sobota, 6 lipca 2013

krótka wizyta w Kazimierzu

Znowu mnie poniosło do Kazimierza. Za krótko, a mimo to na chwilkę wszystkie zmory odeszły. Przyjechaliśmy późnym popołudniem, wrzuciliśmy tylko rzeczy do pokoju i biegusiem do rynku. Czemu biegusiem ? KOMARY !!!!!! Zbiegaliśmy szybko ulicą Małachowskiego - dnem lessowego wąwozu brukowanym nierówną kostką. Czarne komarze, szybko nadlatujące chmury wyłaniały się z krzaków, oblepiały nas i żarły - inaczej tego określić się nie da. Byleby do sklepu, do najbliższego sklepu - kupić trutkę na komary. Ale już przy Grodarzu przestały gryźć, więc to tylko specyfika wąwozów..
Najpierw galeria Marka Andały. Marek  pojechał na wycieczkę rowerową. Obok - galeria MIT Agnieszki Mitury - szefowa pięć minut temu pojechała do Lublina - spodziewali się nas dzień później. Usiadłam z pracownicą Agnieszki w małym przyulicznym ogródku i gawędząc leniwie, czekałam na Marka. Mój towarzysz udał się na rekonesans po mieście. Leniwe słońce późnego popołudnia ciepło oświetlało przeciwległą pierzeję uliczki z galerią Dwa światy pośrodku, przypadkowi turyści wędrowali do rynku trzymając się za ręce. Młoda zabrała się za sprzątanie galerii przed zamknięciem więc poszłam sobie w górę ulicy zrobić kilka fotek. Blisko kościoła św. Anny stoi budynek centrum kultury. Obszerny, parterowy, nakryty wysokim, malowniczo ukształtowanym dachem krytym gontem, urozmaiconym lukarnami pod trójspadowymi daszkami, wielkim kominem z czterema pałąkami nakrywy. Od ulicy potężny kotarowy, wklesło- wypukły szczyt z wolutowymi sterczynami. Kontrast szlachetnego brązu dachu z bielą ścian, wąskie obejście, kwiaty wylewające się z doniczek, ciepłe słońce... cudnie.
Obeszłam kościół dookoła i wróciłam na ulicę. Moją uwagę zwróciła  kolorowa wystawa. Podchodzę bliżej - kolejna galeria, już nie pomnę jaka - a w niej znajome mi szkło. Paweł Borowski, syn Stanisława. Od kilkunastu lat wraz z ojcem i bratem prowadzi prywatną hutę w Tomaszowie Bolesławieckim. Cieszę się, właściwie nie wiem czemu. Ale to fajnie, że następuje wymiana między wschodem i zachodem, choć dosyć powoli. Wbrew pozorom mało ich znamy i vive versa. We wrześniu władze Szklarskiej i Kazimierza mają podpisać  umowę o współpracy kulturalnej - efekt projektu w Worpswede, nasz maleńki sukces.
Niestety szkło obejrzałam tylko przez szybę wystawową, już  zamknięte. Poszłam jeszcze kawałek w górę, gdy nadjechał Marek. Krótkie spodenki, roześmiana buźka, rozwichrzona czupryna, pot na czole. 
- Opłuczę się, przebiorę i lecimy na piwo - i zniknął w tumanach kurzu wznieconego kołami jego stalowego rumaka:)))
Marek mieszka kawałek na północ od Puław, w Kazimierzu ma galerię, gdzie  przemieszkuje latem. Tu pracuje i pędzi życie towarzyskie. Jego żona Marta, również malarka, spędza większość czasu na plenerach, dzieci wyfrunęły na swoje a oni - młodzi emeryci mogą teraz wyluzować i żyć jak im się podoba. Marek wygląda jak człowiek szczęśliwy, a że nie jest pozerem i bajerantem więc jest szczęśliwy. Jest w mieście, które kocha i które maluje, rządzi swoim czasem i sobą, ma wszystko czego mu trzeba: ukochany Kazimierz, tłumy znajomych i przyjaciół,  ma luz, plenery, świat i swoje malarstwo. Marek jednym z najlepszych pastelistów polskich,   założycielem Stowarzyszenia Pastelistów Polskich. Bardziej podobają mi się jego starsze prace - liryczne widoki z Kazimierza. Ciągle maluje miasto lecz teraz skupia się na jego detalach: progi, fragmenty drzwi, zaułki, kontrastowy światłocień, matowa barwa, elegancki wydłużony format w szerokim passe partout. Myślę jednak, że te starsze sprzedają się lepiej. No bo kazimierscy malarze żyją ze sztuki,w odróżnieniu od naszych.
Poszliśmy na piwo, tam czekali na nas jego przyjaciele - Jola i Kuba - właściciele pensjonatu, gdzie nocował ostatnio leciwy amerykański profesor - przyjaciel mojej łódzkiej przyjaciółki. Przyjechał wieczorem, poprowadzony przez Marka, po krótkich pogaduszkach dostał rower i ruszył w trasę. Wyjechał zachwycony. Piwo piliśmy pod parasolami nie do końca osłaniającymi przed ciepłym słoneczkiem. Ciepło... rzadkie u nas w Karkonoszach zjawisko... W drodze powrotnej rozmarzona opowiadałam o swoich odczuciach na temat leniwego trybu sposobu życia w Kazimierzu (tak wiem, to widok z zewnątrz)  i zdziwiła mnie opinia mojego towarzysza. To nie dla niego - bo w życiu trzeba wyzwań, aktywności, ruchu. Fakt, grubo młodszy jest, więc przeważają  priorytety inne niż marzenia starszych pań, które już  trudne kawałki życia i wyścig szczurów z grubsza zaliczyły i potrzebują spokoju, luzu i relaksu.
Spałam ponownie w Kuncewiczówce, przesiąkając zapachem starego, bejcowanego drewna i nastrojem, którego opis zacytuję:
"Miasteczko posiada wszystkie cechy reprezentacyjne polskiego krajobrazu i wszystkie uroki dawności. (...) Kazimierz prezentuje swoje renesansowe kamieniczki w kotlinie nadwiślańskiej na tle wzgórz, pośród dekoracji będących samą najistotniejszą treścią polskości. Polska to kraj polny, zbożowy, szumiący niskim wiatrem od rzeki, kraj lasów mieszanych, siedlisko kukułek i słowików, kraj śliw i przysadzistych jabłoni, jarów pełnych żarnowca, rozmytych przez nie wiadomo skąd zjawione, nie wiadomo gdzie przepadłe strumienie, kraj ślimaków i paproci, krótkiej, gwałtownej wiosny i stukolorowej jesieni. (..) 
Jeżeli ktoś zechce do głębi zrozumieć to słowo (Polska), jeżeli zechce napoić się tym słowem jak wodą, przesiąknąć jak zapachem - temu traf dobrze usłuży, ściągając go do Kazimierza. Bo tu nie brak niczego, czym Polska czaruje. Wisła od źródeł aż po ujście nigdzie nie wykazuje takiego bogactwa perspektyw, skrętów, rozchyleń wśród brzegów równie malowniczych, jak tutaj. (...)  Wisła, widziana z lesistych brzegów naprzeciw zamku Janowieckiego, przypomina najpiękniejsze miejsca Loary, widziana zaś od strony Bochotnicy, wydaje się szeregiem jezior, poprzerastanych zielenią, błyszczących żaglami i skrzydłami rybitw. Przypomina Loarę i Ren, przypomina jeziora, a jednak nie przestaje być Wisłą, rzeką jedyną na świecie, pełną niespodzianek, zgrozy i słodyczy; rzeką, która na pewno nie znudzi cudzoziemca, a Polaka raduje serdeczną wymową.
Lasy kazimierskie... Nie ma takiego drzewa w Polsce i takiego najdrobniejszego, najdelikatniejszego ziółka, którego by tu na żyznym lessie nie zasiały przychylne, nadwiślańskie wiatry. Na Albrechtówce szumią stare sosny podszyte jałowcem, za Cholewianką dąbrowa daje złoty, ruchliwy cień grzybom prawdziwkom i jeżynom, wąwóz Opolski obrasta gęsto buczyna, między Czerniawami a Trojanowszczyzną bielą się gaje brzozowe. Każde pole, każdy sad przetkany jest lipami, dębami, białodrzewiem, w rosochatych sokorach o zmierzchu hukają sowy, a po każdym zboczu wiosną żal chodzić - taka bezkarność i zgiełk zawilców, przylaszczek, konwalii.
Falistość gruntu sprawia, że te wszystkie przepychy i zalotności, mieniąc się w świetle, same jak gdyby podpływają przed oczy; wystarczy stanąć na byle jakim wzgórzu i od razu obejmuje się kraju wiele, bardzo wiele... (...) te wzgórza i te jary lecące ku Wiśle, te trzciny, dąbrowy po skrajach sadów, te wielkie misy glinkowe pomiędzy wzgórzami, wysiane szumiącym zbożem - a gdzieś w środku, w samym najcieplejszym, najzieleńszym zaułku, na błoniu nadrzecznym, z trzech stron osłonięte, jedną stroną nachylone ku Wiśle - miasteczko... To Kazimierz. To zabawny, maleńki, wzruszający Kazimierz, gród króla i tragarzy, znakomitych mieszczan renesansowych i ubogich Żydów, osada rybacka, dawna metropolia handlu zbożowego, rendez-yous najświetniejszych spichrzów, teraz zbiegowisko malarzy, stolica plein-airu, polskie Barbizon, ryneczek kwadratowy, obdziergany z jednej strony kamiennymi, attykami patrycjuszy, strzeżony z wysoka przez Farę i klasztor Reformatów, oparty o werandę restauracji Berensa.
Bardzo tu świetliście, zielono i przestronnie - bardzo tu jest polsko."
Z taką opowieścią w duszy usypiałam w białym pokoju na poddaszu w domu pisarki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz