niedziela, 13 września 2015

Jacek Jaśko

fot. Shona Paget
Jacek Jaśko - gość, którego znam głównie z widzenia, aczkolwiek z dosyć częstego widzenia. Wrzucam go sobie tutaj, bo w piątek otwarliśmy wystawę jego fotografii.  Mieszka w Kopańcu, mojej ulubionej okolicznej wsi. O Kopańcu wszyscy piszą, więc sobie odpuszczę bo nie wymyślę nic nowego poza tym, że lubię tam być. Takie małe nasze prowincjonalne centrum kultury.
Kim Jacek jest wiedzą wszyscy w Jeleniej Górze, poza tym: fotografik, dziennikarz, twórca "galerii na płocie" lokalizowanej w przeróżnych miejscach, współtwórca projektu " Jelenia Góra. Pamięć miasta ", laureat jeleniogórskiego Biennale Fotografii Górskiej, itd., itp. Określa go Kopaniec, tak jak i on określa Kopaniec. To wzajemność.  Prowadzi tego bloga: http://domspotkankopaniec.blogspot.com/.
Co fotografuje ? Smutek prowincji - tak patetycznie powiem. I jej specyficzną urodę. Miałam w planie wysilić się intelektualnie ale na stronie Książnicy Karkonoskiej znalazłam doskonale pasujący tekst Henryka Wańka podpięty pod stronę promocyjną projektu "Pamięć miasta" i jest to najlepsza opowieść o nastroju fotografii Jacka. Wrzucam link: http://stara.biblioteka.jelenia-gora.pl/?op=3&go=5 ale wiedząc, że nikomu nie będzie się chciało weń zajrzeć cytuję również spory kawał tekstu. Notabene Jelenia Góra tak właśnie wyglądała również w 1982 r., gdy przyjechałam tu na zawsze.

 Henryk Waniek     Bez fotografii
  (..) W późnych latach 60. znałem już sporo Dolnego Śląska, a szczególnie Sudetów, ale za pierwszy raz, gdy znalazłem się w karkonoskiej stolicy i dobrze go zapamiętałem, muszę uznać ten wrześniowy dzień, gdyśmy tu z kolegą, reżyserem filmowym, dotarli w poszukiwaniu plenerów do filmu KLAKIER. Miasto było mokre jak pies i wynędzniałe jak cała Polska w 1981 roku. Jeleniogórski rynek wyglądał widmowo. Gdybym tylko potrafił, rozpłakałbym się na ten widok. Doba, jaką spędziliśmy tutaj, zostawiła po sobie wiele absurdalnych wspomnień hotelowo-gastronomicznych, ale mniejsza tu o nie. Ostatecznie wyjechaliśmy bez żalu i pomysłu.
     Następny raz przyjechałem tutaj, aby odwiedzić moich młodych przyjaciół. Postanowili się osiedlić w sąsiedztwie Miłkowa, porzuciwszy Warszawę na początku trudnych lat osiemdziesiątych. Lata były niełatwe, to prawda, ale przyjechałem bezpośrednim pociągiem Warszawa-Paryż, który tędy przejeżdżał. Dworzec tętnił jeszcze życiem i nie da się tego porównać do sytuacji dzisiejszej. Jelenia Góra była wówczas stolicą województwa i czuło się resztki splendoru. Miałem trochę czasu, więc zajrzałem na rynek i odniosłem dokładnie to samo wrażenie, co przedtem. Demoniczny! W ogóle, przez wszystkie te lata - teraz jest już wiele lepiej - czworobok rynkowych kamienic robił wrażenie wielkiego prosektorium, z trupią szarością ścian, z bliznami po dawnej zabudowie w najbliższym sąsiedztwie. Więc to nie dla zapoznanej urody miasta zacząłem tu przyjeżdżać regularnie i coraz częściej. Lecz bardziej niż samo miasto, wabiła mnie jego okolica; pobliski krajobraz z widocznymi śladami kalectwa, a przede wszystkim góry w niedalekim tle. Zaś sama Jelenia Góra tylko na tyle, na ile byłem zmuszony ją rozpoznawać.
     Oprócz bezosobowych okoliczności, przyciągało mnie ku niemu również kilka zaprzyjaźnionych duszyczek. Wtajemniczały mnie w arkana regionu. Świadomie, lub bezwiednie odsłaniały to, co już zostało wypchnięte z jego widzialnej przestrzeni. Krystyna, znająca jak własną kieszeń cały dalszy i bliższy pejzaż kulturowy. Pewien pan Tadeusz, skarbnik lokalnych fantazji. Małgorzata, która w tutejszym teatrze budowała scenografię dla francuskiego reżysera. I jeszcze kilka osób z kręgu przygodnych znajomych, mieszkających tutaj na stałe, lub tylko przelotnie.
     Było poza tym coś jeszcze, czego daremnie szukałbym gdzie indziej. Mianowicie - poczucie końca świata. A przynajmniej końca czasu, i to na grubo zanim przemądrzały Fukuyama wynalazł koniec historii. Tutaj wszystko to było naoczne, na wyciągnięcie ręki, bez żadnego tam wymyślania. Ludzie wypełniający ten krajobraz też czynili takie wrażenie, jakby opuścili dawną planetę, wybierając inną, nie wiadomo tylko, czy lepszą. Niewątpliwie, wsiąkałem w ten klimat. Zanurzałem się w nim z jakąś nadzieją, nie tyle głęboko, by w tym wszystkim utonąć, ale raczej jak pływak, nieczujący życzliwości akwenu, ale usiłujący dopłynąć na jakiś nieokreślony drugi brzeg. (...)
     Zaglądając do Jeleniej Góry tak regularnie, jak to niebawem się stało w tamtych latach, grzechem byłoby nie dostrzegać, że to miasto w swoich lepszych czy gorszych fragmentach jest zapisem jakiejś wzniosłej przeszłości. Żeby ją jednak odczytać, nie wystarczyło tylko biernie patrzeć i apatycznie szwendać się jego ulicami. Doprawdy, do tego, co było tutaj, a jeszcze nie całkiem zniknęło, trzeba się było przepychać przez pokłady pozorów; przez treści niezgadzające się z widzialną prawdą; przez cała tę lichą dekorację już podupadającej komuny. To było nieco smutne, ale też pasjonujące! (..........) Henryk Waniek

  
Plakat do wystawy projektował Jacek
 Na oglądanie zapraszam do Hauptmannów w Szklarskiej Porębie




poniedziałek, 7 września 2015

pod Łodzią

Rozsmakowałam się w dzisiejszym obiedzie. Najpierw herbata z cukrem i cytryną - bo zimno było pod parasolami jak szlag, a nie mogłam wejść do środka, z psem byłam. Na pierwsze danie klasyczna zupa pomidorowa z domowym makaronem, na drugie - ziemniaczki z koperkiem, kotlet schabowy (dwa !!! ) i bukiet surówek: marchewka, kapusta biała i czerwona. Nie wierzyłam, że zjem, zjadłam, psu dałam jedynie okruszek kotleta. Pełnowymiarowy obiad z czasów mojego dzieciństwa. Nie jakieś tam sałatki skromnie oliwą podlane czy suche mięso drobiowe lub rybne z ruszta albo hiszpańskie warzywa na patelnię z Lidla  co ostatnio praktykuję na codzień. Nie, schabowy. Świeży, pachnący, pyszny.  A i kompot z rabarbaru na koniec. Taki obiad zjadłam dzisiaj w Sokolnikach pod Łodzią.

W związku z tym, że jeżdżąc do Sokolnik, notorycznie się gubię, tym razem wydrukowałam sobie mapkę i oto co mi się wyświetliło - po lewej. Nie miałam już czasu grzebać kiedy osiedle rozplanowano, dopiero teraz.  Miasto - Ogród Sokolniki powstało w 1928-30 z rozparcelowanego majątku barona Rosteckiego i z jego inicjatywy. Teraz ma 3,5 tysiąca działek, z reguły 15-arowych. Ideowo odbiega od wytycznych przesławnego twórcy miast -ogrodów Ebenezara Howarda (uwielbiam jego imię).  Jego miasto miało być samodzielnym organizmem mieszkalno-gospodarczym, w Sokolnikach powstało miasteczko - letnisko,  jedynie w celu relaksu mieszkańców Łodzi, na dodatek raczej dla elity dysponującej odpowiednimi finansami, bo nie dla robotników przecież. Zresztą nie tylko Sokolniki wówczas powstały wokół Łodzi, również Tuszyn -Las, Kolumna - Las i coś tam jeszcze. Jak to teraz wygląda ? Pewnie tak samo jak dawniej, znaczy układ działek i uliczek jest taki sam. Natomiast nowo powstające domy są z reguły murowane, pełnowymiarowo całoroczne. Zresztą część ludzi mieszka tu na stałe. Najładniejszy, moim zdaniem jest drewniany, budowany przez górali, domek mojej przyjaciółki Magdy. Harmonijny w proporcjach,  wysmakowany w skromnym detalu, funkcjonalny do bólu. Maleńka, doskonale zagospodarowana przestrzeń wykorzystana do imentu. I kominek z otwartym ogniem.  Wprawdzie strach palić duży ogień bo wokół susza, piaski i las sosnowy a na dachu gont, ale tam nawet mały ogieniek wystarcza dla nastroju i ciepła.  Magda twierdzi, że jej znajomi sugerują wymianę domu na murowany. Dziwni znajomi, ja w życiu bym tego nie zrobiła.
Spędziłyśmy dwa dni i  prawie dwie noce na gadaniu. Bardzo mi tego było trzeba. No i pobiłam rekord szybkości - 180 km/godz. Wprawdzie gdy to mówię mężczyźni pytają z odrobiną grozy w głosie: "twoim autem ????" Tak. Moim autem. To bardzo dobre auto jest, bardzo sprawne i szybkie. Walory auta od kierowcy zależą.

czwartek, 3 września 2015

"Półka kolekcjonera"


prawdziwa Polska w Ordynacyji Zamojskiej

Pałac w Klemensowie
Nosi mnie trochę. Na wschód głównie ale, jak się potem okaże, nie tylko. Zagłębiłam się odrobinę w historii powiatu zamojskiego i po raz kolejny odkrywam, że to państwo w państwie było. Własna administracja, wojsko, własne sądy, nawet prawodawstwo. I to od 1589 do 1944 r. Czy tak nie było lepiej ? Taki ordynat Zamojski, dbając o własne interesy, dbał o interesy poddanych, gdyż ich dobro i rozkwit były warunkiem jego dobra i rozkwitu. Nie, oczywiście raju nie było, bo nigdy nie ma w relacjach władca - poddany, ale myślę, że mimo wszystko rozsądniej. Gdyby nie te najazdy ruskie, tatarskie, szwedzkie, kozackie a potem kolejne rozbiory i wojny, pewnie kwitłby tamten kraj, że hej. Ostatnio czytałam duży artykuł w GW opisujący skandynawski model gospodarczy. Dużo ciekawych rzeczy tam było ale konkluzja mną wstrząsnęła. Otóż specyfiką modelu skandynawskiego - choć w każdym kraju inny on - jest fakt, że dobro obywatela - mieszkańca kraju jest dobrem nadrzędnym. Matkojedyna !!! A ja naiwnie myślałam, że w każdym cywilizowanym, demokratycznym kraju tak jest, przynajmniej w szczytnej teorii. A tu nie, dla dziennikarza  była to swoista fanaberia Skandynawów.  

No cóż, ostatnio naszą normą stało się myślenie (a może tak było zawsze ?), że politykom wolno kantować obywateli, bo "przecież każdy polityk to robi, więc czemu huzia na jednego ? Ani chybi kampania wyborcza" - grzmiał dziennikarz, a  mowa o naciąganych politycznych kilometrówkach była.  Mnie nikt nie płaci za codzienny dojazd do pracy (ponad 40 km dziennie) - prawo nie zezwala, z rzadka mam zgodę na delegację i zwrot kosztów, gdy wykorzystuję swoje auto w celach służbowych.  A i tak moja władza robi wszystko bym czuła się jak złodziejka, głodnemu narodowi od ust zabierająca. Ale co wolno wojewodzie.... czy to nie zamojskie powiedzenie ?Miałam o urodzie zamojskiego pisać ale mnie poniosło gdzie indziej. Więc tylko wspomnę, że Klemensów to siedziba Ordynata, po przeniesieniu jej ze Zwierzyńca. Pałac był wystawiony na sprzedaż: 3,7 tys. mkw powierzchni,  ponad 130-hektarowy park i cena wywoławcza - 8,2 mln zł. Nikt go jednak nie kupił, nie było chętnych, bo kapitalny remont pod konserwatorskim nadzorem czeka. Natomiast o zwrot mienia ubiega się kolejny Ordynat -  Marcin Zamojski - były prezydent Zamościa. Wojewoda lubelski w zeszłym roku  podpisał dokument przywracający pałac Zamoyskim. Niemniej starostwo powiatowe, wykorzystując drobny błąd formalny,  odwołało się  i cisza. Pałac stoi pusty od 2006. Niszczeje. Powinien ten Zamojski dostać rodzinny pałac czy też nie ? Gdyby od zawsze był w rękach rodziny pewnie wyglądałby teraz inaczej.

środa, 2 września 2015

ostatnie dni wakacji

.... a ja tyję i myślę, że to z powodu upału, który powoduje totalny bezruch ciał. Pojechałam nawet na basen w niedzielę, ale chyba mi na mózg padło - do Miłkowa. Zanurzyłam stopę w wodzie i, mimo żaru z nieba, nie wlazłam. Palce  stóp mi zamarzły. Kocham lato ale niechże ten upał już ustąpi na rzecz pogodowego rozsądku.

W sobotę pojechaliśmy do Miedzianki na "Miedziankę". Na FB pojawiło się mnóstwo linków ze zdjęciami ze spektaklu, wrzucam kilka coby sytuację naświetlić.  (autorów: L.Różański, J. Strzyżowski, Ruda Dagmara i inni). To co się tam działo nazwałabym wielopokoleniowym ruchem społecznym i niezłą zabawą. Zaczęło się kilka lat temu, kiedy przynajmniej połowa jeleniogórskiej społeczności z zapartym tchem przeczytała książkę Filipa Springera "Miedzianka, historia znikania".  Ja też. Książka jest  bardzo dobra, w typie popularnym w tutejszym klimacie i temacie, czyli "dziedzictwo" .akiś czas później moje "dzieci zastępcze" zaciągnęły mnie do teatru na spektakl. Nie wyobrażałam sobie jak można dobrze pokazać historię miasta ale wyszło świetnie. "Dzieci" chodziły jeszcze kilka razy, nawet zaczęłam się o nich martwić, czy aby im nie odbiło. Raz albo dwa, idąc na spektakl większą grupą, ubrali się w kraciaste koszule, kaski i czołówki. Aktorów żegnali owacją na stojąco. Aż któregoś dnia wyhaczył ich dyrektor teatru i zaproponował współpracę. Może zrobią spektakl na miejscu, w pozostałości miasta, wspólnie - aktorzy i młodzi zapaleńcy.
Moje "dzieci zastępcze" zaangażowały się okrutnie i po wielu próbach, w ostatnią sobotę odbył się finał czyli "Miedzianka" w Miedziance.  Cały dzień trwały tam wesołe zabawy ludu, jarmarki - zbierano kasę na remont tutejszego, chylącego się ku ruinie kościoła. A wieczorem  - wielki spektakl. Ludzi był tłum: ludzie, którzy jeszcze tam mieszkają, ludzie z Janowic i dawni mieszkańcy miasta przesiedleni na jeleniogórskie Zabobrze, mnóstwo młodzieży i dzieci, no i my.  Ciężko było oglądać bo scena była zbyt nisko a siedzenia widzów amfiteatralnie schodziły ale do tyłu. Aktorzy grali na scenie, amatorzy - zapaleńcy  w formie "przypominaczy" pojawiali się okresowo i tłumnie. Na zdjęciach, które tu wrzucam, są głównie naturszczycy. Wśród tych po lewej jest moja "córka zastępcza"-:))), która często uczestniczy z rozmaitych przebieranych zabawach ludyczno-historycznych. Najpierw wystąpili jako młodzi niemieccy sportowcy, potem jako niemieccy uchodźcy, jako polscy uchodźcy ze wschodu, górnicy kopalni uranu, Rosjanie, etc.etc.  Myślę, że tym razem spektakl zrobili właśnie oni. Zagrali bardzo sprawnie a bawili się świetnie, dzięki czemu bawiła się i publiczność.
Nie wiem jak to się dzieje, że tutaj tyle rzeczy dzieje się z niezależnej od nikogo i niczego inicjatywy i fantazji ludzi, zwłaszcza młodych ludzi. Bez sprawczego udziału jakiejkolwiek instytucji czy innej władzy, wręcz jakby wbrew niej. Władza organizuje bezproduktywny kongres kultury, na który nie zaprasza większości artystów (jak fama gminna niesie), w którym sama niezbyt chętnie uczestniczy a zatem żadnych wniosków nie wyciąga. Wbrew obiegowym opiniom, że w dzisiejszych czasach młodzież nic za frico nie zrobi, właśnie ta młodzież robi. Znaczy w sumie, ciężko ich nazwać młodzieżą. Siłę przywódczą tworzy pokolenie trzydziestolatków, towarzyszy im nieco młodsza i nieco starsza młodzież oraz dzieci. O samej Miedziance pisać nie będę, o niej jest książka. Notabene na widowni był też jej autor.

Zaliczyliśmy też browar w Miedziance otwarty 1 maja tego roku przez młodych wrocławiaków. Dziwaczne miejsce: nowoczesny pawilon na odludziu a na jego przedpolu rozległy pejzaż i orne pole. Ludzi tłum. Dają tam trzy rodzaje piwa: Cycuch janowicki - dla mnie za gorzki, ciemny i pachnący wędzonką "Górnik" oraz Rudawskie - to pasowało mi najbardziej. Ukłon dla tradycji -  „Złoto Kupferbergu” rozsławiało Miedziankę przed wojną.
Dzień później poszło mi w innym kierunku. Po próbach moczenia się w miłkowskim basenie i pławieniu się w upalnym słońcu ostatnich dni lata udaliśmy się na rybkę, tradycyjnie do smażalni "Wieloryb" w Mysłakowicach. Zmienia się tam. Przeszklony aneks przed budynkiem smażalni był już gdy byłam w lipcu. Teraz  powstał taras nad stawem, gdzie można się poczuć swobodnie w chłodnym powiewie od wody i kokietować łabędzie. Pstrąg tamtejszy jest zawsze doskonały.

Po obiedzie pojechaliśmy do "średniowiecznej osady Kopaniec", gdzie odbywał się jarmark. Przyjechaliśmy późno, większości znajomych już nie było. Więc pokręciliśmy się chwilę, przywitali z tymi którzy jeszcze byli  i, zahaczając o Galerię Wysoki Kamień i osamotnionego tego dnia Piotra Syposza, udaliśmy się do Galerii Kozia Szyja, czyli do Agaty i Leszka. A wszystko działo się w Kopańcu. Leszek zaciągnął nas pod świeżo budowany dom przysłupowy - faktycznie, nieco wyżej nad nimi, na łące stanął dom podobny do reprezentacyjnej  narożnej chałupy na rynku w Sulikowie.
Mają ludzie fantazję, dobrze, że przynajmniej niektórzy również kasę.  Kolejni dziwacy osiedlili się w Kopańcu - para australijczyków. Chwilkę siedzieliśmy na dworze przy stole z widokiem na Izerskie Pogórze i ruszyliśmy dalej. Na Popielówek do Agnieszki i Mariusza, czyli kolejnej nowej galerii wiejskiej.
Piszę i piszę ale to pretekst do wrzucania fotek z Miedzianki. No więc ogród Mielęckich  urodą powala. Jego atmosfera również, podobnie jak atmosfera starej plebanii. W sieni na kraciastym kocyku leżał Ramon. To pies Agnieszki, którego poznałam gdy na tresurę z moim Bomblem chodziłam. Bombel nie żyje od lat, Ramon ma lat 15 i sparaliżowane tylne łapy. Myślałam, że go coś boli, taki dziwny dźwięk wydawał. Tymczasem był to objaw radości z naszego przyjazdu. Posiedzieliśmy, poględzili, mała Agnieszka wielkiego psa z kocykiem do galerii przyniosła - żeby się samotny nie czuł (to wilczur jest), no i pojechaliśmy do domu.

Powinnam o tych wszystkich barwnych ludziach i ich życiu książkę napisać, ale niewiele o nich nie wiem, tylko to co z wierzchu. Nie umiem się tak naprawdę zaangażować, a to jest chyba warunek sine qua... Mam w sobie dystans.. badacza ? Moja "córka zastępcza" mówi, że ich jest tutaj tak duże, bo w tej ziemi namacalnie czuje się wolność. Ona to czuje, jest przybyszem z Warszawy. Ja też poczułam to kiedyś będąc przybyszem z Rzeszowa i Kielc. Tam w jakiś sposób człowiek się dusi i nie pasuje, tutaj jest inaczej. Byłam też u Urszuli Broll w Przesiece, też przybysz. Z Katowic.

Na wszystkich fotkach są statyści spektaklu "Miedzianka". Na ostatnim Gracjan - prawda, ze piękny ?