyczuwam tę obcość, granicę, za która jest już tajemnica. I czuję odrobinę winy, że zajmuję czyjś dom od pokoleń budowany.
Może dlatego, że nie urodziłam się tutaj. Byliśmy kiedyś z wystawą w Kazimierzu nad Wisłą, spędziliśmy tam trzy fantastyczne dni. Po wernisażu, po weselu artystycznym na rynku, na lekkim rauszu powędrowaliśmy na Plebankę. Dużo nas było, trójka od nas – Dolnoślązaków, przyjaciółki: łódzka i warszawska, które przyjechały na wystawę… Rozbujała się dyskusja na ten właśnie temat. Czy jesteśmy u siebie, jak czują to oni. Zupełnie mojego problemu nie czuły Warszawianka i Łodzianka, nie czuli też Dolnoślązacy – urodzeni i wychowani już tutaj, mimo, że oboje z rodzin sprowadzonych spod Wilna i spod Przemyśla. Tylko ja, jak jakaś naznaczona.. czy miejsce urodzenia i dzieciństwa ma aż takie znaczenie ? Gdy mówię o rodzinnych stronach, myślę o Sandomierzu, Opatowie, Kielcach...

SLALOM RETRO

Cytat ze strony miejskiej
28 lutego 2009 roku w Szklarskiej Porębie czas zatrzyma się na różnych epokach. Od średniowiecza po lata powojenne. O współczesności będzie świadczyć tylko data imprezy.
Po raz kolejny odbędzie się Slalom Retro. Wszystkich zainteresowanych startem w slalomie serdecznie zapraszamy i przypominamy, że obowiązują stroje i sprzęt narciarski z minionych epok. Im bardziej odległych od dnia dzisiejszego tym lepiej. Wszystkie nowoczesne sportowe technologie będą po prostu ignorowane. Liczy się przede wszystkim dobra zabawa. Wynik sportowy jest raczej sprawą drugorzędną.
Każdego, kto chce kibicować uczestnikom sportowych zmagań zachęcamy również do przebrania się w stroje retro. Jest okazja by zrobić remanent w szafie i odkurzyć zapomniane kreacje. Słowo „moda” tego dnia nabierze zupełnie innego znaczenia. Najważniejsza jest fantazja i odwaga w doborze stroju.
Godz.14:00 - 15:00 - Zapisy do zawodów - Szałas Żywiecki

Godz.16:00 - 16:30 - Pokaz mody retro
Godz.16:30 - 17:00 - Slalom Retro - nartostrada Puchatek


Jesteśmy współorganizatorami zabawy, a to za sprawą tego faceta po prawej (na plakacie) czyli Przemka, mojego współpracownika, mieszkańca Szklarskiej, fanatyka regionu. Kiedyś o nim napiszę więcej ale dziś spieszę się z tym anonsem, nie mam czasu kombinować z wklejaniem zdjęć we właściwe miejsca. Kiedyś się nauczę.

środa, 25 lutego 2009

Trochę o mnie



Jestem historykiem sztuki. Zawód uznawany za elitarny pewnie dlatego, że trzeba mieć kasę, żeby w nim się spełniać. Albo klasę i być czyjąś reprezentacyjną żoną. Bo płacą dość mizernie. Zupełnie nie wiem czemu akurat tutaj wylądowałam, skoro miałam skłonność do przygód archeologicznych w stylu Indiany Jonesa lub choćby Tomka Wilmowskiego. Jedno wiem, historia interesowała mnie zawsze, ale nie taka książkowa, taka bardziej bajkowa. „Dzieje” Herodota – opasłe i ciężkie tomiszcze przeczytałam gdzieś w ósmej klasie podstawówki z wypiekami na policzkach. Połączona z geografią, z opowieściami biblijnymi, legendami, mitami, bajkami o bogach azteckich.. .. kochałam te tajemnice miłością pierwszą wybierając się na archeologię, śródziemnomorską oczywiście. Innych zawodów w ogóle nie brałam pod uwagę. Pieniądze są ważne ? Ano są, ułatwiają życie ale samo zarabianie dla zarabiania .. ? Nie ma sensu. Już chyba wtedy miałam inklinacje do nierozdzielania pracy od życia. No cóż.. niektórzy tak mają.

W liceum bardziej poszłam w kierunku psychologii. Zwyczajnie, późno dojrzewałam i na te lata spadł okres burzy i naporu. Oraz zafascynowania impresjonistami. Tak się złożyło, że jakieś zdolności manualne też miałam, nno……. nie na tyle by tworzyć wielką sztukę ale np. szyję czasem barwne patchworki, które są raczej przykładem rzemieślniczego mozołu, niemniej całkiem interesujące. (Autoreklama!!), W każdym razie, przy książkach Perruchota przeżywałam rozterki duchowe Van Gogha, Lautreca, Gauguina i innych. Tak utrwaliła mi się artystyczna psychologia, te burzliwe, suto zakrapiane absyntem dyskusje artystyczne do białego rana, niedobory gotówki, wichry twórczej namiętności, decyzje o porzuceniu żon i dzieci ku chwale sztuki, modelki w życiu artystów… barwna paryska cyganeria.. zawsze jakoś ciągnęło mnie do ludzi z problemami, nie uznawanych, poza jakikolwiek nawias społeczny wyrzuconych. Salony niezależnych, Arles, Tahiti, wczesne kolonie artystów… tak się na to zapatrzyłam, że sama nie wiem kiedy wzięłam udział w olimpiadzie artystycznej i znalazłszy się wśród laureatów wylądowałam na historii sztuki. We Wrocławiu.

Dlaczego akurat we Wrocławiu, nie w bliższym mi mentalnie Krakowie czy nielubianej Warszawie, albo przynajmniej na lubelskim KUL- u ? Do tej pory nie wyjeżdżałam na zachód dalej niż do Częstochowy. A tu Wrocław nagle. Namówiła mnie koleżanka, która miała tam ciotkę. Listownie złożyłam papiery i pojechałam. Ale w noc przed wyjazdem śniła mi się... nie uwierzycie.. ulica Szewska, gdzie mieściła się nasza katedra historii sztuki. Wąska uliczka z kocimi łbami, ciasno zabudowana szeregami kamieniec z różnych okresów. Nastrój mi się śnił, czułam Wrocław - mój siermiężny, socjalistyczny Montremartre. Poczułam go fizycznie następnego dnia na Szewskiej. Po prostu zostałam stworzona dla Wrocławia.

Małgorzata Lutowska


Jakieś trzy lub cztery lata temu pojawiła się u nas Małgosia Lutowska, szkolna koleżanka mojego współpracownika. Niewysoka, ubrana bardzo kobieco, z silnym akcentem romantyzmu (biała bluzka z mankiecikami, drobne guziczki w dużych ilościach, coś na kształt żabocika, tysiące koronek, lniany żakiet w subtelne kwiaty i burza jasnych loków. Przyniosła ze sobą maszynopis książki i poprosiła o korektę, sprawdzenie niemieckich nazw miejscowości, zgodności danych geograficznych i historycznych. Kolega czasu nie miał, więc wzięłam to ja i w jedną noc pochłonęłam całość. Świetnie napisana, interesująca, wielowątkowa, o naszych stronach, o rozrzuconych po wsiach wspaniałych ludziach, z przedwojennym wątkiem przeplatającym się ze współczesnym, gdzieniegdzie delikatnie zarysowany wątek miłosny. Wysmakowana a przede wszystkim ciekawa.

Dla siebie znalezioną ścieżką… literacki debiut cieplickiej nauczycielki niemieckiego, przewodniczki sudeckiej, fajnej kobitki. Nagrodzony przez Marszałka Dolnego Śląska w konkursie na współczesną powieść o tematyce związanej z regionem.

Powierzony klucz – podoba mi się troszkę mniej. Jest takim zbeletryzowanym przewodnikiem po protestanckim Dolnym Śląsku, opowieścią o śląskich inicjatorach protestantyzmu, o odszczepieńcach… pełno tu ciekawych informacji historycznych i anegdotek. Jak i poprzednio następuje wymieszanie wątków, lecz jest mniej równoważne. Historia ciąży nad współczesnością. Być może jest to specjalny zabieg literacki.. Jest sporo protestantów u nas, w większości pozostają anonimowi, utożsamiani z Niemcami, więc jakby trochę wyalienowani. A przecież to nasi współbracia, więc może dobrze, że jest więcej informacji. Jeśli chodzi o walory poznawcze – książka nie ma sobie równej. Jeśli chodzi o artystyczne – mam trochę zastrzeżeń, gorzej się czyta. Ale to moja opinia. Na dodatek jeszcze nie skończyłam.

W piątek o 17 będzie u nas promocja. Szykuje się mocna dyskusja, gdyż po promocjach w Jeleniej Górze jest trochę kontrowersji. Myślę, że warto nas odwiedzić.

wtorek, 24 lutego 2009

Myślałam, że jeziora to wszystko co kocham



































To zdjęcia z mojej codziennej drogi do pracy, w czerwcu, czyli już wspomnienie.
Ale dzisiaj na mojej drodze jest mleczna mgła, okleja tylko góry nie oddalając się od nich zbytnio, z boku oświetla ją słońce, nad nią - błękitne niebo. Niesamowity widok.

osobista rewolucja .. ku równowadze

To, że życie jest tylko chwilką, wiemy wszyscy. Ale chyba tylko nieliczni umieją coś z tą wiedzą zrobić. Moja rewolucja to próba jej spożytkowania . Mam świadomość przemijania w momentach gdy jednego dnia jest środa latem a drugiego już październikowy piątek. Sporo z nas tak biegnie, nie dostrzegając niczego - pór roku, mijających godzin, uśmiechu bliskich... widzimy jedynie przeciwności, które musimy pokonać, które jakoś dziwnie pojawiają się wciąż nowe i nie ma końca. Ja taka jestem. Może dlatego, że w pracy znajduję sens, skoro go brakło gdzie indziej.

Nie wiem kiedy tak mi się porobiło ale pamiętam czasy, gdy umiałam utknąć na tydzień w ogródku i przebudowywać skalniak, potem ciągle coś zmieniać, dosadzać, w międzyczasie cieszyć się ze znajomych na grillu. I pamiętam frajdę jaką mi to sprawiało choć wieczorem ledwie doczołgiwałam się do łóżka. Teraz ? Zapłacę za przebudowę skalniaka.. i pewnie nie zauważę co tam rośnie rzucając okiem na efekt kolorystyczny. Pójdę na imprezę taneczną z zegarkiem w ręku i będę pamiętała, że nie mogę zaszaleć bo jutro mam trudny dzień. Wszystko co nie jest pracą jest na pół gwizdka.

Kiedyś mój mąż uczył mnie, że czas to pieniądz, nie powinno się go marnować na bzdety. Po to się zarabia, by nie robić wszystkiego samemu. Tę cenną wiedzę nabył w momencie podjęcia pracy w wielkiej, prywatnej firmie, która pochłonęła go bez reszty. Tak, żeby mieć sukces zawodowy i nie wypaść z kursu trzeba wszystko temu poświęcić. Wykończony codziennym biegiem, wieczorami znikał w garażu i odpływał, np. budując dla ptaków dwupoziomowy karmnik z szykanami: pod strzechą, z dłubanymi w patyczkach rynnami i anteną satelitarną. Wtedy zaczęło nam się życie rozpadać.

Trzeba umieć wypośrodkować, żeby kiedyś umieć żyć, gdy coś się zawali. Tego się chcę nauczyć. Również dlatego, że mój dom stał się martwy. Ożywa jedynie w momencie przyjazdu gości. Jest czysty w miarę, ogrzany, przytulny ale każde z nas wpada, zjada i znika do swoich zajęć. Jesteśmy razem a jakby osobno. Jedynie ludzie z zewnątrz mobilizują nas do bycia razem.

Dzisiaj odkryłam, jak mocno fizyczność wpływa na psyche. Zawsze większą wagę przykładałam do emocji i choć czułam, że siłownia robi dobrze głównie mojemu mózgowi, to byłam przekonana, że mózg ma największe znaczenie bo on podejmuje decyzje. Wczoraj wydawało mi się, że mam doła, bolała mnie głowa, ogólna niechęć , dziś sobie przypomniałam, że to wynik oczyszczania organizmu.

System naczyń powiązanych, równowaga to jest to co trzeba umieć.



Papierologię mamy robujałą jak w najbogatszym kraju Europy

Przeczytałam dzisiaj wczorajszy ostatni swój post i wkurzyłam się sama na siebie. Nie można łączyć tekstów kiedyś napisanych z tekstami pisanymi obecnie. Nawet maleńki niuans w nastroju daje się wychwycić w tekście, gdyż staje się on niespójny. No cóż, nie jestem fachowcem od pisania, więc będę wystrzegać się takich działań. Nadmienię, że piszę jeszcze jednego bloga, takiego… obyczajowego (?), zdecydowanie łatwiej się pisze.

Napisałam kiedyś jak ministerstwo kultury traktuje wydawane przez siebie akty prawne. Ale nie do końca jest to prawdą. Ministerstwo działa selektywnie, jak każdy chlebodawca, rządzący czy inny decyzyjny, który demokratycznie (mniej lub bardziej) wybrany by reprezentować ludzkie interesy, natychmiast po zajęciu stołka uważa, że ludzie są dla niego. Ku jego chwale i interesom. Na czym selektywność owa polega ? Otóż nie obowiązują nas maluczkich ustawy, które nakładają na ministerstwo jakikolwiek obowiązek, czyli te uwzględniające nasze prawa. Natomiast bardzo restrykcyjnie przestrzegane są ustawy, od nas wymagające. Jakiś dupek dostanie fuchę w ministerstwie (za niewyobrażalne pieniądze), wymyśli jakieś głupstwo i natychmiast trzeba owo głupstwo realizować. Najczęściej w formie zapisanych ton papieru informujących o stworzonych procedurach, za kolejne spore pieniądze (bo procedurę może opisać tylko ktoś z uprawnieniami). Przyjedzie potem następny dupek na kontrolę (za horendalne wynagrodzenie) i posprawdza tony papierów i czy są właściwie ułożone w teczce. Że nie ma kasy na realizację tego co w papierach zawarte ? Nieistotne, on sie wykazał - skontrolował.
Nasza firma będzie niedługo królikiem doświadczalnym.
Na naszym przykładzie będą szkolić w zakresie rozśrodkowywania zbiorów na wypadek wojny. Trzeba kupić stroje, osprzęt, oznaczenia konwencji haskiej oraz całą masę drobiazgów. Zostały na to przeznaczone wielkie państwowe pieniądze. Zgadnijcie na co pójdą ? Na wynagrodzenie dla szkolącego i dla nas ? Na wymagane zakupy ? Nie, po co. Uczestnicy szkolenia (wojewodowie, starości, dyrektorzy instytucji posiadających zbiory), po wizycie u nas zawiezieni zostaną na wystawny obiad do najdroższego pensjonatu w okolicy, do SPA Jelenia Struga. Tia… fundusz reprezentacyjny w naszym niedofinansowanym kraju jest ogromny.
Idę pisać Analizę Stanu Zabezpieczenia przed pożarem, na podstawie rozporządzenia Ministra Kultury. Mam już w aktach trzy podobne dokumenty, oczywiście sowicie opłacone, wykonane przez straż pożarną, inspektora d/s. ochrony ppoż., inspektora budowlanego . Teraz napiszę jeszcze ja, historyk sztuki, za darmo, bo pewnie nie mam nic innego do roboty. A nowej instalacji alarmowej przeciwpożarowej jak nie było, tak nie ma, bo kasa idzie na tony bzdur.

poniedziałek, 23 lutego 2009

Mojej okolicy kawałek

"Anielicje", spektakl Kliniki Lalek na okoliczność wizyty artysów z Kazimierza u nas, w 2006 r.

Nieodłączną częścią mojego życia - pracy jest marzenie o kolonii artystów, trochę na wzór Kazimierza nad Wisłą, lecz w wysokogórskim sztafażu. Kazimierz trwa nieprzerwanie od przełomu wieków, Szklarska dopiero się rozwija w tym kierunku. Jej wizytówką są głównie sporty zimowe oraz letnie - ekstremalne, latanie po górkach ... ale przecież przyjeżdża tu masa turystów nie potrzebujących aż tyle adrenaliny To dla nich ma być ta kolonia i trochę dla nas samych.
Mam trochę konszachtów rozmaitych z artystami. Tutaj, w Karkonoszach i Izerach, także w otoczonych przez nie kotlinach, spotkałam ich dwa rodzaje. Jedni, jakby zagubieni w czasie, szukają dla siebie przestrzeni wśród lasów i łąk, na pagórkach Kopańca, Michałowic, Przesieki czy Kwieciszowic, wśród gór Karpacza i Szklarskiej Poręby. Z dala od miast asymilują się w lokalnym pejzażu, czerpiąc niejako pokarm z tajemnej wiedzy tych ziem. Ich sztuka dotyka tajemnic walońskich poszukiwaczy skarbów, alchemicznych odkryć przedwiecznych szklarzy, sztuki zielarzy - laborantów, myśli mistyków i wizjonerów czy też podąża drogami wykreślanymi przez religie wschodu. Wyciszeni, skupieni na rozpoznaniu samego siebie, nierozerwalnie związani z miejscem, swą sztuką piszą ciąg dalszy magicznej, bajkowej historii. Inni, zafascynowani tempem współczesnego życia, biegnący by zdążyć na czas i znaleźć się na czele, odkrywają i budują nowe światy i nową rzeczywistość. Tworzą sztuką historię zupełnie nową, konstruują przyszłość jeszcze nieznaną.
Wszyscy przyszli tu kiedyś z zewnątrz i pozostali. Mają cechę wspólną – aktywność w kształtowaniu rzeczywistości regionu. Stają się animatorami szeroko pojętego życia kulturalnego, mają silny wpływ na lokalne społeczności, organizują je wokół innych, niż prozaiczne, tematów życia.

Ależ rąbnęłam pean na cześć !!!! W okolicy Szklarskiej, ba, w okolicy Jeleniej, wiele jest takich miasteczek i wiosek, których koloryt tworzą artyści. Malarze, rzeźbiarze, ludzie teatru, artyści interdyscyplinarni, którzy łączą komercję ze sztuką dla wybarańców. Tu raj jest !!!!!
To tyle na początek. Mam zamiar pokazać ich trochę.

LUTY

moja droga do pracy
Biegałam cały poranek i dopołudnie bo dziecię do Hiszpanii na zgrupowanie wyjeżdża i oczywiście wszystko na ostatnią chwilę. W całości i bez żadnej selekcji przejął w genach niedobory mojego charakteru... Pieczenie pałek kurczęcych, gotowanie jaj, wymiana korby w nowoskładanym (przez cały weekend ) rowerze, jazda do Szklarskiej po nowe pedały, międzynarodowe ubezpieczenie zdrowotne załatwiane na cito, ostatnie zakupy, pakowanie, kilkakrotny przejazd przez moją zasypaną mokrą breją uliczkę, z duszą na ramieniu (wpadnę-nie wpadnę do rzeki… o mały włos !!!). Pojechał. Oby dojechali szczęśliwie, czterdzieści godzin przed nimi, bo w Austrii zima na całego. .. Kupa tobołów, rowery, żarcie.. nie mam kasy na tyle, żeby mu sfinansować przelot z tym wszystkim więc tłucze się klubowym busem. Ale jest cały w skowronkach, w tym radośnie żartobliwym nastroju z chochlikami w oczach.. przed nim P R Z Y G O D A !!!! Zazdroszczę.
Powoli spłynęła na mnie ulga, gdy w końcu usiadłam w pracy przy biurku. Zasypało nas w Szklarskiej. Wprawdzie dostrzegłam to dopiero gdy usiadłam i oko mi poleciało na park… zima pełną gębą. Dzisiaj mam samochód. Duży z czterema zimowymi oponami, nie boję się śniegu. Karkonosze mają klimat alpejski, zmienny jak cholera. Na dole może być upał, idziesz do schroniska pod Łabskim z krótkim rękawkiem i wodą mineralną z lodówki, a w połowie drogi śnieg, wiatr, zawieja… Duch Gór oszalał. Nie tak dawno zginął chłopak z obserwatorium na Śnieżkę. Znał górki jak własną kieszeń, poszedł wieczorem. Rano znaleziono go zamarzniętego. Albo syn koleżanki, wytrawny narciarz, instruktor, (również moją Ankę uczył jeździć), rozważny człowiek na progu życia, 27 lat… no cóż góry kuszą żeby im rzucić wyzwanie… jeden zjazd Białym Jarem, jedna lawina. I koniec. W Święto Zmarłych o poranku przysiadłam się do Irenki samotnie siedzącej nad mogiłą syna… Smutek..bezbrzeżny najmocniej się czuje gdy dzieci odchodzą przed nami.
Ale lubię to miejsce, cała jego bajkowość, całą jego historię. Trochę konsumpcyjnej cywilizacji Szklarskiej Górnej dość płytko przykrywa malowniczy prowincjonalizm reszty. Zdecydowanie wolę prowincję, jest ciekawsza i mniej powierzchowna. Dziś pisać o tych bajkach nie będę, bo nastrój cos nie ten, ale kiedyś..

niedziela, 22 lutego 2009

Po sabacie, na kacu


Siedzę u Magdy w kuchni, dziewczyny śpią, ja już nie mogę bo, podległy rutynie organizm, budzi mnie o 6.11 (lata praktyki), oglądam swój cellulitis na nogach a równocześnie pęta mi się po głowie pytanie „jaki to wszystko ma sens ?”. Wszystko, czyli ludzkie życie. Byłoby łatwiej gdyby mózg nie oczekiwał odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie. Głupie zresztą.
Wszystko się toczy codziennie i ma swój własny sens, dopóki odbywa się mrówcze bieganie od celu do celu. Ale przychodzi moment przystanku, powolny poranek na kacu i znowu jak powracająca fala wraca pytanie o sens całości…..Wymyślenie Boga bardzo ułatwiło życie, czemu nie wszystkim ?
"Wierzę w Boga, który jest harmonią wszechbytu, a nie w Boga który interesuje się losem ludzi" powiedział Einstein… nno.. ja też, ale to niczego nie ułatwia, a zwłaszcza nie odpowiada na pytanie o SENS
...

piątek, 20 lutego 2009

SPRAWOZDANIE nieformalne

ze spotkania muzealników w dniu. 02. 09. 2008 r. w Muzeum Narodowym w Warszawiew sprawie wyborów nowej Rady Muzeów.
Pojechałam jako delegat (związkowiec) naszej instytucji na to spotkanie i... rozczarowanie wielkie. Pojechałam na wojnę, walczyć o dobro muzealnictwa polskiego, reformy, odrodzenie, podwyżki, itd, itp. tymczasem trafiłam do Klubu Wzajemnej Adoracji, którego szeregi stanowią zgrzybiali w większości dyrektorzy polskich placówek muzealnych. Młodych ciężko było uświadczyć, choć rodzynki się zdarzały. Niektóre (te rodzynki) tak fatalne jak dyrektor M.S. – BUC nadęty i gburowaty, niektóre niezłe – jak młody człowiek z Muzeum Azji i Pacyfiku lub z Narodowego Muzeum Rolnictwa ze Szreniawy – ten raczej duchem młody. Był też mój ulubiony dyrektor Mirek K. z P., który przywiózł ze sobą całe Pomorze klakierów czyli lobbystów ( tak to się dzisiaj chyba nazywa).
Bo tak to się załatwia moi drodzy. Przed wyjazdem na takie spotkanie trzeba wiedzieć, co się chce osiągnąć, i przygotować się starannie. Czyli spotkać się z dolnośląskimi muzeami rejestrowymi, wybrać tych, którzy pojadą (co najmniej 5 osób) i ustalić swoich kandydatów (próbowałam się wkręcić, przysięgam). Notabene z Dolnego Śląska byłam tylko ja, więc, jako, że nie mogłam się sama zgłosić i zasług dla muzealnictwa nie mam zbyt wiele, nie ma reprezentantów naszego regionu w Radzie Muzeów. Druga sprawa jest taka, że powinien człowiek wiedzieć na co jedzie. Koleżanka Z. z Muzeum Narodowego namieszała okrutnie tymi dramatycznymi pismami o podwyżkach, zresztą jej tez nie było nawet... Mowa o pieniądzach też była, choć skromna, ale o tym później.
Zebranie prowadziła pani Małgorzata Bociąga, z ministerstwa, szalenie sympatyczna i otwarta osoba. Całość otworzył mijający szef Rady, były już dyrektor Ruszczyc, gnąc się w lansadach i kokieteryjnie dając do zrozumienia jak wielką krzywdę mu zrobił minister odwołaniem. Porządek obrad został lekko naruszony, gdyż obciążony obowiązkami minister kultury się spóźniał. Myślałam, że będzie min. Zdrojewski, ale przybył jakich chudzieńki i wymoczony okularnik, wiceminister, który nie był przygotowany do żadnej odpowiedzi na żadne konkretne pytanie, tłumacząc się, że dopiero z urlopu wrócił. Później w kuluarach dowiedziałam się, że Zdrojewski chce się go pozbyć więc wypuszcza go na głęboką wodę pełną zdradliwych wirów. Ale moim zdaniem źle to świadczy o samym ministrze, gdyż wykazał niedobór szacunku dla zgromadzonego, prześwietnego grona. ( no... mnie wyjmując).
Jak wyglądały wybory. Otóż najpierw jeden członek dawnej rady proponował drugiego i viceversa. Tutaj brylował dyrektor N. z Lublina albo Olsztyna, co w sumie nie ma znaczenia, gdyż potem zgłoszony mu się zrewanżował. Wśród kandydatów na początku dominowali naukowi starcy, którzy niewiele wiedzą o funkcjonowaniu muzeum, gdyż życie realne znają z książek. A także bardzo długoletni dyrektorzy. Dopiero potem do głosu dorwali się młodzi. I ze zdumieniem zauważyłam, że najwięcej konkretów powiedzieli młodzi etnografowie: z Warszawy, Krakowa (Łódź wypadła fatalnie za pomocą wyfiokowanej paniusi piejącej peany na cześć swojej dyrekcji, notabene siedzącej obok). Chociaż podziwiam ich dyplomację w szafowaniu tymi konkretami – toż w końcu nie mogli naświetlać swoich rewolucyjnych planów, bo któżby na nich zagłosował ? (oprócz mnie ?). No i w końcu ktoś podał kandydaturę dyrektora ze Szreniawy, zauważywszy, że to jedyny który miał odwagę ministra o pieniądze zapytać. (Minister pytania nie zrozumiał na wszelki wypadek, bo przecież kulturalni ludzie o kasie nie mówią.) Zgłoszono 22 osoby, mieliśmy wybrać 11. Dziesięciu pozostałych członków mianuje sam minister. Oddałam głosy na wszystkich młodych, mówiących o potrzebach zmian. Mam nadzieję, że przeszli i coś się ruszy.
I tu pora napisać po co jest ta rada. Otóż jest to ciało doradcze ministra w sprawach muzealnictwa. Rada np negocjowała i opiniowała nową ustawę o muzeach. I teraz nie dziwcie się, że nie ma w niej nic odkrywczego (np. proponowana kadencyjność stołków dyrektorskich) – żaden dyrektor z rady nie zwariował na tyle by podcinać gałąź na której osiadł dożywotnio 100 lat temu. A że świat się zmienił ? Nie, w muzeum czas wolniej płynie, jak sugerował wymoczony wiceminister. Ostatecznie, kto wszedł do tej rady – nie wiem, nie doczekałam, gdyż 15.30 się zbliżała i bałam się że do domu dojadę przed końcem delegacji a tu zepsuły się wszystkie drukarki czy inne bardzo ważne urządzenia i zebranie się przedłużało. Ale ma być wszystko na stronach internetowych ministerstwa. (Choć wątpię, bo ostatnio szukałam rozporządzenia i okazało się, ze ostatnie umieszczone na stronach dokumenty pochodzą z 2006 r.)
Zresztą chyba to nie ma większego znaczenia co ta rada robi. A dlaczego ? Dlatego, że jak się okazało mam zupełnie mylne pojęcie o tym czym jest Ministerstwo Kultury i wydawane przez niego akty prawne... Cholera, żeby tak było w ministerstwie finansów było: minister określa nowe zasady podatkowe, wydaje ustawę a wszyscy to mają głęboko gdzieś, zwłaszcza urzędy skarbowe. Bo, wyobraźcie sobie, Ministerstwo Kultury wydaje ustawy, które nikogo do niczego nie obligują (wyjaśnienia wiceministra), poza dyrektorami muzeów ministerialnych. Ciekawe, prawda ? To, że organizatorzy muzeów, nie czytają tychże ustaw i nie mają w ogóle zamiaru stosować się do nich ? To nie jest broszka ministerstwa. Oni są tylko ustawodawcami i władzą wykonawczą dla niektórych... Jeśli chcecie podjąć negocjacje z urzędami marszałkowskimi i urzędami . miast – negocjujcie, daliśmy wam podstawę prawną i broń do ręki. Idźcie walczyć. Ministerstwo nic nie może nikomu narzucać. Bardzo to sprytne. To po cholerę jest ?
Sprawa podwyżek, to o czym pisze w mailu pani Z., dotyczy tylko muzeów ministerialnych. Nie dostali środków podwyższonych o obiecane 3.9 %, tylko o 2 % i się pieklą, chcąc wykorzystać nasze pyski jako silny tłum. Na drzewo z nimi ! Tu się wkurzyłam, bo w końcu sekcja branżowa związków zawodowych ma być sekcją całego muzealnictwa a nie tylko ministerialnego.To tyle o tych najważniejszych sprawach.
W zebraniu wzięło udział 72 osób (na przewidywane 97 – bo tyle jest muzeów rejestrowych). Głosowałam m. innymi na Teresę Lasową z Warszawy, Serafinowicza (Muzeum Nadwiślańskie, ściana wschodnia była w komplecie, ze strony zachodniej reprezentowany był jedynie Poznań), Jana Ziębę, Katarzyne Barańską, Mirka Kuklika (jedynie przez słabość do przystojnego mężczyzny), Jana Maćkowiaka – na młodych, którzy mówili, że muzealnictwo jest jeszcze przed generalną reformą i wcale nie jest kwitnące.Z ciekawostek. „Zaprzyjaźniłam” się z dyr. z Białej Podlaskiej oraz Chełma.. Pogawędziłam sobie z dyrektorem M.S. – tym MODELOWYM bucem i podobnym do niego kolegą, ale niezbyt chętnie, bo mnie pouczać zaczął więc się nadęłam od razu. Z młodym człowiekiem z irokezem na głowie, co świetnie konweniowało z ugrowym garniturem - twierdził, że jest szefem muzeum Orężą Polskiego w Kołobrzegu oraz z facetem, z którym paliłam papierosa i zwierzyłam mu się, że jestem wstrząśnięta impotencją rady muzeów a potem się okazało, że to stary członek i kandydat na nowego. A cholera młody był...
Dali nam jeść (mucha nie kuca) i pić. Pani Bociąga, jak się okazało, zajmuje się również współpracą z niepełnosprawnymi, więc chyba jej wyślę materiały poplenerowe, może jakiś zaszczyt mnie kropnie..I to byłoby na tyle. Jechałam 8 godzin w jedną stronę, osiem godzin w drugą, a na miejscu byłam od 11 do 16.30. Jak głupia jakaś ale cóż... człowiek się uczy całe życie, najlepiej na własnych błędach. I tym odkrywczym akcentem kończę.