Przystanek 1. 102 km + upiorna jazda po mieście w godzinach szczytu. Wrocław zmienia się w okamgnieniu. Jeżdżę tam raz w miesiącu i za każdym razem wjeżdżam inaczej. Półtorej godziny trwało zanim dotarłam do trójkąta bermudzkiego gdzie jest chwilowe mieszkanie Młodej. Następne pół - trafienie do jej drugiego mieszkania, i pół - powrót na Krzyki, gdzie przyjemny wieczór przy winie spędziłam u przyjaciół. Rano wraz z psem zaliczyłam swój ukochany Park Południowy ale wspomnienia mnie nie naszły. Wniosek ? Powoli zapominam przeszłość. To dobrze bo ponoć "przeszłość jest jak kotwica, która trzyma nas w miejscu; trzeba zapomnieć kim się było, żeby znowu być". Z Wrocka zabrałam Ewę i wraz z psem pojechałyśmy dalej.
Przystanek 2. 277 km. Popołudnie i wieczór pod Łodzią, w dwupokoleniowym babskim gronie, na plotach i zwierzeniach. Przyjaciółkę znalazłyśmy w bardzo dobrej formie, za chwilę wyjeżdża z córką do Czarnogóry na wakacje. Na działce przybyło kolorowych roślin i grządek budowanych z kamieni i drzewnych konarów. Spotkanie pod znakiem angielskich opowieści Ewy - córki przyjaciółki. Wróciła do kraju po 5 latach w Cambridge i pół roku pracy weterynaryjnej na deszczowym i chłodnym walijskim zadupiu. Szczerze mówiąc nie sądziłam, że tak długo wytrzyma w wielkich walonkach, starej terenówce i chłopskich oborach, ona - dziewczyna typowo miejska, która na staże wyjeżdżała do Hondurasu i na indonezyjską wyspę o wdzięcznej nazwie Kaledupa. Po wakacjach jedzie do Afryki - jako weterynaryjna wolontariuszka, najpierw do Maroka, potem może do Gambii - jak dostanie miejsce. Marzenie Młodej ? Praca w Emiratach Arabskich, już kiedyś pracowała w końskiej stajni jakiegoś szejka, wróciła zachwycona i finansowo usatysfakcjonowana. Śniadanie na trawie - obowiązkowy i przyjemny zwyczaj łódzki - na zdjęciu. Wystawiłyśmy stolik na kwietną łąkę, bo na tarasie jest cień o poranku.
Przystanek 3. 429 km. Wyjechałam po "śniadaniu na trawie" i już tylko z psem pojechałam do Torunia. Tu nie spodziewałam się aż takiego zjazdu rodzinnego. Siostra mojej teściowej obchodziła 50 rocznicę ślubu, więc zjawili się wszyscy jej potomkowie, w tym część szkocka, której nie widziałam od stu lat. A więc: trzy córki z trzema mężami, czworo wnuków z żonami lub partnerami i najmłodsze pokolenie w liczbie czterech, w tym dwoje niemowląt, jeden 7 miesięczny Szkot i 1,5 roczna Zosia. Na kolanach trzymam nie lalkę lecz miesięczną Celinę, dziecko Rafała, zwanego "kosmitą". Jak widać - boję się niemowlęcia... nie nadaję się na babcię, choć może czasem bym i chciała... Wieczór upłynął cudnie, gadanie, gadanie, gadanie.
Przystanek 4. 706 km. Następnego dnia zabrałam teściową i późnym popołudniem przejechałam całe rozkopane Kielce. Szklane domy powstały już dawno, teraz budują w partii arterii komunikacyjnych. Moja teściowa całą drogę powtarzała jak mantrę "popatrz a niektórzy mówią, że nic się w tym kraju nie dzieje". Wracając do domu, gdzieś 4/5 drogi jechałyśmy autostradami. Szybko acz nudno.
U rodziców cisza i spokój. Nie umiałabym tak żyć. Tato, szczęśliwy, że ma psa choć tylko chwilowo, biegał na spacery cztery razy dziennie. Rodzice przestali uprawiać działkę - z powodu warunków klimatycznych: działka zalana była przez cały maj i czerwiec, od lipca stoi w suszy. Skorupa nie ziemia. Wiem, bo wykopałam sobie jukkę, bujany, cebulki kwiatów wiosennych, mahonię i jakieś inne drobiazgi. Odziedziczyłam też widły, dwa szpadle i konewkę.
Przystanek 5. 746 km. Następnego dnia pojechałam z ojcem do Pińczowa - dorobić kilka fotek do roboty Starszego. Pińczów jest maleńki i nie rewelacyjny, za to Dolina Nidy - przepięknie romantyczna. Mnie się romantyczne fotki nie udały wiec niżej - fota z google.
Przystanek 6. 1088 km. Powrót do domu. Przekopałam ogródek, posadziłam przywiezione z Kielc kwiatki, ogarnęłam dom, przyjęłam dwa komplety gości, zaordynowałam sprzedaż czernickiej działki i znalazłam kupca (mam nadzieję, że dogadam się co do ceny) a teraz próbuję nie zauważyć, że boli mnie każda kosteczka i ścięgno.
Wyjechałam 23 sierpnia. Lato się kończy.