środa, 25 lutego 2009

Trochę o mnie



Jestem historykiem sztuki. Zawód uznawany za elitarny pewnie dlatego, że trzeba mieć kasę, żeby w nim się spełniać. Albo klasę i być czyjąś reprezentacyjną żoną. Bo płacą dość mizernie. Zupełnie nie wiem czemu akurat tutaj wylądowałam, skoro miałam skłonność do przygód archeologicznych w stylu Indiany Jonesa lub choćby Tomka Wilmowskiego. Jedno wiem, historia interesowała mnie zawsze, ale nie taka książkowa, taka bardziej bajkowa. „Dzieje” Herodota – opasłe i ciężkie tomiszcze przeczytałam gdzieś w ósmej klasie podstawówki z wypiekami na policzkach. Połączona z geografią, z opowieściami biblijnymi, legendami, mitami, bajkami o bogach azteckich.. .. kochałam te tajemnice miłością pierwszą wybierając się na archeologię, śródziemnomorską oczywiście. Innych zawodów w ogóle nie brałam pod uwagę. Pieniądze są ważne ? Ano są, ułatwiają życie ale samo zarabianie dla zarabiania .. ? Nie ma sensu. Już chyba wtedy miałam inklinacje do nierozdzielania pracy od życia. No cóż.. niektórzy tak mają.

W liceum bardziej poszłam w kierunku psychologii. Zwyczajnie, późno dojrzewałam i na te lata spadł okres burzy i naporu. Oraz zafascynowania impresjonistami. Tak się złożyło, że jakieś zdolności manualne też miałam, nno……. nie na tyle by tworzyć wielką sztukę ale np. szyję czasem barwne patchworki, które są raczej przykładem rzemieślniczego mozołu, niemniej całkiem interesujące. (Autoreklama!!), W każdym razie, przy książkach Perruchota przeżywałam rozterki duchowe Van Gogha, Lautreca, Gauguina i innych. Tak utrwaliła mi się artystyczna psychologia, te burzliwe, suto zakrapiane absyntem dyskusje artystyczne do białego rana, niedobory gotówki, wichry twórczej namiętności, decyzje o porzuceniu żon i dzieci ku chwale sztuki, modelki w życiu artystów… barwna paryska cyganeria.. zawsze jakoś ciągnęło mnie do ludzi z problemami, nie uznawanych, poza jakikolwiek nawias społeczny wyrzuconych. Salony niezależnych, Arles, Tahiti, wczesne kolonie artystów… tak się na to zapatrzyłam, że sama nie wiem kiedy wzięłam udział w olimpiadzie artystycznej i znalazłszy się wśród laureatów wylądowałam na historii sztuki. We Wrocławiu.

Dlaczego akurat we Wrocławiu, nie w bliższym mi mentalnie Krakowie czy nielubianej Warszawie, albo przynajmniej na lubelskim KUL- u ? Do tej pory nie wyjeżdżałam na zachód dalej niż do Częstochowy. A tu Wrocław nagle. Namówiła mnie koleżanka, która miała tam ciotkę. Listownie złożyłam papiery i pojechałam. Ale w noc przed wyjazdem śniła mi się... nie uwierzycie.. ulica Szewska, gdzie mieściła się nasza katedra historii sztuki. Wąska uliczka z kocimi łbami, ciasno zabudowana szeregami kamieniec z różnych okresów. Nastrój mi się śnił, czułam Wrocław - mój siermiężny, socjalistyczny Montremartre. Poczułam go fizycznie następnego dnia na Szewskiej. Po prostu zostałam stworzona dla Wrocławia.

3 komentarze:

  1. Tylko prosze mi ucha nie okaleczyc,na wzor i podobienstwo mistrza :-)))
    Czy moj podziw dla ciebie nie ma zbyt duzego ciezaru wlasciwego ?
    Pisz,pisz dalej o sobie...tak fajnie sie to czyta.
    Wprawdzie ja czuje sie szczesliwa i spelniona,ale gdzies z twojego pisania wynurzaja sie i moje mlodziencze marzenia.To niewazne,ze ziscily sie tobie,Marianko.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kocham ciebie mój jedyny komentatorze. Twój podziw mnie uskrzydla.

    OdpowiedzUsuń
  3. Lubie...dodawac skrzydel :)))
    Jeszcze ciut,ciut i zobaczysz,nie nadazysz z odpowiedziami.
    Rychtuj sie!

    OdpowiedzUsuń