czwartek, 13 lutego 2014

Malarka.

Narzekamy na życie, zły los, pech,  dopiero z perspektywy czasu widzimy błahość wielu spraw.  Nie wiemy o panice, strachu, bólu,  fizycznym czuciu uporczywych tworów umysłu, o  obłędzie i matni. Bywa, że boli nas zwykła codzienność i, w sumie, bezbolesność życia. 
Od pewnego czasu znowu spotykam się z Malarką, dziewczyną, która przeszła przez piekło, leczy się i modli by nie przyszło nigdy więcej. Patrzę na nią i mam wrażenie, że żyje ostrożnie, jakby w rękach trzymała  szkło.
Poznałam ją kilka lat temu. Kiedyś przyszła do mnie do pracy i  przez kilka dni robiła ze mną wystawę, sama z siebie, za nic.  Potem zniknęła. Kiedyś chciała pogadać,  rozmawiałyśmy przez  cztery godziny, spałam potem ze dwanaście jak zabita. Znowu zniknęła.
Kiedyś pokazała mi swoje obrazy. Dawne - bardzo sprawne i  rokujące oraz aktualne - przerażające, histeryczne, niedokończone, dynamiczne i ciemne. Zniknęła ale tylko na chwilę. Gdy wyjechałam na wakacje przyszła do mnie do pracy. Dostałam telefon, że czeka na mnie i nie odejdzie dopóki się ze mną nie zobaczy. Rozbiła obozowisko pod firmą i czekała. 
Po dwóch dniach bezskutecznych perswazji  ze strony pracowników (ona jest na wakacjach, daleko, proszę przyjść za tydzień) zdecydowałam się działać. Zadzwoniłam do jej  ojca,  straży miejskiej i lekarza psychiatry. Przyjechali wszyscy.
- Ona będzie czekać na Panią, nigdzie nie pójdzie, a na pewno nie do domu - ojciec.
- Nie robi nikomu krzywdy, nie stwarza zagrożenia, nie mamy podstaw jej stąd usunąć - bezradność straży wobec procedur.
- Ależ droga pani, ta pani rozmawia ze mną logicznie, odpowiada na wszystkie pytania, jest zdrowa - oburzenie lekarza psychiatry. Szok, że Malarka jest chora widzieli wszyscy.
W tych kilku intensywnych spotkaniach zdążyłam poznać Malarkę na tyle by wiedzę tę wykorzystać i jeden z  pracowników wprowadził ją w czyn. Poskutkowało, Malarka zniknęła na, mniej więcej, dwa lata.Od jej babci wiedziałam, że jest w Anglii ale niedokładnie wiadomo gdzie i co robi.
Pojawiła się nagle. Usiadła przy biurku i spoglądała  niepewnie. Po tej niepewności wiedziałam, że zaczęła leczenie, że  jest w normalnym świecie i boi się  reakcji ludzi, którzy boją się jej świata. Którego ona też się boi ale w którym musi żyć. Nie wiedziałam jak z nią rozmawiać, widziała moje spłoszenie. I chciałam wiedzieć, jak to naprawdę jest. Dlaczego zbiła szybę wystawową, czego się boi, czy wtedy wie, że to nie życie tylko imaginacja jej mózgu ?
Z początku mówiła powoli, nie patrząc na mnie, skubała jakąś szmatkę pod stołem.
- Tak, ma schizofrenię, ale już jest dobrze. Bo już wie co jej jest i leczy się. Chciałaby, żebym zrozumiała ale nie zrozumiem. Jak ona coś robi to nie dlatego, że chce, tylko dlatego, że musi. Wtedy nie wie, że to choroba, bo to jej życie, fizyczne, namacalne, okrutne. Ale to wszystko było dawno, nie chce o tym pamiętać. Pamięta, ale nie chce w to wchodzić, bo boi się, że wróci.  Teraz leki bierze i tak będzie zawsze i jest bardzo, bardzo lepiej. Żyje, leki mają swoje skutki uboczne, ale woli to niż życie wtedy.
Jak trudne może być życie,  nie mamy ani odrobiny pojęcia.
Ja myślałam, że malarstwo to jej obsesja, nałóg, natręctwo. Jedyna forma wyrazu i kontaktu ze światem, siła,  najpilniejsza potrzeba, równocześnie odskocznia i coś przez co można zdefiniować matnię, w której żyje.  Prostaczka ze mnie, skoro nie doceniłam jej sztuki i jej autonomii.  
Malarka maluje pejzaż i martwą naturę. Malarstwo to dla niej  czysto formalna zabawa, gra, ona lubi stawiane zadania, nie traktuje sztuki jako formy wypowiedzi duszy. Maluje za pomocą trzech kolorów  podstawowych, które miesza tworząc feerie barwne. Terapeuta z jej obrazu uzyska jedynie informację o aktualnym nastroju, nic więcej. Teraz trochę żałuje, że tak mało czasu poświęciła muzyce, nie wie, czy odrobi zaległości. I wiersze pisze. Życie ? Najpiękniejsze wspomnienia ? Gdy opiekowała się młodszą o 16 lat siostrą, maleńkim oseskiem, z którym zostawała na długie godziny, gdy mama szła do pracy. Sama nie może mieć dzieci, to byłby potworny egoizm. Jej facet też jest chory, poznali się na terapii, ale jemu tak dobrze leków nie udało się dobrać.
Od najmłodszych lat trenowała narciarstwo zjazdowe i to była jej pasja, która skończyła się trwałym uszkodzeniem kolana. Wówczas ciotka malarka zasugerowała jej licem plastyczne.  Poszła na egzamin nieprzygotowana, o malowaniu specjalnego pojęcia nie miała, jedynie potencjał. Bez problemu dostała się do liceum, potem na ASP.  Lubi malować, lubi wyzwania, z wielkiej przestrzennej kompozycji  ustawianej przez profesora zawsze wybierała sobie najbardziej zajmujący element, który obrabiała na wiele sposobów.  W szkole pracowała dużo, była przewodniczącą klasy. Na studiach zaczęli ją śledzić, nachodzić, kazali jej robić różne rzeczy. Kto ? Oni. Pamięta ale nie chce do tego wracać, to zbyt trudne, kurczowo trzyma się zdrowia, boi się,  że choroba wróci, cieszy się, że jest nazwana po imieniu.
Tak sobie myślę, jak bardzo bywamy zadufani w sobie.....


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz