piątek, 30 kwietnia 2010

Gaudi przy Kościeliskiej

Popołudniami włóczyliśmy się po Zakopanem, głównie w okolicach: Krupówki (knajpki), Rynek pod Gubałówką (oscypki, makaroniki, bundz), Kościeliska (stara architektura) i Kasprusie (nasz pensjonat), aż raz Kasia, z filgarnym uśmieszkiem w oczach, zaprowadziła nas pod ten dom. Chwilowy szok, zwłaszcza po wizycie w witkiewiczowskiej Kolibie.
Willa Kominiarski Wierch wg projektu Sebastiana Pitonia to przykład interesującej architektury pięknie wkomponowującej się w pejzaż ul. Kościeliskiej. Bardzo kontrowersyjna – zarzucano jej profanację stylu zakopiańskiego. Tymczasem dla mnie jest fajnym przetworzeniem witkiewiczowskiego kanonu w kierunku płynnej secesji - nie tylko ja tak to widzę. Drewniana, w kształcie zdecydowanie zakopiańska, w giętej, płynnej linii – secesyjna, dopracowana w każdym szczególe wraz z otaczającym ją płotem. Czy nie jest lepsza niż betonowy bunkier wciśnięty między drewniane domy przy Krupówkach ?

czwartek, 29 kwietnia 2010

wyście sa pani do tyla pikne co cud czyli Zakopane. Wystawowa qchnia 2.

A witojcie, co u wos, kajście byli ? - pogadały se kobitki przy ladzie w Biedronce, po czym jedna zwróciła się do mnie zwróciła się do mnie "witam, czym mogę służyć" ? Język dla swoich, język dla obcych. I ten fajny akcent.

Bo pojechałam do Zakopanego. Zdecydowanie nie lubię delegacji, nawet do tzw. kultowych miejsc. Nie lubię jeździć z obowiązku i jeszcze cudzym autem co wymusza podporządkowanie się cudzym regułom gry, choć te wszystkie mankamenty rekompensował bardzo sympatyczny Krzysztof, kierowca. Czy Zakopane jest atrakcyjne ? Nie. Miasto, które nie pasuje do gór, które nie wie czy być nowoczesne czy zachować swój tradycyjny szlif. Piękno drewnianej architektury niknie w kakofonicznym melanżu z murowanymi monstrami, "pobierowskimi" straganami i czarnym tłumem turystów. Tu wszystko powinno być wkomponowane w pejzaż, tymczasem wszystko za mocno wystaje boleśnie raniąc krajobraz. Niczego nie ratuje juhas czy rycerz majestatycznie górujący nad miastem. No dobra, dość zrzędzenia. Wrzucam kilka fotek ze starego cmentarza na Pęksowym Brzysku. Lubię cmentarze z ich nostalgicznym milczeniem i nastrojowością ludowego kiczu. Tylko te kolejne wycieczki … liryczno – melancholijny nastrój pryska.
Pojechaliśmy po wystawę. Nerwowo było od samego początku. Przyjechaliśmy za małym autem, choć jego wymiary ustalaliśmy parokrotnie, mieliśmy zbyt mało opakowań, nie zmieściły się z odwożoną wystawą, nie mieliśmy ze sobą fachowych pakowaczy. Gdy już spakowaliśmy auto (moim zdaniem perfekcyjnie) usłyszałam coś na kształt przeprosin. Te nerwy to przez porównanie. Ci z Turynu przyjechali TIR-em, wystawę pakowało czterech fachowych pakowaczy, dysponujących skrzyniami, pudłami i cała tą drobnicą. A my ? Kupiliśmy na miejscu regipsy i folię, podzieliliśmy przestrzeń za małego auta na bezpieczne strefy, które zapakowaliśmy obrazami, skrzyniami z drobnicą oraz większymi przedmiotami „na rozpór” i pod sam sufit. Wszystko bezpiecznie dojechało w wymaganej temperaturze 18 stopniu. Klimatyzacja mi zaszkodziła – jeszcze nigdy nie leżałam w łóżku z powodu zawalenia katarem górnych dróg oddechowych. Wczorajszy dzień, po rozpakowaniu wystawy przeleżałam.
Ta wystawa to kłody pod nogami od zarania, ze wszystkich stron od nas najmniej zależnych. Najpierw przesuwanie terminu z powodu opóźnienia transportu z Turynu - wali się cały roczny harmonogram wystaw. Potem zmiany koncepcji - wystawa nie zmieści się w salach na dole, więc całkowita przebudowa wszystkiego. Brak osprzętu, potrzebna nam tylko jedna duża gablota z macierzy (jedna !!! w zamian za cztery mniejsze nasze) – nie. Mam obiecaną, ale będę jej pewna gdy przyjedzie. Chcę ludzi do pracy – podobno dostanę ich od wtorku ale jednym z nich jest pracownik notorycznie potrzebny w macierzy, więc czarno widzę jego pobyt u nas. Mam środki na zatrudnienie na umowę zlecenie, ale mamy poradzić sobie sami. Mam jednego pracownika technicznego na pół etatu., a zmontować trzeba 10 wielkich modułów z regipsów, płyt OSB i szkła. Nic to, źle zaczynające się zamierzenia wychodzą ponoć najlepiej.

piątek, 23 kwietnia 2010

wystawowa qchnia. 1.



No to jestem nakręcona. Oglądałam dziś projekty scenografii naszej najnowszej wystawy czasowej. Sama w sobie, przygotowana i zaprezentowana w Zakopanem jest bardzo interesująca. U nas, nie dość, że interesująca, będzie jeszcze piękna. Nie chwal dnia przed zachodem….. brzęczy jak nieznośny komar przy przyjemnym jeziornym ognisku. Na razie jeszcze nie myślę, o dwóch tygodniach orki, która przed nami. Na razie jadę do Zakopanego po wystawę i obym zahaczyła o południowe okolice Żywca.

wtorek, 20 kwietnia 2010

kobieto napisz podręcznik

Stylistycznie budynek prezentuje walory eklektyzmu z dominującym neomanieryzmem niderlandzkim i elementami neobaroku francuskiego (charakterystyczne dachy); we wnętrzach – neomanieryzm (charakterystyczne kolumny na postumentach z ornamentem jubilerskim i rollwerkiem, dekoracja stropów, podziały ścian).

Z tytułowym okrzykiem zwracam sie nie do siebie lecz do mojej przyjaciółki, która już dawno stała się moim autorytetem zwłaszcza w dziedzinie szukania proweniencji dla architektury użytkowej XIX i XX w. Naukowcy i badacze historyczno-sztuczni skupiają się na wybranych obiektach, uznanych za dzieła architektury, rozbierają na stylowe części coś co już stylowo jest określone. Takie drobiazgi jak architektura mieszkalna czy municypalna, a nawet sakralna, niejednokrotnie świetna, reprezentaywna i dająca wyraz swojej epoce, pozostawiają maluczkim. Nie ma ani pół podręcznika, który dawałby wytyczne do ścisłego określenia wpływów, stylowych zależności i mód. Akurat eklektyczny okres XIX w. i pocz. XX w. jest najbardziej różnorodny i rozdrobniony stylowo gdyż w architekturze wszystkie chwyty były dozwolone. Człowiek nie pracujący w terenie, nie ma żadnego warsztatu do serwowania takich adnotacji. Nawet jeśli pracuje w terenie sporadycznie - jak ja, też niewiele może. Ta wiedza to lata praktyki, lata opisywania budynków i przekopywania literatury w poszukiwaniu wzorców. Kobieto, napisz ten podręcznik dla potomności.

czwartek, 15 kwietnia 2010

lubię symbolikę i nastrój kapliczek, więc...

Kapliczki przydrożne, częsty element polskiego krajobrazu, stosunkowo rzadki na protestanckich terenach.
Dzieła sztuki ludowej, stworzone dla prostej modlitwy ludu.
Nie szukałam ich genezy, bo tak bardzo wrosły w polską codzienność, że nie wpadłoby mi do głowy zastanawiać się nad tym, były zawsze. Tymczasem co znalazłam:

Nazwa łacińska capella pochodzi od cappa, tj. płaszcz. W szczególności chodzi tu o płaszcz św. Marcina, biskupa z Tours, wdziewany jako tarcza ochronna przez królów francuskich podczas wypraw wojennych. Cela, w której przechowywana była owa cappa S. Martini, zwala się kaplicą, a dozorcy jej kapelanami. Na wzór tych cel budowano małe, skromne świątyńki, które potem przeobrażano w kościoły. Wspomina już o nich św. Ambroży, biskup mediolański (340 – 397).
O kultowym przeznaczeniu kaplic zadecydował sobór w Agda w r. 506, który pozwolił kapłanom odprawiać w nich msze nawet codziennie, z wyjątkiem świąt uroczystych. Niemniej celę, służącą do przechowywania ubiorów kościelnych i innych paramentów, nadal nazywano kaplicą. Również kaplicami nazywano zewnętrzne przybudówki do kościoła stawiane na cmentarzu przykościelnym, a służące do pomieszczania relikwii męczenników (...). Było to sui generis muzeum martyrologii chrześcijańskiej służące propagandzie wiary.
(..)o słupach z kapliczkami u szczytu, nie sposób nie wspomnieć o uderzającej analogii, jaka cechuje wzmiankowane w IX wieku przez Nestora słupy kultowe pogańskich plemion ruskich Radymiczan, Wiatyczan, Siewierzan i Krywiczan. (...) Wspomniane tu słupy, na których stawiano naczynia z popiołami zmarłych, były niezawodnie nakryte od góry daszkiem zabezpieczającym przed deszczem (...). (12) (...) Profesor Stanisław Poniatowski postawił hipotezę, że pewien typ kapliczek (...) Charakteryzujący się dwoma słupami nakrytymi daszkiem dwuspadowym może wywodzić się z grobów palowych, które na naszych ziemiach niezawodnie istniały, jako odpowiedniki mieszkań palowych. (...) Wszakże zauważyć należy, że celem wielu kapliczek przydrożnych jest wzywanie przechodni do modlitwy za zmarłych. (...)
T. Seweryn, Krzyże i kapliczki przydrożne w Polsce, W-wa 1958

piątek, 9 kwietnia 2010

Dorota – piękny kwiat w cieniu ogrodu.

Od rana jestem w pracy, ale spokojnie leniwie. Już wczoraj wracając do domu nastawiłam się na niespieszność dzisiejszego dnia, wszystko jest w końcu przygotowane do popołudniowej imprezy. Po wczorajszym pięknym słońcu aktywizującym wnętrze i zewnętrze, dzisiaj nad górami wisi szara mgła. Mgiełka deszczu, wczesnowiosenna szarość nagich drzew… Będę tu dzisiaj cały boży dzień, z ogromną przyjemnością, wolniutko tropiąc i likwidując zaległości. Te są zawsze.
Są ludzie, z którymi zawodowo zgrywam się błyskawicznie, są tacy, z którymi ie jest łatwo. Nie mam raczej problemów z nawiązywaniem kontaktów, bez jakiegokolwiek owijania w bawełnę dyplomacji, liczy się cel, nie pozór. To się bardzo sprawdza, dopóki nie trafi się na człowieka, który nie jest pewny siebie i swego albo, który cierpi na przerost formy nad treścią. W pierwszym wypadku trzeba się napracować, żeby przełamać nieśmiałość i wydobyć wiarę w siebie, w drugim jest dużo trudniej – bo często forma znacznie przewyższa treść i trzeba być nad wyraz delikatnym, żeby nie zrobić sobie i jemu krzywdy. Oczywiście upraszczam, jak to w pisaniu bywa.
W Kazimierzu poznałam fantastyczną kobietę, z tych moich kompatybilnych, powiedziałabym – szarą eminencję kulturalnego życia miasta. Już ją poniosło gdzie indziej, do nowych wyzwań, które realizuje tak lekko jak wypicie filiżanki herbaty czy powąchanie kwiatka.
Dorota jest osobą, która jest namacalnym ucieleśnieniem powiedzenia „gdzie diabeł nie może tam babę pośle”. Malutka, szczuplutka, smagła, czarnowłosa, o niesamowicie błyszczących węgielnych oczach, w malowniczo zwiewnych szatkach (bo jej strojów ubraniem nazwać nie można – za ciężkie słowo) – jest wszędzie. Załatwi wszystko, pieniądze na wystawę i trzy różne do niej katalogi (bo wystawa prezentowana w różnych miejscach), druk książek w ciągu miesiąca łącznie z ich napisaniem, wszystkie upierdliwe sprawy urzędowo - papierkowe, weźmie na siebie pełną odpowiedzialność za cudzy majątek i będzie nim dysponować odważnie jak swoim, pogada z księciem, ministrem i z robotnikiem – konkretnie, rzeczowo i efektywnie, otworzy muzeum – czego bała się panicznie a wszyscy wiedzieli, że nikt lepiej tego nie zrobi, wyniańczy swoich dwóch dorastających synów i mężczyznę tak sprytnie, że dopiero gdy zostawi ich na chwilę uświadomią sobie, że to ona, nie oni zrobili tę wielką rzecz, albo nie uświadomią sobie wcale. W chwilach swoich bardzo niskich lotów lubię do niej zadzwonić i pogadać o niczym bo wiem, że wzmocni mi skrzydła.
Dorotka teraz ja trzymam za ciebie wszystkie kciuki.

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

RADZIMOWICE - na granicy światów czyli życie na wsi

Widok od strony drogi dojazdowej z Mysłowa.
Nie mając własnych fotek posłuzyłam się zdjęciami ze strony:
http://klimaty.blox.pl/2009/05/Altenberg-czyli-Radzimowice.html

A generalnie, w imieniu gospodarzy, zapraszam do Radzimowic w sierpniu na Festiwal Kultur. Co w planie mają - pojęcia nie mam, ale zobaczyć alternatywny świat warto. A dla zainteresowanych - 17 kwietnia, od 10-tej, IV Konferencja poświęcona historii górnictwa w Starej Górze, gdzie oprócz pogawędek na tematy historyczne wytyczane bedą "nowe drogi" i prezentowane możliwości.
Jakieś dwa lata temu Tania zaprosiła mnie na swoje urodziny do Radzimowic. Przesiąknięta pradawną magią Białorusinka znad Świtezi, ma wyjątkowy dar wyszukiwania pasujących do jej natury miejsc. Zresztą twierdzi, że cała nasza okolica ma wielki potencjał w tej kwestii, z czym zgodzić się muszę.
Mieszkam tu już tyle czasu a pojęcia zielonego nie miałam o istnieniu tego miejsca. Na dodatek kiedyś coś opracowywałam w Mysłowie, z którego Radzimowice wyłoniły się dopiero kilka lat temu jako osobna miejscowość, a nic a nic nie wiedziałam. Altenberg - Stara Góra w Mysłowie – miejsce kiedyś bogate kopalnią, długo opuszczone, praktycznie nie istniejące.
Oczywiście jak to Tańka, zawsze jest w samym sercu sprawy, więc zajechałam w gościnne progi Władzi i Wiktora czyli sołtysostwa, duchów sprawczych wszystkich radzimowickich inicjatyw, od zagospodarowania terenu, administracyjnego wyodrębnienia wsi począwszy - po organizację festiwalu „Świat Kultur”. Impreza odbywała się w plenerze z szeroką panoramą na góry, w oparciu o maleńką chatynkę z kuchnią węglową, właśnie na takie cele przeznaczoną. Prócz opowieści i śpiewów obejrzeliśmy również domostwa, poznając ich, nie tak dawną , historię, poznałam trochę bardzo interesujących ludzi, po raz kolejny rozmarzyłam się na temat swojej własnej przyszłości i szukania dla siebie podobnego miejsca. (Jako słaba kobietka potrzebuję adekwatnego partnera w tej kwestii ale mówią, ze wariatów nie sieją, więc problem.)

(Gospodarstwo agroturystyczne „SERCE”, Władysława Gil i Wiktor Urbańczyk, tel. 0 757 412 398. – namiary zainteresowanym podaję bo przyjechać tu na wakacje warto, bardzo).
Do poczytania o motywach i historii Władzi i Wiktora polecam tekst Grzegorza Kapli, publikowany na:
http://www.wrozka.com.pl/view/page/id/1080

Wcześniej zawsze mnie trochę śmieszyło przeszczepianie egzotycznych ideologii i religii na nasze słowiańsko - germańskie (no… europejskie) tereny, lecz moja wiedza jest w tej kwestii dość mizerna. Jednak im więcej wiem (raczej czuję) i myślę, tym bardziej wydaje mi się to na miejscu. W wielkim skrócie – w najgłębszej warstwie wszystkie kultury mają wspólny rdzeń, czy to buddyzm czy chrześcijaństwo, jak się człek wgłębi to zawsze chodzi o to samo – najbardziej podstawowe czyli naturalne uwarunkowania człowieka i dążenie do jak najgłębszego współbycia w jedności z naturą pojmowaną jako duch, siła sprawcza a przynajmniej – o nie zaprzeczanie jej.
Potem okazało się, że inna moja jeleniogórska koleżanka – Kamila, również wsiąkła w te okolice na tyle by wraz mężem kupić stary dom i budować swój nowy świat na pograniczu Mysłowa i Radzimowic, w pełnej zgodzie z tym co tu zastali. Jak to się dzieje, ze ludzie opuszczając miasto, stają się inni - prawdziwsi, zaangażowani.. a może dlatego opuszczają, że są inni ?

czwartek, 1 kwietnia 2010

Moje drogi często wiodą do Lubomierza. Agnieszka i Mariusz.

Poznaliśmy się, a raczej zarejestrowaliśmy wzajemną obecność, na tresurze naszych wilków, w Jeleniej Górze. Agnieszka pracowała wówczas w BWA, Mariusz - współpracował z Teatrem Cinema. Z obrazami skojarzyłam go dopiero w staniszowskiej galerii Agaty Rome. Jelonek, który spoglądał ze wszystkich plakatów reklamujących Wrzesień Jeleniogórski, okazał się jego obrazem.
Zachwyciłam się od razu, bo romantyczną skłonność do snów gotyckich mam, więc całkowicie naturalnie poczęłam nasłuchiwać i się rozglądać. Zauważywszy, że nasze drogi dość często się przecinają, zagadnęłam. Po czym, z pewną nieśmiałością, wylądowałam u nich w domu w Kwieciszowicach.
Dom z tych jakie lubię, żyjący według pór roku, modernizowany na jedyny, właściwy jego właścicielom, sposób. Drewniane łóżka z zagłówkami, kominek i kuchnia węglowa, wszędzie rzeźby Agnieszki i obrazy Mariusza, różne formalnie a bardzo zbliżone w nastroju. Ogród ze strumykiem, nad którym przerzucony płaski, kolosalny kamień spełniał role kładki, stodoła szykowana na pracownię.. owoce, zioła, kot, pies i.. co zaskakujące – ożywione kontakty z wiejskimi sąsiadami. A myślalam, że będą się alienować. Z jakichś, bliżej mi nieznanych przyczyn rodzinnych, opuścili to miejsce przenosząc się do Popielówka pod Lubomierz. Jeszcze tam nie byłam, chyba pora, ciekawe co u nich słychać. Słyszałam, że intensywnie współpracują z Cinema, ale co więcej ?
Agnieszka, po początkowych próbach artystycznych, nie dostała się na ASP, więc skończyła filozofię. Musiało jednak w niej wrzeć, że rzuciła wszystko, między innymi pracę i przestawiła się na nowe – ryzykowne wg społecznej konwencji – tory. Mariusz dał jej impuls i odwagę , zapewne stwierdzeniem w stylu „człowiek musi robić to do czego jest stworzonym inaczej się udusi”. Wzięli ślub, który notabene widziałam, gdyż czekaliśmy przed USC z naszym wówczas przyjacielem w wielkim kryzysie - Józkiem i jego przyszłą, jakiś czas później zamieszkali na wsi, dość odległej od Jeleniej Góry. Mariusz już miał za sobą pierwsze chwile sławy związane z podbojem rynku niemieckiego (nie pamiętam gdzie), talent Agnieszki wybuchł nagle i zdumiał wszystkich jej dotychczasowych znajomych. Na wernisażu ich wystawy u nas był tłum wraz z rzadkim u nas gościem - szefową jeleniogórskiego BWA.

Ich sztuka.
Gotyckie sny – purystycznie czysta, średniowieczno – ludowo naiwna, oparta na symbolice i baśniowości średniowiecza, warsztatowo nawiązująca do starych technik. Gdy ostatnio się z nimi widziałam Mariusz nawiązując do sakralnej sztuki ludowej, stworzył dla cykle „Zabawy świętych” i „Rodzina Polska” oba o ciut żartobliwym wydźwięku. Facet bawi się swoim gotykiem. Nie będę się rozwodzić, odkryłam, że Agnieszka pisze na ich stronie – link na pasku bocznym.