sobota, 30 listopada 2013

droga do pracy

Sobotni poranek, kończą się gościnne występy dzieci - oni w teren i do swojego domu, ja - do pracy. Piłam sobie herbatę oglądając zachmurzony, szary świat, dumałam o tym co dzisiaj w robocie robić będę. Przeliczywszy wszystko pomyślałam, że nie zdążę z zamierzeniami i myśleć poczęłam jak to ludzie robią, że mają czas na wszystko. Czy u mnie nawala organizacja pracy ? Może i tak, tłumaczę sobie, że to przez ogromną ilość dupereli, które zrobić muszę, każda zajmuje chwilę ale łącznie przeradza się to w godziny. Godziny pracy nieefektownej, obowiązkowej, której potem nijak w sprawozdaniach wykazać, bo zupełnie nic nie wnoszą. Choćby te cholerne zapytania ofertowe na zakup dwóch żarówek na przykład albo paczki gwoździ.
Po czym wyjechałam w raczej podłym nastroju. Wyjechawszy ledwie z Jeleniej  trafiłam na inny świat. Słońce, zero cienia. Często tak jest, że w Jeleniej ciemno od chmur i smogu, za chwilkę, już w Wojcieszycach nawet, a na pewno w Piechowicach - słońce rozlewa się po dolinie ciągnącej się po lewej stronie szosy aż do gór na horyzoncie. Pomyślałam, że zapuściłam się trochę, zdjęć z drogi już nie robię.  Gdy dzieci wyfrunęły zagłębiłam się w strachliwej starości i zapragnęłam sobie bezpieczeństwo socjalne na stare lata zabezpieczać. W domu siedzieć, kości w ciepłym kącie przy kominku wygrzewać, żyć w obawie, że stracę pracę przedwcześnie i co ja wtedy zrobię - bezrobotna staruszka ... Matkojedyna !!!!!! Skąd się to w człowieku bierze, skoro zdrowa jestem i nadal młoda, a świat taki piękny wokół i pełen wyzwań ? Że już się wyciszać powinnam ? Że już za nic nowego brać się nie mogę ? O nie, to nie ja. W końcu stycznia polecę na tydzień do Malagi, zrobiwszy sobie bazę wypadową pojeżdżę trochę po południu i może do Afryki skoczyć dane  mi  będzie. I taki mam plan na "po świętach". No i może książkę do hiszpańskiego, porzuconą przed laty na półce, do łask przywrócić mi się uda.
Wjechałam do Szklarskiej Dolnej, a tu inny świat. Jego przedsmak już miałam mijając zjeżdżające z góry  samochody śniegiem zasypane. Nawet szosa lekko biała była i śnieg  na drzewach. Pierwszy śnieg. W pracy zastałam panią Teresę odśnieżającą parking - rozgrzaną do czerwoności i roześmianą - 45 minut walczyła z łopatą to i poziom endorfin wzrósł jej niebotycznie.
Oprócz niej czekał na mnie młody absolwent malarstwa we wrocławskiej ASP - Emil Goś, który kilka lat z rzędu na plenery do nas przyjeżdżał, pracę magisterską "o nas" napisał i  zaraz po studiach próbował się w Szklarskiej osiedlić, zasilić szeregi kolonijnych artystów.  Miasto jednak za drogie jest na kieszenie świeżych absolwentów, więc odłożył - jak mówi - moment osiadania w Szklarskiej, a teraz po świecie szaleje, kasę na przyszłość zarabiając jako pracownik firmy konserwatorskiej. W międzyczasie namalował  cykl obrazów "Planeta Wrocław" https://www.facebook.com/events/192119634157934/   Maluje też murale - głównie w Gdańsku, pracując w ramach cyklicznego projektu "Gdańska szkoła muralu".  http://gdanskaszkolamuralu.blogspot.com/2012_03_01_archive.html  Jak zarobi i lat 30 skończy - osiedli się w Szklarskiej. Zobaczymy. Póki co z pierwszego śniegu ulepił przed muzeum bałwana i do miasta powędrował.
Pożegnawszy Emila do roboty usiadłam ale niesporo mi idzie. Kilka dni temu przyjechała szefowa z nastawieniem "wszystko co robicie - źle robicie". Natura szefa. Nie oczekujemy pochwał, robimy swoje, doceniają nas ludzie i tutejsze władze ale jakieś ciepłe słowo od naczalstwa choć raz w życiu przydałoby się. Nie ma, nie ma, nie ma. ......
Przemek wpadł na chwilkę po aparat i jedzie na Orle "manewry" męskie odczyniać.A ja ? Do roboty się kobieto bierz !

piątek, 29 listopada 2013

Konferencja "Architektura ludowa Karkonoszy" - projekt unijny "Odremontowana zabytkowa willa Hendricha w Szklarskiej Porębie....

O samej konferencji pisać nie będę, poszłam w nadziei dowiedzieć się czegoś co do moich robót zleconych by się zdało, tymczasem ..bleblanie takie, nic czego bym nie wiedziała.  I nie jest to moje jeno zdanie. Nie, żebym wiedzę bógwiejaką miała, pracując na codzień w terenie pojęcie jakieś mam, chciałam to usystematyzować. Ale organizatorom konferencji nie dokładnie chyba o to chodziło. Lepiej mi będzie z "Małą" Kasią pogawędzić przy kawie, więcej się dowiem.  Za to zabrałam ulotki właściciela Zagrody Kołodzieja w Zgorzelcu - domu przysłupowego przeniesionego w Wigancic Żytawskich i tu jedną fotkę wrzucam, do linku odsyłając, choć temat już bardzo znany się wydaje i na pewno nie na kieszeń polską:
 http://www.zagrodakolodzieja.pl/pl/strony/1014.translokacja.html
Za to wrzucę coś co może przyszłych budowniczych domów na naszych terenach zainteresować, a i użytkowników starych domów zapytać bym chciała - co sądzą.
Oto efekt konkursu na opracowanie modelowego domu jednorodzinnego o cechach architektury regionalnej Krainy Domów Przysłupowych. Nagrody Pierwszej nie przyznano, za to kilka nagród drugich i wyróżnienia. Wszystko nagrodzone zobaczyć można tutaj: http://wroclaw.sarp.org.pl/index.php?id=103&tx_ttnews[tt_news]=575&tx_ttnews[backPid]=6&cHash=ed4e78b49c

Oto dwie z prac nagrodzonych w kategorii "architekci" . Po lewej - pracownia Architektoniczna Kreska z Łodzi, po prawej - Czeszejko/Antosik z Warszawy. Przyznam,ze dosyć mi się podobają, choć zbyt nowatorskie jak na moje gusta.

Wśród projektów nienagrodzonych były też bardziej wierne pierwowzorom jak dom Wiejskiej Pracowni Projektowej TUTAJ z Wiżajn, czy dom znanych mi osobiście architektów: Wojciech i Jerzy Kurowscy / M. Stachowicz albo prezentowany po lewej dom  Fritza Roebnera. Taki mieć bym chciała.
Ale były też takie, przed którymi broni się moje jestestwo jak ten po prawej - pierwsza nagroda w kategorii "studenci". Nie wyobrażam sobie takiego  domu dzisiaj np. w Czernicy. Choć szczerze mówiąc wolałabym chyba taki niż to co budują współcześnie na jeżowskich polach - pełne facjatek, lukarn, balkoników, tarasików, ba - kolumn nawet - malownicze  chałupki rodem z kraju Gargamela albo żywcem "przenoszone" do Szklarskiej drewniane domy  z Podhala, jak pięść do oka do naszego pejzażu pasujące.

czwartek, 28 listopada 2013

Oh.. Karol...

Zabawa w archiwach trwa. I czytam książkę "Carl Hauptmann w polskiej nauce i krytyce literackiej" zredagowaną przez mojego ulubionego profesora Kuczyńskiego więc dziś  na tapecie Carl. Tak sobie patrzę na tego faceta - w różnych odsłonach - i zastanawiam się co miał takiego w sobie, że lgnęły do niego kobiety ? Intelekt to najlepszy afrodyzjak, fakt, ale... Niewielki, drobny, lekko przygarbiony, z za dużą głową, twarzą o ostrych rysach, z wydatnym nosem, kozią bródką pod zaciśniętymi acz wydatnymi ustami i parą brodawek na fałdzie policzka. Hmmm.. przesadnie przystojny nie był. Ale malowniczy i owszem - we wzorzystej kamizelce pod szerokim płaszczem, z szyją owiniętą długim szalem, oficerki, śmieszny kaszkiet na głowie albo rozwiana czupryna. Czy był uwodzicielski, szarmancki dla kobiet ? Czy może nieporadny wobec świata, zagubiony i potrzebujący kobiecego ramienia ? Genialność, błyskotliwość, umysł, którego bynajmniej nie ukształtowały tylko wychowanie i nabyte doświadczenie - to wszystko zdradzało w Carlu istotę wyższą. Jednocześnie zaś z łatwością radził sobie ze wszystkimi przedmiotami w szkole. (....) Swoim towarzyskim rezolutnym usposobieniem i licznymi talentami podbił nawet Dachördenshof. Carl zawsze mnie w tym przewyższał. Tak pisał o nim Gerhart w swoich wspomnieniach.
Zodiakalny byk więc raczej o siebie i rodzinę dbać potrafił, sybaryta chłonący świat wszystkimi zmysłami - bo choć stały i wierny, skok w bok to też dowód umiejętności smakowania życia. Towarzyski, żywiołowy, ambitny. Startował jako geniusz z nadzieją na świetlaną przyszłość, nadzieja rodziny, wzór dla młodszego brata.  Bo późniejszy noblista najpierw  niezbyt lotnym uczniem był, potem rzeźbiarzem planował zostać, na koniec pod wpływem brata - pisać zaczął. Carl jakimś, babskim niemal, instynktem wiedziony widział w nim świetnego pisarza, od początku mu pomagał, przecierał szlaki, najpierw prowadził za rączkę we wrocławskim gimnazjum, potem na uczelni w Jenie, gdzie - notabene - studia mu załatwił. Powszechnie lubiany wykorzystywał swoje towarzyskie układy, by pomóc adeptowi sztuki pisarskiej. Zachęcał, wspierał, skrzydła przypinał.  Miał masę znajomych w odpowiednich kręgach i wykorzystał je.  Największą przyjemność sprawiało Carlowi nie branie, lecz dawanie. Już wtedy zależało mu chyba na pozyskaniu w ten sposób sympatii innych ludzi. Wszyscy, z którymi rozmawiał, ulegali urokowi jego słów. Pisze we wspomnieniach w miarę obiektywnie jego brat, zgodnie systemem wartości "coś za coś", nie przypuszczając, że niektórzy w naturze mają "coś .. ot tak..".
Marzenia o sławie rozpłynęły się jak sen jakiś złoty, pozostało grzać się w blasku sławy brata. Nie było to miłe ciepło, tym bardziej, że sam też zaczął pisać a jego pisanie określane było jako epigoński naturalizm i naśladownictwo twórczości brata.  W późniejszych wspomnieniach, w "księdze namiętności" Gerhart przedstawia go jako człowieka zazdrosnego o jego sławę i w tej zazdrości upatruje powodu sprzeczek, rodzinnych  animozji, wrogości nawet,  swojej winy  w ogóle nie widząc.
A Carl ? Doktor nauk filozoficznych i pisarz. Może nie umiał zdecydować: nauka czy pisanie. Może był nadto wrażliwy by uwypuklić prostą czerń i biel konfliktu, zgodnie z własną  naturą rozmywając go w szarościach i niuansach. A może po prostu w tej jednej kwestii geniuszem nie był. Choć pisał, pisał, pisał. Codziennie, od trzeciej nad ranem do południa i po południu ponownie. Ze zdumieniem doczytałam ile tego było: powieści, dramatów, wierszy, praca i kawa, kawa i praca. Nic z tego, nawet Niemcy niewiele o nim wiedzą. Tymczasem w Szklarskiej grał  pierwsze skrzypce. Wokół niego toczyło się życie towarzyskie, choć część znacznych gości przyjeżdżała poznać Gerharta, szybko skupiali się na Carlu, jego twórczej osobowości, pomysłach i ideach. O domu w Szklarskiej Porębie pisze jego przyjaciel - dr Wilhelm Bölsche: Chyba każdy zna czarowną baśń Musäusa o tym jak karkonoski Duch Gór podczas zimowej zamieci wyczarowuje z lodowato-zimnej, granitowej skały przytulny wiejski dom dla zagubionych, wylęknionych wędrowców. Oto nagle otworzyły się przed nimi przytulne wnętrza pełne muzyki i brzęku szkła. Carl Hauptmann sam urzeczywistnił nieco z tej magicznej wizji, zamieszkując w tym ‘powiecie Ducha Gór’ [...]” Charyzmatyczna osobowość przyciąga ale i najczęściej sama się spala.
Na obu zdjęciach po prawej - spacery: letni i zimowy, z nową żoną - Marią. Zapewne po parku  przy domu w Szklarskiej Porębie, parku, który wówczas jeszcze  pusty dość mocno, do dziś  rozrosnąć się zdążył. Co też Carlowi zawdzięcza, bo zwoził tu rośliny ze świata.  Po lewej  jeszcze nieco wcześniejsze zdjęcie rodzinne z 1903 r. Obok Carla siedzi jego - też nie najpiękniejsza siostra - Lotte, naprzeciw - Martha z domu Thienemann, pierwsza żona Carla, owa Muszeczka, tak później okrutnie porzucona na rzecz tej na zdjęciu  spacerowym.  O barierkę oparty stoi jeden z synów Gerharta z pierwszego małżeństwa  - Eckart. Notabene siedzą w cieniu starej lipy, na balkonie pokoju, który niedługo "obejmę", gdyż szefowa decyzję podjęła o likwidacji naszego pokoju gościnnego. Tam więc przeniosę swoją pracownię. Dla mnie - bomba, będę miała światło słoneczne od południa, piękny widok na pasmo Karkonoszy i ducha Carla przy sobie, bo to jego pokój pracy był.
Obok - bardzo zniszczone, wzruszające zdjęcie Carla z córką - Mononą - wymarzonym dzieckiem, które dała mu dopiero druga żona. W sumie nie wiem, czy wypada pokazywać prywatne zdjęcia wielkich ludzi, ujawniając ich  osobiste jestestwo, ale w końcu człowiek bywa nie tylko wielki, również słaby, dzięki temu człowiekiem jest. Monona... Carl był zwolennikiem monizmu. Kończę bez puenty bo to jeszcze nie koniec,  za czytanie się biorę. Im więcej o nim czytam tym bardziej interesujący się staje.



niedziela, 24 listopada 2013

listopad

Dzisiaj jest pierwszy prawdziwy listopadowy dzień. Czerwiec nie był tak ładny jak listopad. Wczoraj, słysząc w pogodynce, że śnieg spadnie, zmieniłam kolorystykę domu na zimową. Zielono -niebieską zastąpiłam granatowo-brązowo-czerwoną z odrobiną lnu w naturalnym kolorze lnu. I dywan położyłam, optycznie cieplej się zrobiło. I jakby na zawołanie nastąpił prawdziwy listopad. ..na krawędzi dni wisi szara mgła... śniegu już mi się chce, bo wróciwszy ze spaceru psa nie mogłam z błota doczyścić. A włosy od mglistej mżawki w drobne loczki mi się skręciły. Teraz siedzę i piszę, za chwilkę za jakąś pisaną robotę się wezmę bo taka aura służy wenie. 
Chwilę z dziećmi gawędziłam. Młoda dziś w pracy ale stres ma bo w poniedziałek kolokwium z psychologii. Zastanawiam się czy ona odróżnia studia od szkoły, bo cały czas mam wrażenie, że traktuje je jako zło konieczne. Dla mnie studia to trochę pasja chyba była, dla niej  - nie wiem. Nie dostała się na to co chciała, jest na AWF, co trochę ukierunkuje jej nadaktywność ruchową: z imprez na sport się przerzuci.  Tak myślałam i rzeczywiście pływa, w siatkę i kosza gra, ale imprez i pracy w weekendy nie odpuściła. Twierdzi, że czasu jej wystarcza. Zobaczymy jak się to rozwinie. Do 26 roku życia stać ją na  zmiany decyzji, rentę po ojcu do końca studiów ma, no i od ponad pół roku sama się finansuje.
Za to starszy trasę długą zaliczył: Warszawa = konferencja na stadionie Legii nt. ergonomii w sporcie, Łódź - jakaś robótka w okolicy miasta, Toruń - odwiedziny rodziny, po czym Kraków - kolejna konferencja na temat treningów. Planują z dziewczyną wyjazd  w cieplejsze rewiry na cały styczeń i luty. Najpierw wakacje koło Gibraltaru, potem zgrupowanie w Calpe, gdzie oboje pracować i trenować będą. Za naukę hiszpańskiego się wzięli. Czwarty rok z rzędu dziecię mi do ciepłych krajów na zimę wylata... a niechby się tam zaczepił jakoś, to może i ja mogłabym tam na czas tutejszej zimy latać. Bo nie przepadam za zimą. Chociaż... jak wszystko śniegiem zasypane - jest ok., gorzej gdy wszędzie szara breja  ścięta mrozem.
Przyznam, że dumna jestem z dzieci swoich. Za ich zaradność i umiejętność znalezienia pozytywów w każdym, nawet niezbyt pomyślnym, zdarzeniu. Martwię się czasem, mam to w genach, ale coraz bardziej jestem przekonana, że tak czy inaczej w życiu sobie poradzą. Dobrze się wpasowali w ten nowy, mnie jeszcze trochę obcy, styl życia. Najważniejsze, że umieją pracować i, że żadna praca ich nie hańbi ( co z reguły pustym frazesem bywa), przyjemność dać może i najważniejsze - coś czego ja nie umiem zastosować: praca jest tylko częścią życia, służy do realizacji innych jego aspektów. No to i ja idę popracować, tym razem po to by zarobić na kontynuację remontu piętra, które przemyślne zaczęłam przebudowywać.

środa, 20 listopada 2013

wystawa Beaty Makutynowicz

Zapraszam w jej imieniu do Złotoryji. Beata jest członkiem "Nowego Młyna" a dzisiaj spotkałam ją w Muzeum Zabawek w Karpaczu i się zdziwiłam, że tam pracuje. "Nigdy w życiu nie sądziłam, że tak piękną pracę będę miała" - oznajmiła rozpromieniona. Przygotowują teraz wystawę domków dla lalek z prywatnej kolekcji. Też bym się pobawiła lalkami:))))
Muzeum powstało z kolekcji Henryka Tomaszewskiego. Bo nie wiem, czy wiecie ale mistrz pantomimy takie miał hobby i testamentem zapisał zbiór miastu Karpacz, gdzie miał letni domek. Muzeum w pięknie wyremontowanym budynku dworca się mieści, lecz wnętrze pomyślane jest ciut bezsensownie - z wielkimi schodami pośrodku najpiękniejszej hali, znacznie zmniejszającymi powierzchnię wystawienniczą. Ponadto przydałaby się jakaś nowoczesna forma ekspozycji i nowy osprzęt,bo stare  gabloty z ubiegłego wieku tworzą dysonans w czystym żelbetowym wnętrzu. Niemniej zabawki się bronią. Popularność ekspozycji jest na tyle duża, że muzeum w 60 % utrzymuje się samo. Zanim powstało, wystawa zabawek prezentowana była u nas. Wtedy drugi raz w życiu widziałam kilometrowe kolejki do muzeum. Pierwszy raz było to na wystawie fotografii Tomasza Tomaszewskiego, męża Niezabitowskiej- pewnie dlatego, że na świeżej fali  wolności.

niedziela, 17 listopada 2013

efekty grzebania w archiwaliach

Efekty grzebania w archiwaliach są dwojakie. Inspiracyjne  - cudne. Wśród zeszytowych kartek zapisanych nieczytelnym, choć dobrze znającym kaligrafię pismem - blaknące zdjęcia z tamtych czasów. Wygrzebałam mały komplecik fotek naklejonych na brązowy karton, podpisanych Georg Tappert, Worpswede. A na fotkach młode kobiety i dzieci w ogrodowym entourage, romantycznie odziane, malowniczo upozowane na wzór greckich grup rzeźbiarskich.... Ta piękna, apetyczna blondyna na zdjęciach po lewej i prawej to Martha Vogeler - muza swojego męża i bohaterka wielu jego obrazów. Druga to Maria Rohne - druga żona Carla Hauptmanna.
Maria Rohne
Te wszystkie zdjęcia powstały w 1906 roku,  jeszcze przed ślubem Carla i Marii  w 1908 r.
Kim była Maria Rohne ? Też była artystką - malarką, ale właściwie nieznaną, bo wychodząc za mąż wszystko co dotąd było dla niej ważne poświęciła mężowi. Jak sama pisze:
Bycie towarzyszką życia wielkiego artysty i człowieka  jest niezrozumiale wielkim prezentem. Czy nie powinnam jednak powiedzieć, że początkowo  kosztowało mnie to wielką ofiarę, gdyż musiałam porzucić malarstwo ? Zyskałam za to coś nieskończenie większego. To czego potrzebował Hauptmann, to była właśnie gotowość o każdej godzinie i czasie.
Hmmm.... jakież to tradycyjnie kobiece... i jak to się ma do mocnego już wówczas ruchu feministycznego, istotnego w ideologiach artystycznych kolonii ? Carl, taki światły i  otwarty  na nowe, nie znosił żony swojego przyjaciela - Pauli Modersohn - Becker za jej wyzwolone poglądy na temat kobiet, na dodatek wcielane w życie. Jego młoda żona, która znała Paulę, zrezygnowała ze  wszystkiego. Za jaką cenę ? Nie wiem, czy przypadkiem  nie żałowała  tego kroku. Tym bardziej, że okazało się, iż  w Szklarskiej Porębie - gdzie zamieszkali, jej ukochany, choć pomyślnie rozwiedziony, z większością problemów nadal dzielił się z Marthą - swoją dawną żoną, czule nazywaną Muckile (muszeczka). Po śmierci Carla Maria Rohne zabrała najcenniejsze rzeczy, zaś dom zostawiła gminie Szklarska Poręba i wyjechała. Jakby chciała zapomnieć o tym kawałku swojego życia.
Muckile czyli Martha Hauptmann też zresztą sporo z tym mało przystojnym acz uroczym, kochliwym facetem przeżyła. Znosiła codzienne wizyty jego "towarzyszki pieśni" - Anny Teichmüller, dla której Carl pisał wiersze i w której muzyce szukał inspiracji. Zaprzyjaźniły się nawet. Anna - utalentowana berlińska kompozytorka - też dla Carla zrezygnowała ze wszystkiego  i przeniosła się za nim do Szklarskiej Poręby, gdzie kilka lat po jego śmierci zmarła w biednym pokoju ochronki.
Maria Rohne
Wcześniej, zaledwie kilka lat po ślubie, Martha przeżyła płomienne uczucie męża do pięknej studentki, którą poznał w Zurichu - Józefy Kodis - Krzyżanowskiej, dla której gotów był porzucić rodzinę. Józefa na szczęście zachowała zdrowy rozsądek, w końcu przed chwilą wyszła za mąż za całkiem przystojnego  doktora medycyny Teodora Kodisa. 
I tak się plotą historie... Teodor Kodis poślubiwszy swoją piękną żonę w1889 r., w tymże roku planował zamach na cesarza Wilhelma II - wraz z Aleksandrem Dębskim i małżeństwem Mendelsonów ( ponoć o tych planach wiedział Gabriel Narutowicz, który akurat w tym czasie był w Szwajcarii). Zamach się nie udał, Dębski został ranny, aresztowano grupę studentów - obcokrajowców. Pewnie dlatego Kodis wraz z żoną wyjechał wówczas do USA, a wróciwszy do Europy zamieszkał w Mińsku, gdzie z kolei przyłączył się do rosyjskich masonów.
Wracając do żon Carla.. Ciekawe jak czuła się Maria Rohne, gdy wiedziała, że ukochany zawsze między 17 a 19 - tą może pójść do byłej żony i w jej czuły mankiet się wypłakać. 
Bo Martha po rozwodzie nie wyjechała ze Szklarskiej Poręby. Niedaleko domu Carla wybudowała willę "Polny Krzew",  korzystała z jego porad przy zakładaniu ogrodu i codziennie czekała na jego odwiedziny.  Dla Carla wszak uruchomiła salonik artystyczny, który szybko stał się jednym z najważniejszych miejsc spotkań intelektualnej elity miasta. Dopiero po jego śmierci w 1921 roku, skończyło się jej życie - jak napisała w pamiętnikach:
Miałam słońce, które zaszło, a resztki jego promieni muszą mi do końca życia wystarczyć.

Martha Vogeler i Maria Rohne, Worpswede

 Notabene Martha chyba całe życie finansowała życie Carla i swoje, bo bohater damskich serc nie zarabiał zbyt wiele. Na starcie dobrze się ożenił, podobnie jak jego bracia - Georg i powszechnie znany Gerhart. Trzej bracia poślubili trzy córki Thienemana - drezdeńskiego bankiera i handlarza win, po czym, przynajmniej obaj pisarze, w różny sposób się z nimi rozstali. Polecam "Księgę namiętności" Gerharta Hauptmanna - zbeletryzowany pamiętnik z okresu perypetii rozwodowo - małżeńskich pisarza.
Jak dobrze pójdzie w przyszłym roku uda nam się wydać pamiętniki Marthy Hauptmann po polsku - bo niemieckie wydanie przygotowane przez prof. Krzysztofa Kuczyńskiego już jest na rynku. Boję się trochę męskiego tłumaczenia tego tekstu... żaden mężczyzna, nawet tak biegły jak profesor Kuczyński, nie zrozumie meandrów kobiecego serca.
I pora na drugi aspekt grzebania w archiwaliach. Przyziemny i zdrowotny. Jestem uczulona na archiwalny kurz i po godzinie pracy czuję w sobie coś na kształt grypy, a po kilka godzinach - idę do łóżka z aspiryną i pierzyną.Ale co tam, idę grzebać dalej.

Na marginesie: "Chłopów" Reymonta przetłumaczył na niemiecki Jan Paweł Kaczkowski - Polak mieszkający w Hamburgu. Powieść ukazała się w 1912 r.  w Jenie, w wydawnictwie E. Diederichsa. Carl Hauptmann - któremu notorycznie przypisuje się jej tłumaczenie - dokonał korekty literackiej tłumaczenia. Piszę o tym, bo kolejny autor Carlowi przypisuje tłumaczenie powieści.  
I na drugim marginesie - pojawił się nowy tekst o kolonii artystów w Szklarskiej Porębie: Elżbieta Wiśniewska "magia Karkonoszy w sztuce", (w:) Aspekty filozoficzno-prozatorskie, nr (41-43) / 44-47). Inowrocław, 2013. Polecam ,  choć w tekście jest kilka błędów merytorycznych, dobrze oddaje atmosferę okolicy.

środa, 13 listopada 2013

Pytanie retoryczne. A może nie ?

Dlaczego tak trudno jest wyłączyć myślenie i w kontemplacji się pogrążyć ?  Albo zapatrzyć się w przymglony księżyc i tylko chłonąć świat wszystkimi zmysłami. Spojrzałam na oświetlone światłem latarni gałązki jałowca, przemknęło mi przez głowę "jakie piękne" i, miast podziwiać, mózg poszedł w skojarzenia, które skończyły się puentą "czy nie powinnam sobie zbadać poziomu cholesterolu". No tragedia. Panowanie nad swoim własnym umysłem - to jest dopiero siła.

wtorek, 12 listopada 2013

W najbliższy piątek wernisaż mamy. Zapraszamy.


potęga

W googlach jest pełno zdjęć klasztoru w Lubiążu. Zdjęcia z lotu ptaka, panoramiczne, sferyczne, zdjęcia całych wnętrz i detali, w końcu makiety prezentujące świetlaną przyszłość klasztoru.  http://www.fundacjalubiaz.org.pl Największy w kraju zespół klasztorny, urzekający (co rzadko się zdarza) monumentalizmem i wstrząsający bogactwem wystroju. Wybrałam fotkę romantyczną - widok klasztoru, pałacu opackiego i kościoła, reszta budynków jest z drugiej strony. Nie wiem jaki jest stan zaawansowania prac remontowo-konserwatorskich, ze zdjęć wynika, że zrobiono już bardzo wiele. Ja byłam tam ostatnio w 1996 r., kiedy robiłam inwentaryzację zespołu klasztornego w całości i inwentaryzację każdego z budynków z osobna- tzw. karty białe.  Jak dotąd największa moja robota, z której jestem dumna, za którą zarobiłam całkiem sporą kasę - przynajmniej teoretycznie, bo potem większość zeżarł mi podatek - płatność zrealizowali na samym początku roku kalendarzowego, kiedy jeszcze nie miałam kosztów żadnych. Wtedy prowadziłam firmę. Mimo, że wtedy się wściekłam i rozżaliłam,  to warto było. Z powodu nastrojów, z powodu kilometrów wnętrz i korytarzy, z powodu nieprawdopodobnie pięknej więźby dachowej - o ile przytłaczająca wielkość i ilość rytmicznie powtarzających się belek może być piękna. Dla mnie była. Spędziliśmy tam ze dwa miesiące, a potem niemal cały rok w papierach, bibliotekach, książkach. Najwięcej problemów sprawiła mi selekcja materiałów, każdy wielki pisał o klasztorze.  W końcu skupiłam się na książce archiwisty Konstantego Jażdżewskiego  "losy i kultura umysłowa śląskiego opactwa cystersów 1163 - 1642' oraz na publikacjach badań Ewy Łużynieckiej z politechniki wrocławskiej, no i oczywiście przeczytałam chyba wszystko naszych wrocławskich sław historii sztuki. 
Przez całe studia nie nauczyłam się tyle co w trakcie tej  konkretnej roboty, zrozumiałam mechanizm historii - jeśli można tak rzec górnolotnie. W czasie naszych pobytów w klasztorze większość budynków była w stanie ciężkiej ruiny. Działała knajpa w ciągu budynków przybramnych, można było zwiedzać odrestaurowaną salę książęcą, której przedawkowanie wystroju było szokiem po puryzmie białych ścian pozostałych wnętrz. W refektarzu krakowscy konserwatorzy godzinami leżeli na rusztowaniach, dłubiąc przy freskach Bentuma, przeżyliśmy pierwszy bodajże, dwudniowy zlot technofanów. A głównie włóczyliśmy się po celach, korytarzach, piętrach i piwnicach klasztoru, kościoła oraz ostrożnie przemieszczaliśmy się po odkrytych konstrukcjach sklepiennych innych budynków. Zupełnie inne życie. Czemu mnie na Lubiąż naszło ? Skanowałam sobie stare fotki, wśród nich - gdy siedzę na strychu klasztoru. Miałam w planie napisać o cystersach i ich państwie w państwie, ale już mi się nie chce. Dobranoc.
Po cholerę ja piszę??



sobota, 9 listopada 2013

atawizmy


Co rusz widzę w sobie atawistyczne odruchy, z których ostatnio najsilniejszym jest instynkt gromadzenia.... drewna. Mam już 13 kubików liściastych różności - od jesionu do buka, ale czuję, że jeszcze bym chciała. Mało tego, chodzę koło tego drewna jak wokół niemowlęcia jakiegoś - nawet żal mi go palić. Bo tak ładnie sobie go poukładałam. Wiatkę mu zbudowałam - żeby nie mokło a przewiew miało, kilka razy go przekładałam i dzisiaj też - pod pretekstem grabienia szpilek jodłowych wyległam na ogródek i miast się na szpilkach skupiać - drewno przekładałam. Zapach ma wspaniały, taki prawdziwy, naturalny, świeży...

poniedziałek, 4 listopada 2013

Schronisko na Rozdrożu Izerskim - smutny stan upadłości

opuszczone schronisko,2008 r. fot. z google

Dawniej było to bardzo romantyczne miejsce. Rozległa polana otoczona aksamitem zielonego lasu, pod granatowym niebem pełnym gwiazd. Tak przynajmniej namalował to C.E.Morgenstern - malarz, który podjął pracę w przedwojennej wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych pod warunkiem, że będzie mógł ze studentami na plenery w nasze góry przyjeżdżać. Mamy taki obrazek w zbiorach.
zima 2009

W 2008 roku kupił schronisko prywatny inwestor. Początkowo zamierzał budynek zburzyć - remont nie był opłacalny więc zwrócił się do konserwatora o zgodę. Schronisko nie było wprawdzie wpisane do rejestru zabytków, jedynie do ewidencji wojewódzkiej lecz już wówczas funkcjonowały przepisy nie pozwalające na samowolne zburzenie nawet prywatnej  własności. Zgodę konserwatorską warunkowało założenie karty architektury i w ten sposób inwestor trafił na mnie. A było to w 2009 r. Byłam tam też latem tego roku - schronisko jeszcze stało, ale chodzą słuchy, że już zostało rozebrane. Trochę szkoda, bo to kawał historii ale odbudować ruinę byłoby rzeczywiście ciężko.

pocztówka wg Morgensterna - wygląd schroniska do 1911 r.





Nie byłam wcześniej na Rozdrożu, a może byłam a nie pamiętam, w każdym razie spodziewałam się małego, przytulnego domku pod rozgwieżdżonym niebem,  takiego jak na muzealnym obrazku.  Tymczasem to co zobaczyłam przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Moloch złożony z kilku budynków zestawionych w mocno rozczłonkowaną całość. Na dodatek stan wstrząsający. Zarwany strop w części wschodniej, pozostałe przegniłe od  wody przeciekającej przez dziurawe, ugięte dachy, rozwalone częściowo ściany działowe, zerwane kasetonowe stropy drewniane i boazerie, odpadające tynki,  brak szklenia okien, schody bez balustrad, zniszczone posadzki. W sumie budynek groził zawaleniem. Jak rasowa matka na strych do fotografowania więźby dachowej wysłałam dziecko - bo lżejsze. Gdzieniegdzie ślady dawnej świetności - wahadłowe, czteroskrzydłowe drzwi, drewniany strop werandy z delikatną intarsją na listwie podstropowej i cała masa połamanych desek.
Lata 20-te XX w.
Pojechałam Drogą Sudecką przez Zakręt Śmierci na pięknie Rozdroże usytuowane między Wysokim Kamieniem a Kamienickim Grzbietem. Padał śnieg.  Ja naprawdę nie umiem zrozumieć jak można  doprowadzić do ruiny coś co jeszcze przed chwilką świetnie funkcjonowało i tętniło życiem. Bo jeszcze w 1982 r. w budynku mieściło się prewentorium dziecięce we władaniu szpitala w Karpaczu a dokładniej  Specjalistycznego Zespołu Gruźlicy i Chorób Płuc Dzieci.
W 82 r. na podstawie ustaleń między wojewodą, sztabem wojskowym i okręgowym zarządem lasów państwowych we Wrocławiu, budynek przekazano w zarząd OZLP z przeznaczeniem na kwatery dla wojska i robotników leśnych zatrudnionych przy usuwaniu skutków degradacji lasów w nadleśnictwach Świeradów i Szklarska. Początkowo bezpośrednio zarządzało nim nadleśnictwo Świeradów, od 1883 r. - Szklarska. Do 1997 r. budynek funkcjonował jako hotel robotniczy, potem, ze względu na stan zachowania -  został opuszczony. Pozostały tylko stajnie końskie - konie były też w 2009 r., w stajni pełnej gnoju.
"Ludwigsbaude" zbudowane zostało w 1888 r. jako stacja tragarzy lektyk i wypożyczalnia koni pod wierzch. W miarę nasilania się ruchu turystycznego budynek nabierał charakteru klasycznego schroniska.  Pierwszy obiekt - parterowy korpus z prostopadłym skrzydłem i stajnią - spłonął w 1911 r. Odbudowano go w podobnym układzie, podwyższony o piętro, jako domek myśliwski Schafgotschów, z dwudziestoma miejscami noclegowymi dla turystów. Około 1920 r. dobudowano aneksy przy ścianach bocznych oraz w fasadzie, wprowadzono boazeryjno - kasetonowy wystrój ścian i stropów. W końcu lat 30-tych prawdopodobnie ulokował się tu obóz RAD - Reichsarbeitdienst, gdzie młodzi chłopcy, poprzez naukę i pracę, mieli kształtować swoje obywatelskie postawy. Niektórzy przebąkują, że mieścił się tu również ośrodek Lebensborn. Lecz informacje te nie są sprawdzone. W każdym razie w końcowym okresie wojny był tu obóz pracy przymusowej, a po wojnie  - w "Leśnej Chacie" - dom kolonijny,  potem prewentorium.

Kolaż zdjęć z 2009 r. Wszystko się wali ale jeszcze gdzieniegdzie piękne stropy, wahadłowe drzwi, fragmenty boazerii. Wszystko mokre, przesycone wilgocią, gdzieniegdzie śnieg pokrywający gruz. Smutne.

sobota, 2 listopada 2013

intensywny tydzień był i święto zmarłych

Poniedziałek - od rana inwentaryzacja zbiorów, wieczorem zajęcia gimnastyczne.
Wtorek - delegacja Wrocław. Odwieźć wystawę, przywieźć wystawę, spotkanie z dziećmi moimi i nie moimi, powrót i mój zgon - wielkie, tłumne i szybkie miasto męczy człowieka ze wsi.  Matko ! A co będzie gdy będę miała lat 81 ? Nie bez kozery pytam. Wystawę odbierałam od artystki żywiołowej. Szczuplutka, energiczna, 81 lat. Mieszka w Poznaniu, we Wrocławiu ma pracownię. Przyjechała z Poznania pociągiem o 10-tej  specjalnie dla mnie, o 12 - tej na pn. krańcu wielkiego miasta już zdążyła ugotować obiad. W pracowni robił coś jej uczeń - przygarbiony staruszek. Pani Maria ma teraz cztery wystawy w Polsce, ja robię jej piątą, za chwilę jedzie do Prowansji, gdzie ma kolejną pracownię w jakimś kamiennym zamczysku. 81 lat, Sybiraczka. A niektórzy nie żyją już w 60 wiośnie.
Środa - inwentaryzacja zbiorów, sprzątanie domu, zakupy - dzieci mają przyjechać, trzeba światło w lodówce zasłonić, wieczorem cmentarz.
Czwartek - inwentaryzacja zbiorów, zajęcia gimnastyczne, gotowanie, dzieci w domu, pogaduchy długo w noc.
Piątek - późna pobudka, cmentarz, doroczne spotkanie dawno nie widzianych znajomych. Ksiądz zmienił godziny mszy i procesji,o 12-tej było zdecydowanie mniej romantycznie niż dawniej o 16-tej. Lubię święto zmarłych, z tą chwilą zamyślenia, zapachem świec, spotkaniami na cmentarzu. Nie mam nic przeciw halloween, nie uważam tego obcego obyczaju za wymysł szatana, ale nie moja to stylistyka. Nie znoszę komercjalizacji czegokolwiek, nie znoszę świątecznych, przeładowanych wszystkim sklepów na dwa miesiące przed świętami.
Sobota. Na rehabilitacji gawędziłam z panią za parawanem, rocznik 37. Dzieckiem była gdy wybuchło powstanie warszawskie. Spędziła je w piwnicy domu rodzinnego, potem widziała rozstrzelanie mężczyzn, kobiety i dzieci prowadzono do Pruszkowa. Wtedy uciekły z siostrą i matką. Przeżyły noc w kukurydzy, a potem, do końca wojny w jakichś szopach i ziemiankach. 
I tak mija tydzień. Dzieci jutro jadą do wielkiego miasta.

Kościółki wiejskie

Wilczkowice, gmina Jordanów



Tyniec nad Ślężą