sobota, 31 sierpnia 2013

garstka prywatnych podróży

Przystanek 1. 102 km + upiorna jazda po mieście w godzinach szczytu. Wrocław zmienia się w okamgnieniu. Jeżdżę tam raz w miesiącu i za każdym razem wjeżdżam inaczej.  Półtorej godziny trwało zanim dotarłam do trójkąta bermudzkiego gdzie jest chwilowe mieszkanie Młodej.  Następne pół - trafienie do jej drugiego mieszkania, i pół - powrót na Krzyki, gdzie przyjemny wieczór przy winie spędziłam u przyjaciół.  Rano wraz z psem zaliczyłam swój ukochany Park Południowy ale wspomnienia mnie nie naszły. Wniosek ? Powoli zapominam przeszłość. To dobrze bo ponoć "przeszłość jest jak kotwica, która trzyma nas w miejscu; trzeba zapomnieć kim się było, żeby znowu być". Z Wrocka zabrałam Ewę i wraz z psem pojechałyśmy dalej.
Przystanek 2. 277 km. Popołudnie i wieczór pod Łodzią, w dwupokoleniowym babskim gronie, na plotach i zwierzeniach. Przyjaciółkę znalazłyśmy w bardzo dobrej formie, za chwilę wyjeżdża z córką  do Czarnogóry na wakacje. Na działce przybyło kolorowych roślin i grządek budowanych z kamieni i drzewnych konarów.  Spotkanie pod znakiem angielskich opowieści Ewy - córki przyjaciółki. Wróciła do kraju po 5 latach w Cambridge i  pół roku pracy weterynaryjnej na deszczowym i chłodnym walijskim zadupiu. Szczerze mówiąc nie sądziłam, że tak długo wytrzyma w wielkich walonkach, starej terenówce i chłopskich oborach, ona -  dziewczyna typowo miejska, która na staże wyjeżdżała do Hondurasu i na indonezyjską wyspę o wdzięcznej nazwie Kaledupa. Po wakacjach jedzie do  Afryki - jako weterynaryjna wolontariuszka, najpierw do Maroka, potem może do Gambii - jak dostanie miejsce. Marzenie Młodej ? Praca w Emiratach Arabskich, już kiedyś pracowała w końskiej stajni jakiegoś szejka, wróciła zachwycona i finansowo usatysfakcjonowana.  Śniadanie na trawie - obowiązkowy i przyjemny zwyczaj łódzki - na zdjęciu. Wystawiłyśmy stolik na kwietną łąkę, bo na tarasie jest cień o poranku.
Przystanek 3. 429 km.  Wyjechałam po "śniadaniu na trawie" i już tylko z psem pojechałam do Torunia. Tu nie spodziewałam się aż takiego zjazdu rodzinnego. Siostra mojej teściowej obchodziła 50 rocznicę ślubu, więc zjawili się wszyscy jej potomkowie, w tym część szkocka, której nie widziałam od stu lat. A więc: trzy córki z trzema mężami, czworo wnuków z żonami lub partnerami i najmłodsze pokolenie w liczbie czterech, w tym dwoje niemowląt, jeden 7 miesięczny Szkot i 1,5 roczna Zosia. Na kolanach trzymam nie lalkę lecz miesięczną Celinę, dziecko Rafała, zwanego "kosmitą". Jak widać - boję się niemowlęcia... nie nadaję się na babcię, choć może czasem bym i chciała... Wieczór upłynął cudnie, gadanie, gadanie, gadanie.
Przystanek 4. 706 km. Następnego dnia zabrałam teściową i późnym popołudniem przejechałam całe rozkopane Kielce. Szklane domy powstały już dawno, teraz budują w partii arterii komunikacyjnych. Moja teściowa całą drogę powtarzała jak mantrę "popatrz a niektórzy mówią, że nic się w tym kraju nie dzieje". Wracając do domu, gdzieś 4/5 drogi jechałyśmy autostradami. Szybko acz nudno.
U rodziców cisza i spokój. Nie umiałabym tak żyć. Tato, szczęśliwy, że ma psa choć tylko chwilowo, biegał na spacery cztery razy dziennie. Rodzice przestali uprawiać działkę - z powodu warunków klimatycznych: działka zalana była przez cały maj i czerwiec, od lipca stoi w suszy. Skorupa nie ziemia. Wiem, bo wykopałam sobie jukkę, bujany, cebulki kwiatów wiosennych, mahonię i jakieś inne drobiazgi. Odziedziczyłam też widły, dwa szpadle i konewkę.
Przystanek 5. 746 km. Następnego dnia pojechałam z ojcem do Pińczowa - dorobić kilka fotek do roboty Starszego. Pińczów jest maleńki i nie rewelacyjny, za to Dolina Nidy - przepięknie romantyczna. Mnie się romantyczne fotki nie udały wiec niżej - fota z google.
Przystanek 6. 1088 km. Powrót do domu. Przekopałam ogródek, posadziłam przywiezione z Kielc kwiatki, ogarnęłam dom, przyjęłam dwa komplety gości, zaordynowałam sprzedaż czernickiej działki i znalazłam kupca (mam nadzieję, że dogadam się co do ceny) a teraz próbuję nie zauważyć, że boli mnie każda kosteczka i ścięgno.
Wyjechałam 23 sierpnia. Lato się kończy.

czwartek, 22 sierpnia 2013

wystawa całkiem przypadkowa

O wystawie pisać dużo nie będę bo dość skromna jest i zobaczyć można ją u nas -  do 13 września wisieć będzie.. O wernisażu bym chciała ale pewnie nie uda mi się tej atmosfery oddać, więc nie spróbuję nawet. Rzadko spotyka się ludzi tak bardzo przejętych tym co robią. Artystyczni neofici - nieprawdopodobny entuzjazm.  Ich ekscytacja przeniosła się na nas. Wernisaż o 11 w południe -  marna  pora na gości a dopisali, że hej. 
Bohaterowie to grupa związana z Maćkiem Piotrowskim z Leszna (fotka w środku), malarzem, rzeźbiarzem i poetą, absolwentem ASP we Wrocławiu (dyplom u prof. Skarbka herbu Abdank, wrzucam link do jego strony bo odlotowa jest, podobnie jak jej bohater, który czemuś Elvisa mi przypomina: http://krzysztofskarbek.pl/). Część z nich to amatorzy, wśród nich artystyczni goście z Włoch. Plener zrobili sobie w sąsiednim pensjonacie "Do Słońca", gdzie wcześniej Hauptmannowie z kompanią przesiadywali przy winku i dyskusjach ognistych. Tam też zrobili wystawę przedplenerową, którą nadal tam można zobaczyć. Plener trwał tydzień, artystów wszędzie było pełno, również u nas i w naszym zachwycającym parku. Powiesili wystawę w jeden dzień a na wernisaż przyszli z winem i  muzyką. Wśród plenerowiczów była dwójka muzyków: Michał Dobrzyński - młody kompozytor, który w trakcie pleneru  stworzył miniaturkę muzyczną "Przestrzeń" do obrazu "Czas" Maćka Piotrowskiego - partyturę dostaliśmy w darze. Prawykonanie na skrzypcach w akompaniamencie elektronicznego instrumentarium nastąpiło na wernisażu.
http://www.pwm.com.pl/Micha%B3_Dobrzy%F1ski_rozpoczyna_wsp%F3%B3prac%EA_z_PWM__Aktualno%B6ci__prod__gp1__id2895352.html
Tępa muzycznie jestem, to było coś w stylu Pendereckiego a o dziwo - zachwyciłam się. Nie tylko ja zresztą. To tyle. Na fotkach - rozmarzona muzycznie Dorota - szefowa galerii Promocje, Piotrek Tyszkowski - dr na ASP, artystyczny guru pleneru, Zygmunt Trylański, jak zwykle w otoczeniu kobiet choć tylko fotograficznym, ale swój do swego ciągnie oraz migawki z wernisażu.
Jutro jadę w świat.

środa, 21 sierpnia 2013

współczesne drogowskazy w Szklarskiej

Dotąd mieliśmy rutynowe drogowskazy, każdy z innej parafii, których ilość i sposób rozmieszczenia zaśmieca każdy, mniej lub bardziej urokliwy  pejzaż, a gdy się doda reklamy i znaki drogowe - to  totalna tragedia. Porządkowanie przestrzeni przydrożnej by się zdało przeprowadzić. W zeszłym tygodniu dostaliśmy pięć nowych, przez miasto dla miasta ufundowanych i zrzędzimy jak na prawdziwych przedstawicieli naszego wielkiego słowiańskiego narodu przystało.  
Ewa Janas z Borowic (i Andrzej Boj Wojtowicz też pewnie przy tym "zamieszał"), która wygrała konkurs, wykonała już pięć  drogowskazów, które stanęły  w Szklarskiej w ostatnim tygodniu. Jeszcze przechodzą kosmetykę, ale już są i znaczą. A co znaczą ? Jak na mój gust - zbyt silne nawiązanie do niemieckiego Benny (patrz kilka postów niżej).  Wprawdzie, jak się dowiedziałam w zapisie konkursu było, by te stare  inspirację stanowiły ale żeby aż taką dosłownością były - to mnie się za bardzo nie podoba. Z tym, że ja gust mam wypaczony, co się podoba  publiczności - ja nosem kręcę. Swobodna trawestacja elementów, czasem widzi mi się, że parodia nawet, zbliżony warsztat.  Mnie się wydawało, że nowoczesna sztuka bardziej wkroczy w to dziełko współczesne inspirowane historycznym  tematem.  
Czy mi się podoba ? Nie wiem. Najbardziej zwarty i konsekwentny jest  drogowskaz na Chybotek - z trzema jegomościami na chybotliwej podstawie i małym  "szklarkiem" wypuszczającym wodospad - u nasady.  Czytelny, spójny, choć tak bardzo niemiecki. Dosyć podoba mi się - stojący na Skwerku Trójki - drogowskaz na wodospad Szklarki, koncepcyjnie tak,  ale nie wykonanie. Lepiej byłoby nurt wody z jednej dechy wystrugać, byłaby pewność, że nikt pojedynczych desek nie wyłamie.  Biała Dolina... rozumiem buty - z dworca daleko iść trzeba by  dojść do Szklarskiej Dolnej czy Średniej albo do centrum nawet. Ale  sama Dolina  to przecież miejsce hipotetycznej lokalizacji dawnych leśnych hut szkła (i jednej murowanej), obecnie miejsce malowniczych pensjonacików w pięknych starych domach albo choćby siedziby MOKSiAL-u - może dobrze byłoby nawiązać. Choć, fakt, trzeba się nachodzić bo Dolina rozległa jest.
Drogowskaz na Zakręcie Śmierci - ten dosyć czytelny, kompozycyjnie mało spójny mi się wydaje.  Ślimak (?) w zwieńczeniu - to symbol zakrętu, o ile to ślimak jest. Pokazać sztolnie pirytu inaczej niż narośl - ciężko było, fakt. Wysoki Kamień - facet głaz dźwiga jako ten Syzyf więc kalambur pojęciowy sprawny jest. Ale.. wszystko się jakoś formalnie rozłazi i na  dodatek się rusza, Syzyfa z kamieniem sama ukraść ochotę miałam więc ktoś bardziej niż ja skłonny niszczyć mienie publiczne - pewnie to szybko wykorzysta. Wodospad Kamieńczyka - elementy po bokach siedzącej postaci trombity przypominają bardziej niż kaskady wodospadu. Czepiam się ? Trochę,  ale nie wiem czy Zając lub  Wokan zrobiliby to lepiej, może Zbyszek Frączkiewicz, ale czy miasto stać na  mistrza ?  Wydaje mi się, mimo mojego zrzędzenia, że Ewa Janas całkiem sprawnie się wywiązała ze zlecenia, choć  poprawki czysto techniczne by się zdały. No i konieczne jest mocniejsze  wyeksponowanie ich w terenie - bo drogowskaz na Kamieńczyk zauważyłam dopiero gdy  drugi raz koło niego przejeżdżałam, a jego szukałam. Wokół tych na skraju lasu może krzaki przerzedzić ?
Zrobiłam mała ankietkę wśród gości i pracowników naszych. Pracownicy: "może być, fajne, niezły akcencik", goście - plenerowi z Polski i Włoch, co to w pensjonacie "Do Słońca" urzędują - zachwyceni: "no cudne, fajne, gdyby nasze miasta tak ochotę poszaleć miały...." Tak się zachwycili, że chcą jako rzeźbiarze na kolejny plener przyjechać i jeden drogowskaz w darze dla miasta zrobić - w zamian za lipę lub inne drewno miękkie.  Zobaczymy ile z obietnic wyjdzie. Sądzę, że dla przyszłych drogowskazów lepiej byłoby gdyby artystom wolną rękę dać  i bardziej we współczesność pójść pozwolić. Tylko jak zwyczajni turyści i mieszkańcy to zniosą ?

niedziela, 18 sierpnia 2013

dla odmiany prof. Andrzej Dobrzaniecki


Wykładowcy ASP raz lub dwa razy w roku miewają u nas plenery, po których  w zbiorach zostają ich dzieła. To czteroczęściowe wrocławskiego profesora, tytuł podam jak mi się przypomni. W każdym razie współgra ze sferą zainteresowań Domu Hauptmannów.

Małgosine anioły

Drewniane anioły autorstwa Beaty Makutynowicz na okiennicach Małgosinych okien.

sobota, 17 sierpnia 2013

ZUBEROWE CACKO


Dawno, dawno temu, w domu Ewy i Jacka, poznałam "Mufkę" - Anię B. z domu Zuber. Potem nasze losy parokrotnie się splotły i rozplotły ale kiedyś dostałam do ręki maszynopis jej ojca - losy rodziny Zuber de Sas. Uwielbiam realne rodzinne sagi więc nocą przeczytałam od dechy do dechy. Pracowałam wówczas w szkle w MK. Nie kojarzyłam szkieł Czesława Zubera z Anką, z maszynopisu dowiedziałam  się że szklarz - artysta to jej stryjeczny brat. Nie lubiłam tych szkieł, ponuro organicznych i ciężkich.
Sam artysta skończył wydział szkła we Wrocławiu i wyjechał do Francji. Słuch wszelki o nim zaginął ale kiedyś w naszym muzealnym życiu pojawił się Stanisław Borowski - szklarz z Krosna, u nas niezauważony, na świecie furorę robiący (jak to się dzieje?). Przyjechał z Berlina, z moim ówczesnym szefem - Mietkiem pogadał i zniknął - dom w Tomaszowie Bolesławieckim kupować, gdzie potem prywatną hutę i glass studio z synami otworzył. Zostawił niewielki folder Zubera, w Paryżu wydany. Zdumieliśmy się Zubera metamorfozą okrutnie.  W miejsce pociętych "małżowin" szklanych pojawiło się świetliste, radosne szkło wielobarwne, tak inne od naszego rodzimego, że aż dech zapierało. Były to jednak czasy, że szans na taką wystawę z wielkiego świata nie mieliśmy. Na pewno nie przy tamtym dyrektorze. Lecz potem zmiany nastały, fundusze unijne na wielką skalę wchodzić zaczęły i pewna młódka - Justyna - obecna szefowa działu szkła, załatwiwszy kasę w tym roku  przywiozła z Paryża ostatnie szkła Czesława Zubera. Po raz pierwszy w Polsce od 1982 roku - kiedy wyjechał z kraju.
Na wernisażu cała szklarska i wydziałowa śmietanka była, nawet prof. Paweł Banaś przyjechał. Przyjechał też stryj Zubera, ojciec Ani B., który wręczył mu rodzinną sagę teraz już w formie książkowej wydaną.  Tjaa, świat mały jest...
Zanim pojechałyśmy do Karpacza odwiedziłyśmy moje pierwsze miejsce pracy.  Mój gość Ewa - też artystka, kiedyś dyplom u nas w szkle robiła. Należały jej się odwiedziny w mateczniku. Zwłaszcza, że matecznik przeszedł przeobrażenie: z kurnej chatki w pałac niemalże. Coby o mojej szefowej nie mówić to... chapeau bas, budować ona potrafi i rozmach ma.
Nowoczesna aranżacja na dziewczynach odpowiednie wrażenie zrobiła, zachwycone zdjęć narobiły, reklamować będą wystarczająco, w stolicy i świecie, bo Marta podróżuje. Teraz mogłyśmy jechać do Karpacza. (kilka postów wcześniej). Jedno mnie tylko zaskoczyło - muzealny kiosk reklamuje się fajnymi szkiełkami, dobrymi wydawnictwami a nic kupić nie można. Bo "Jola na urlopie". To nie mógł jej ktoś zastąpić ???


a co o takim malarstwie sądzicie ? Steven Lawler


Jestem dziś na dyżurze i postanowiłam zażyć relaksu, stąd dużo piszę. Przed chwilką byli u mnie Koneccy z latoroślą swą, Matyldą, która również malarką, graficzką - po rodzicach niechybnie, została. W Anglii mieszka i przyjechawszy, miast siebie reklamować zareklamowała brata faceta swojego - Stevena Lawlera. W linku - jego blog i inne obrazy. Prawda,ze inne zupełnie ? Płótna to są.

a chciałam tam hodować konie....

Po wizycie w Karpaczu, rozgrzane do czerwoności, zjechałyśmy do Mysłakowic na pstrąga. Dzieląc się wrażeniami i klasycznie po babsku obgadując Ewę, jej życie i malarstwo, zasmakowałyśmy małego raju. Niebo w gębie, polecam.  Zmieniwszy auto na moje, bardziej terenowe i psa wziąć gotowe, pojechałyśmy do Czernicy moją ziemię oglądać. Chciałam, żeby krzyknęły "dziewczyno ! Rób to !" a usłyszałam "kobieto ! sprzedaj jak najszybciej".  Wszystko było nie tak. Droga pod górę, która pusta być miała i romantyczna, znienacka zaludniła się wielkimi wywrotkami i kombajnami, które z częstotliwością warszawską zjeżdżały z góry, nie mieszcząc się w granicach wąwozu.. Pies natychmiast w błocie się wytytłał, po czym do Staśkowego stawu wskoczył i za cholerę wyleźć nie chciał. Zaniepokojona ruchem na drodze  i tym co ten ruch znaczy, przepytałam jednego kierowcę.  Zanim nadjechały kombajny myślałam, że piasek z pobliskiej żwirowni wożą a na taką firmę też kiedyś pomysł miałam. Teraz zmartwiłam się, że ktoś mnie uprzedził. (pies ogrodnika:))) Ale nie, rzepak wożą,  z pola obok  - 300 ha ziemi obsiane rzepakiem - własność jeleniogórskiego potentata. Może jemu więc  jeszcze swoją ziemię sprzedam ? A dzieciom ? Co w spadku dzieciom zostawię jak nie ziemię moją ukochaną ? Baba bez ziemi to jak chłop bez kapelusza:)))))
Staśkowy staw przez nawłocie widziany
Przez ten ruch, przed którym autko chronić musiałam oraz przez psa w stawie  do swojego pola nie doszłam, zaczekałam na dziewczyny, które poszły zobaczyć. Wróciły z cytowanym zdaniem na ustach.
Zasiadłyśmy więc nad Staśkowym stawem, na zgrabnej ławeczce przy deskowym pomoście, relaksować się. Pies z wody nie wyłaził, słońce świeciło przyjaźnie, ryby koncentryczne kręgi na tafli tworzyły... Nagle zza krzaków wypadła szczekliwa szarańcza - trzy dwubarwne shih-tzu (jeden o wdzięcznym imieniu Diezel, Stasiek ma warsztat samochodowy) i wielki krzyżak łączący w sobie cechy wilka i wyżła długowłosego. Za nimi... mama Staśka. Zdziwiła się nami, nikt dawno jej nie odwiedzał. Od 11 lat na tym odludziu mieszka i chyba już pora do miasta wrócić. Lata nie te.  Kiedyś tu pięknie było, Stasiek agroturystykę miał zakładać,  w stawach ryb hodowlanych pełno było. Teraz ??? Same widzicie, wszystko zielskiem zarasta,  łabędnik na wysepce się sypie, ryb trochę jeszcze zostało. Strach teraz tu samemu. Stasiek ? Ech życie..... Dzik ? A jest jeszcze, w dzień w zagajniku siedzi, nocami po polach się włóczy. Bojowy łabędź ? Zdechł kilka lat wstecz..
Ech ................. gdybym ja pieniądze miała, ziemię Staśka z domem i stawami kupiła...

malarka utajniona - Ewa Vogt

maleńki Degas.. - mój tytuł roboczy:)))
 Pojęcia nie mam czemu nikt nigdy nie zrobił wystawy obrazów Ewy Vogt. Od dawna mieszka w Karpaczu, a całe środowisko zgodnie milczy. Inna sprawa, że Ewa sama w sobie też do kontaktów ze światem się nie pali. Choć maluje codziennie, nie ujawnia się publicznie, obrazy głównie w Londynie sprzedaje.
Trafiłam do jej domu już dawno. Właściwie to wtedy, gdy poznałam inną Ewę, też malarkę i szklarkę, która para się wszystkim lecz sztuką - w najmniejszym stopniu. Ewy Vogt wtedy nie było ale obejrzałam obrazy i pod wielkim wrażeniem będąc - zapragnęłam jej wystawę zrobić. Nie wyszło. Teraz, w związku z ponownym przyjazdem moich dawno nie widzianych koleżanek: Ewy - też malarki i Marty -z mojego kieleckiego liceum postanowiłam zaproszenie na wystawę ponowić.  Obie spokrewnione są z Ewą Vogt (świat jest bardzo maleńki dzisiaj) i dzień wcześniej, zdecydowanie nadużywając drinków o wdzięcznej nazwie "wściekły pies " (lub "teraz Polska" ), namawiałyśmy się na nalot na Karpacz.  Przy okazji dziewczyny opowiadały niezwykle barwne historie rodzinne z okolic Lwowa, tłumacząc mi powiązania rodzinne z Ewą. Brzuchowice - leśne uzdrowisko pod Lwowem gdzie stały domy rodzinne Herberta i Nowosielskiego - siedziba rodu Jakóbów;  sielanka, spotkania rodzinne, wyjazdy do Vogtów do Stryja, Lwowa... Rodzina dobrze sytuowana, wykształcona. Potem koniec, trudy Syberii, powrót do kraju, Kozielsk dla mężczyzn, tułaczka dla kobiet, mężczyźni w AK, życie w ukryciu, inne nazwiska, wędrówka po świecie od Izraela po Londyn i Polskę całą. Zazdroszczę im wiedzy na temat swojej historii sięgającej XVI w. i to historii, którą lubią pamiętać.
Pojechałyśmy około południa, chwilkę wcześniej zaledwie dzwoniąc, że będziemy. Dom wielki, klasyczny w typie  lat 70-tych XX w. -  pensjonat zawieszony obrazami, obrazy w jadalni, w pokoju wypoczynkowym, w schowku, w suszarni. I maleńka Ewa jak wiązka energii przemieszczająca się między nami - trzema babami rosłymi jak dęby.  W wielkim pensjonacie maleńkie mieszkanko kilka lat wcześniej zagospodarowane historycznymi meblami  przywiezionymi z londyńskiego domu po śmierci ukochanego wuja. Empirowe foteliki, pianino, ceramiczne talerze, patery, szkło, szabla, obrazki i zdjęcia. Klimat !!!!!!!!! Ale jaki !!! Siedziałyśmy gawędząc jakbyśmy sto lat się znały. Dziewczyny na mój użytek rozwijały historyczne wątki rodzinne, opowiadały o ciotkach jeżących na oklep po syberyjskich stepach, o historiach mężczyzn, wuju, którego spotykała tylko jedna z sióstr bo ukrywać się musiał, o mamie Ewy - Zofii, która również malowała.  Na dodatek  zostawiła jej w spadku tomy pamiętników, od czasu życia w Stryju gdy panienką była, pisanych. Mam nadzieję, że wydadzą je - solennie sobie to obiecały. A mnie Ewa obiecała wystawę.  I w związku z tym, że nie chciałabym by się rozmyśliła postaram się zrobić ją szybko - na początku roku przyszłego. I oby mi się udało.
Obrazy są aż gorące od czerwieni w nieprawdopodobnej skali odcieni, namiętne, żywiołowe. Torreador, tancerki salsy, zamyślony arlekin  z pochyloną głową, somnabuliczny taniec sylwetowych par przed ścianą o wielkich gotyckich oknach rozjarzonych gorącym światłem,  katedry rozwarstwiające się na tysiące  świetlistych kartoników  na obwodzie zasnutych mgłą zapomnienia, nawet  ta zmęczona nostalgia płonie czerwonym żarem, który nie niknie w zadumie.  Odrealniona realność, energia życia i jego smutek .. po całkowitą, gorącą w kolorycie abstrakcję. Robi na mnie wrażenie, wychodzi człowiek stamtąd naładowany nieprawdopodobną energią.

"Maluję, codziennie maluję, ja muszę". A na codzień wraz mężem buduje kolejne domy, zakłada ogrody, przyjmuje gości, pracuje ciężko do bólu kręgosłupa. Gdzieś kiedyś musi zagłębić się w tylko swoim świecie. A my wraz z nią.

niedziela z telewizją czyli drewniane drogowskazy

Nie znoszę, nienawidzę i nie cierpię występów publicznych a telewizyjnych szczególnie. Telewizja takich jak ja przedstawia jako śmiertelnych nudziarzy, nie do życia, kompletnie nieatrakcyjnych wizualnie. Każde zestawienie muzealnika z żurnalową dziewczyną z wizji, świetnie wiedzącą jak współgrać z kamerą wypada na naszą niekorzyść, to normalne, ale też narzucony sposób smętnej narracji powoduje, że muzealnik - choćby nie wiem jak wiele ciekawego do powiedzenia miał - na wizji wypada jak  przyprószony kurzem nudziarz. Próżna jestem ? Dzisiaj będę występować w entourage  festiwalu rowerowego, energetycznego i dynamicznego i na tym tle przynudzać będę o sztuce, więc efekt.. wiadomo jaki będzie.  A chciało by się być interesującym, pięknym, młodym i .. bogatym. Za chwilkę jadę pod wyciąg więc jeszcze krótko ...
W 20 i 30-tych latach na ulicach Szklarskiej pojawiły się fajne drewniane drogowskazy - kierujące ruch turystyczny do atrakcyjnych miejsc. Łącznie powstało ich 15. Niewiele, ale drogie były - 180 - 200 marek, nie każde miasto nawet na tyle bogate było. Wesołe, kolorowe, przyciągające wzrok małe żartobliwe dzieła sztuki. Ich twórcą był Helmut Benna, potomek znanych szklarzy, urodzony w Harrachowie lecz fachu uczący się w cieplickiej szkole snycerstwa.  Ciekawe jest to, że powstanie szkoły było inicjatywą lokalnych władz usiłujących przeciwdziałać porażającemu bezrobociu, więc i biedzie.  Wypuszczenie na rynek kadr rzemieślników nawiązujących do lokalnej snycerskiej tradycji wydawało się rozwiązaniem dobrym. W końcu zapotrzebowanie na elementy wystroju elewacji domów górskich istniało a sztuka potrafi narzucać konwencje.
Tradycyjne snycerstwo odnosiło ogromne sukcesy. Tutejsi "twórcy ptaszków"  podbijali dwory  Europy od Petersburga po Hamburg a nawet o rynek amerykański zahaczali. Niejaki Sigismund Kahl ze Ściegien w 2 poł. XVIII w. furorę zrobił wielką, plastycznym modelem  Karkonoszy. Sam Frydeyk II, który z Niemiec uczynił najpotężniejsze państwo ówczesnej Europy, w czasie podróży po Dolnym Śląsku obejrzał model i mistrza na rozmowę zaprosił. Potem Model pojechał na wystawę rzemiosła do Berlina i tam został w berlińskim muzeum skąd potem zagrabił go Napoleon - w 1807 r. - do Luwru zabrał. Sława tutejszych snycerzy wielka więc była, choć po pierwszej wojnie, w powszechnym kryzysie, zdecydowanie zanikła.
Szkoła cieplicka poszukując rynku zbytu poszukiwała atrakcyjnych produktów. W 1909 r. rozpisano konkurs na drogowskaz przeznaczony do parku Fullnera w Cieplicach. Wybrano dwa.  Jeden przedstawiał Ducha Gór jako żniwiarza, drugi - ucznia trzymającego tabliczkę z napisem ulicy.  Cena wyrobu jednak nie pozwoliła na jego powszechność. Stać na to było jedynie miasta tak posażne jak ówczesna Szklarska Poręba - znany kurort, siedziba artystów i pisarzy, miejsce chętnie odwiedzane przez wielkich ( i bogatych) tego świata, którzy wakacje spędzali w około 100 dworach rozlokowanych na terenie Jeleniogórskiej Kotliny, czyli w śląskim Elizjum.  Często i chętnie odwiedzali Szklarską, bo czasem warto "otrzeć się" o artystę i kupić jakieś artystyczne cacko.
Benna zamieszkał w Szklarskiej w 1923 r. , doskonale wpasował się w artystyczny rozgardiasz, otworzył warsztat  rzeźbiarski na ob. Jedności Narodowej. Łącznie wyrzeźbił 15 drogowskazów.  Do dworców, do wodospadu Kamieńczyka, na plac uzdrowiskowy i koncertowy, do miejsca wystaw członów stowarzyszenia św. Łukasza, do huty Józefina, na ulicę Hermanna Stehra, etc. Fotki są czarno- białe lub w sepii, drogowskazy malowane były na kolorowo. Wesołe, kolorowe, żartobliwe, przyciągały wzrok i kusiły turystów do zdjęć. Dzisiaj Szklarska powoli kolonią artystów się staje, choć jeszcze tego nie widać na ulicach. Koło nas, choćby teraz,  trwają dwa plenery i jedna wystawa - w słynnym za Hauptmannów pensjonacie "Do Słońca", za chwilkę u nas zawiśnie wystawa poplenerowa,potem kolejna - współczesnego stowarzyszenia artystów "Nowy Młyn", we wrześniu odbędzie się kolejny plener... Dobrze będzie gdy na początku ulicy Franciszkańskiej stanie drogowskaz  " Na wystawy "Nowego Młyna". Może kiedyś tak będzie. Na razie miasto rozpisało konkurs na pierwsza partię drogowskazów. Przyznam, że zachwycona efektem nie jestem.  Względy proceduralne, konieczność wyboru najtańszej ofert czy czort wie co spowodowało, że pierwsze drogowskazy najpiękniejsze nie będą. Ale to początek, więc tylko czekać jak na skrzyżowaniach ulic pojawią się arcydziełka sztuki rzeźbiarskiej wskazujące miejskie atrakcje. Może by ASP "plenerujacą" u nas co roku w to wciągnąć ? 


niedziela, 11 sierpnia 2013

kilka fotek z Kazimierza


Willa pod wiewiórką, arch. Karol Siciński
Ciągle wracam do niektórych miejsc, a jednym z nich jest Kazimierz. Zrzuciłam właśnie fotki z telefonu, a tam... Kazimierz. Dom Kuncewiczów. Nie czytałam "Cudzoziemki" ale czytałam "Dwa księżyce" i "Tristana 1946".  Pierwsza kazimierskich nastrojów dotyczy, pejzaży, nadwiślańskich mgieł, artystycznych dumań, pięknie oddanych. Jednak polecam Tristana - wśród pięciu narratorów pełen emocji dwugłos młodych kochanków, którzy już swoje traumy mają na koncie. Jak się wymyśla taką powieść ? Jak zachować obiektywizm, nie faworyzować żadnej postaci ?
Dom Kuncewiczów zbudowany został w latach trzydziestych, zachował niemal pełne wyposażenie, meble, piece w tym XIX-wieczny piec huculski, książki, stroje pisarki, bibeloty i fantastyczny nastrój. Wiem bo ostatnio tam sypiam będąc w Kazimierzu. Choć wolałam nastrój poddasza domu na Plebance, gdzie nocowaliśmy wcześniej.
Niżej wrzucę trochę fotek z innych miejsc w Kazimierzu, które nie należą do najbardziej popularnych widoków z miasta, a nastrój tworzą. One i ludzie.

sobota, 10 sierpnia 2013

Lublin

fundamenty kościoła św. Michała Archanioła na Placu po Farze, z widokiem na zamek
Pierwszy zjechałam do  Lublina dopiero na studiach. A przecież dotąd mieszkałam o rzut beretem. Zupełnie nie spodziewałam się tak wielkomiejskiego miasta. Dziura na kształt Kielc - myślałam. (Ówczesnych Kielc). A trafiłam w wąskie zaułki,  wielkie kamienice, studencko-teatralny malowniczy świat pełen młodych, który na co dzień miałam w zachwycającym Wrocku. Nie widziałam wtedy tego co zobaczyłam kilkanaście lat później. Drugi raz byłam w Lublinie w momencie, gdy zaczynał powolne przeobrażenia. Odrapane oficyny, pełne liszai mury, totalna menelnia  a obok wymuskane podwóreczka - studnie przekształcane w kawiarniane ogródki i młodzi yuppies pędzący do pracy. Stare miasto na 7-hektarowym wzgórzu, z dwu - i trzykondygnacyjnymi piwnicami domów na obrzeżu. Łaziliśmy po tych piwnicach w poszukiwaniu reliktów murów miejskich, pijaliśmy kawę w małej meksykańskiej kafejce o ósmej rano, zaliczaliśmy wysokie strychy fotografując dachowe więźby. Kamienica na Grodzkiej 6, posiadająca oficyny większe od niej samej, miała historię notarialnie udokumentowaną od XV w.: kolejni właściciele, przebudowy, rozbudowy, zatargi sąsiedzkie, pożary...  I tak mają niemal wszystkie kamienice. Po naszej pieriestrojce do kamienic powrócili właściciele, których przodkowie z mozołem je wznosili. Właściciele innych rozjechali się po świecie i nie ma teraz szans na ich odbudowę - to jest poważny problem lubelskich konserwatorów. 
fotka kolegi
Czemu wracam do tamtych czasów ? Zarobiliśmy niewiele bo na wschodzie znacznie mniejsze są stawki za nasze roboty, ale warto było. Poznaliśmy kawał zupełnie obcego świata: od szumów na Tanwi, gdzie robiliśmy stary drewniany młyn nad dobrą do brodzenia rzeką w pobliżu stawu Morskie Oko, przez Kazimierz i Nałęczów,  po  Białą Podlaską i Janów. Cudowna atmosfera, nastrój, świetne towarzystwo. Tęsknię.

biały kościół na błękitnym tle - katedra na górce w Chełmie

Parafia powołana została w gdzieś w połowie XIII W. za Bolka Wstydliwego. Matko toż to jeszcze po lasach ludzie dzicy biegali !!!!  Jak kiedyś wspominałam, w takich miejscach tereny zagospodarowywał kościół, przy okazji umacniając zdobycze terytorialne. Wywalczywszy te tereny po wojnach z pogańskimi Litwinami król Kazimierz Wielki utworzył biskupstwo katolickie niemniej przepychanki trwały aż do czasów gdy nasza Jadwiga za Jagiełłę została wydana. Biskup tu nie mieszkał bo  teren dziki a rozsądnego kościoła nie było. Jagiełło, który lubił ten teren, co rusz jakąś kasę na niego przeznaczał. A to nadał miasteczku prawo magdeburskie i 100 łanów ziemi, a to nieźle, bo w kilka wiosek doposażył biskupstwo, którego biskup dotąd w Krakowie przemieszkiwał. Po bitwie pod Grunwaldem, która odbyła się w święto Rozesłania Apostołów, w ramach wdzięczności Jagiełło katedrę w Chełmie ufundował, w 1417 r. - w formie kościoła drewnianego. Na rządcę wybrał swego spowiednika i doradcę zwanego Biskupcem - Jana Zaborowskiego, a ten, gospodarz świetny w swoich 500 lub więcej na wpół pogańskich osadach, gdzie tylko 20 katolickich parafii było, zbudował wielkie kościelne państwo. Za pomocą środków z kieszeni kolejnych królów, książąt bełzkich, szlachty zbudował kolejne 32 parafie. Po pożarze Chełma w 1473 r. zaczęły się próby przeniesienia  biskupstwa to do Hrubieszowa, to do Krasnegostawu - co się w końcu udało. Chełm nie był dobrym miejscem dla katolików - przewaga ludności prawosławnej, obfitość napływowej ludności żydowskiej... w międzyczasie w katedrze osadzono biskupstwo unickie - efekt unii cerkwi prawosławnej z kościołem katolickim w Brześciu.   Katedra jako unicka trwała do 1875 r.,  kiedy zlikwidował ją car Aleksander II kasując unię, teraz stała się cerkwią prawosławną. W międzyczasie spłonęła, odbudowana  jako murowana po stu latach została rozebrana z powodu złego stanu technicznego. Nową budowlę sfinansowali Marianna i Andrzej Wolscy oraz Wacław Rzewuski w l połowie XVIII w., a jej projektantem  był słynny Paweł Fontana. Po zajęciu terenów przez Austriaków przeniósł się tu katolicki kościół - w 1919 r., by w ramach ukrainizacji tych ziem znowu stać się cerkwią, potem ponownie kościołem katolickim. Pogranicze....
Oglądam fotki, gdzieś w 2010 r. robiłam na lubelszczyźnie duże zlecenie, między innymi Chełm zaliczyłam. Gdzie byłam też w czasach studenckich, pisząc proseminaryjną pracę o freskach Józefa Majera. Ładnie tam jest.

piątek, 9 sierpnia 2013

ludzka matematyka

Człowiekiem rządzą instynkty, więc  a+ b w każdym człowieku inny wynik daje". Dogadać się niełatwo. Na dodatek każdy inaczej widzi i ocenia swoją robotę. Najczęściej zupełnie inaczej niż wszyscy dookoła. Bo jego własna praca jest dla człeka najważniejsza, najtrudniejsza, najcięższa, a jej efekty są najwspanialsze, najbardziej efektowne, najważniejsze. A jak z obiektywną oceną ? Nie ma, dobre jest medialne. Dobrze jest dużo gadać o sobie i swojej robocie,  też w każdej rozmowie prywatnej na temat wrzucić "ja", "moje","zrobiłam". Raaaanyyyyy, czy ja się tego kiedyś nauczę ? Sekretarz urzędu nawet do mnie ostatnio zadzwonił z uwagę, że mogłabym się trochę polansować.  Ale jestem w takim nastroju, że w d........ to mam. Skończył się upał nagłym skokiem w deszcz rzęsisty. Nawet w kominku zapaliłam bo ciut chłodno się zrobiło. I korespondencję uprawiam z jedną taką co w marazm popadła, czyli sobą ? Nie, z Dorotką, która jeszcze nie popadła ale o marazm zewnętrzny się ociera.
Wnioski rozliczam, cyferki mi przed oczami skaczą, łeb pęka. Jak nie nadaję się do liczb to po cholerę się w nie pakuję ?  A już mi się chce czegoś nowego - program opieki nad zabytkami dla swojej gminy mam zrobić.  Zacznę jak rozliczenie skończę.
A póki co... idę zjeść lody zalane ajerkoniakiem.

czwartek, 8 sierpnia 2013

pejzaż egzotyczny

piękna fotka któregoś z pilotów

decyzje

Mając długotrwały problem z decyzjami w kwestii istotnej zmiany drogi życiowej  (!!!!!!!!!!), szukam pretekstów by odwlec je jak najdalej, lub dojrzeć do decyzji, że właściwie nic nie muszę zmieniać.  Np. dziś, z racji wszędobylskiego upału, porządkuję płyty dvd. Wpadła mi w ręce iracka płytka mojej, niegdyś bliskiej, koleżanki. Uświadomiłam sobie, że właśnie ona podjęła decyzję o jaką mi chodzi.  Są ludzie, którzy  nie zaczną nowego dopóki nie przekreślą przeszłości. Chyba też do nich należę. Nie żeby wszystko wyrzucić z pamięci, zdystansować się jedynie na tyle mocno...
B. - wówczas rycząca czterdziestka, kobieta po przejściach albo, jak kto woli z przeszłością, dobrze zarabiająca, z kupą przyjaciół i znajomych. A żadne z nas nie potrafiło jej pomóc.  Bo nie da się, takie sprawy załatwia się samemu. Decyzja dojrzewała długo, konstytuowała się wśród prób przeróżnych. Jednym z etapów pośrednich a raczej dróg poszukiwań był wyjazd do Włoch, do szkoły języka włoskiego. Nie było jej jakieś cztery miesiące, wróciła szczęśliwa i pełna wrażeń, ale najwyraźniej nie o to chodziło. Ku naszemu zdumieniu na tapetę trafił angielski.  Szkoła  z metodą Callana pięć dni w tygodniu, karteczki naklejane na wszystkie sprzęty. Byliśmy zdumieni.
A potem huczna babska impreza i znamienne zdanie:
- dziewczyny jadę do Iraku, na wojnę.
Zdumione milczenie, potem rejwach: po co ??!! jak !!?? dlaczego ?! Spakowała się szybko, pojechała do centrum przygotowań do misji zagranicznych w podkieleckiej Bukówce, chwilę później - do Krakowa, stamtąd do Stambułu bodajże i CASĄ do celu. Dzwoniła jeszcze z lotniska w Stambule, podekscytowana opowiadając wrażenia. "Młoda lekarka na rubieży ".....  Miejsce  jej pierwszego pobytu to baza w mieście Al-Kud, drugie to chyba Ad-Diwanija.  Bo pojechała tam dwukrotnie.  Rzadko dzwoniła, rzadko pisała, gdy przyjechała na kilkudniową przepustkę, opowiadała rzeczy zupełnie do niej nie podobne. O zwyczajach tamtejszych ludzi, bardzo trudnych dla kobiet układach społecznych,o życiu codziennym, wszędobylskim piasku pustyni, zasiekach z drutu, strachu w czasie nalotów czy przy wyjazdach z bazy......  Sikorski ich odwiedził, Kaczyński - ma fotki z nimi.  Dostali wtedy ekstra wikt, choć na codzienny też nie narzekała. W czasie drugiego pobytu zginął jeden z ich kolegów.
Koniec to nie był. Wróciła do kraju ale jakoś nie bardzo znalazła sobie miejsce. 
Więc pojechała na misję do Syrii. Wylądowała w  siłach obserwacyjnych na Wzgórzach Golan. Wówczas było tam znacznie spokojniej, zwiedziła spory kawał kraju, tony przepięknych zdjęć przywiozła.
Nie umiem powiedzieć, co jej to dało.  Wróciła, wraz z przywiezionym z Iraku pilotem śmigłowca dom zbudowała i ciągle go upiększa. Żyje mniej więcej tak samo jak przed wyjazdem: praca od rana do wieczora - by spłacić kredyty, nowi znajomi z nowym miejscem związani..
Zwiedziła kawał tajemniczego świata,  przeżyła niesamowitą przygodę, poznała grozę wojny, nową miłość, szkoda, że nie lubi pisać. Czy znalazła to czego szukała ? Nie jestem pewna.
A może to jest tak, że nigdy nie znajdzie się tego czego się szuka ? Nawet jeśli ma się pewność co to jest.

wtorek, 6 sierpnia 2013

powroty do Hofmana

Gdzieś od roku nawiedza nas jeden jegomość  i do Hofmana powraca. I ma rację, bo dużo jest jeszcze do zrobienia, tyle, że nie ma kiedy. Zaczęło się od inwentaryzacji obrazów  ze zbiorów prywatnych mieszkańców Szklarskiej Poręby, którą zrobiliśmy gdzieś trzy lata temu.  Nie jest kompletna, parę osób nam odmówiło udostępnienia swoich skarbów, między innymi spadkobierca - Wacław Jędrzejczak z Wlastimilówki.
Jegomość jest spod Poznania, pojawił sie chwilę po zamknięciu wystawy "Ojcze nasz" i teraz przyjeżdża co czas jakiś.  W życiu zawodowym zajmuje się czymś bardzo technicznym lecz Hofman to jego pasja. Często ścisłowcy tak mają, mój zaprzyjaźniony szef instytutu chemii całkiem nieźle maluje i swetry we wzorki na drutach czasem jeszcze robi. Nasz gość od lat zbiera wszystkie reprodukcje, które objawiły się publicznie. Zakłada im coś na kształt metryczek, dość niekompletnych -  do części danych nie ma dostępu. Ostatnio przesiadywał w dziale sztuki MK i skanował  fotki tego co tam mają, potem zjawił się ponownie u mnie. Jego katalog obejmuje już koło 2 tys. obrazów, przed- i powojennych, uzupełnia go nadal. Ostatnio wymyślił, że sfotografuje również polskie zbiory muzealne ale w Poznaniu policzyli mu 50 zł za fotkę, więc odpuścił.
Trudno nie wykorzystać takiego potencjału. Wiec może, jeszcze nie w 2014 - bo nie zdążymy, ale w 2015 przygotujemy katalog jakiś w formie wydawnictwa albo na dvd. Rok porządkowania materiałów, robienia fachowych fotek, teksty, w 2015 - wniosek o kasę na druk i finał. Może być. Jegomość zadeklarował dalekoidącą wspłpracę więc wykorzystamy go do cna i imentu, za to będzie to jego praca dla potomności. A możeby doktoracik jaki ? Tylko po co ?
Jeszcze po głowie mi chodzi fotograficzna wystawa architektury szklarskoporębskich domów. Co mnie nawet bardziej od Hofmana kręci. Zestawienie współczesności z przeszłością  na pocztówkach.

pełni lata ciąg dalszy

Spacery z psem przeniosłam na środek nocy czyli 5 rano. Dla zwierzaka kudłatego jest to jedyna szansa na przeżycie, jeśli nie ma w pobliżu zbiornika z wodą. Już wróciłam, już zdążyłam ogarnąć chałupę, ugotować coś na kształt obiadu, dowiedzieć się co w świecie piszczy (kraje unii zaskarżają kredyty we frankach szwajcarskich - u nas ponoć małe na to szanse, ale kto wie...) i siedzę, bo do pracy jeszcze za wcześnie. Upał, a dziwi się człowiek, że południowcy tacy niechętni do roboty, mnie też się nie chce. 35 stopni czy 37 - jeden czort, gdy temperatura przekracza 30 - nie umiem funkcjonować.
Z maniakalnym uporem próbuję znaleźć jakiś pomysł na nowe życie. Jakaś firma, podróż dookoła świata, przeprowadzka w nowe miejsce,  budowa nowego domu albo cokolwiek. Podświadomie czuję, że bardziej chodzi o przekonanie siebie, że granice się przesunęły i 55 to jeszcze nadal siła i moc, że:
nie, to jeszcze nie koniec, jeszcze trochę pożyjesz
założysz jeszcze niejedną czapkę, niejednym się płaszczem okryjesz.
Ale z drugiej strony - czy nie lepiej pogodzić się z wiekiem, przyjąć do wiadomości, że starczej niemocy przeskoczyć się nie da i kontynuować dotychczasowość z lekka się wycofując ?  Bezsilność, skleroza, narastające lenistwo skrzętnie tłumaczone wiekiem. Ale dziś, po wczorajszej eskalacji działalności fizycznej w upale, czuję się świetnie !!!
Z drugiej strony.. a może teraz pora na prawdziwe życie ?  Może pora  na świadomość, że   świat i beze mnie na pewno da sobie radę, pora zakończyć kombinacje, nie myśleć o własnej sile, spojrzeć za siebie; na tamtej łące łapałam kiedyś motyle...
Jeśli tak pomyślę - znaczy stara jestem:(((((

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

kobiecie to nie przystoi....

Jakiś czas temu byłam u koleżanki w Karpaczu.  Gdy przyjechałam układała drewno w zgrabną pryzmę.
- Miałam zamiar prosić sąsiada ale potem pomyślałam, że zrobię to sama zamiast wydawać kasę na siłownię i na sąsiada. Dwa w jednym:)))
Dzisiaj z Komarna przyjechało do mnie 3 kubiki jesionu i dębu, więc wzięłam się za układanie. Stracę niepotrzebne kalorie, rozruszam stare kości, opalę się bo słońce wspaniałe, nie wydam grosza. Załadowałam pierwszą taczkę, gdy  wyszła sąsiadka, spojrzała na stertę drewna i zauważyła
- Nie przeżyje pani tego, lepiej poczekać na syna. 
Wzruszyłam ramionami, zawiozłam drewno pod wiatę, ułożyłam pierwszą warstwę.
- P omóc pani ???- zza płota wychylił się młody sąsiad, siedzieli w ogrodzie pod parasolem sącząc piwo.
- Nie, dziękuję, to zamiast siłowni. 
Postał chwilę przy płocie i wzruszając ramionami odszedł. Za chwilę zza zakrętu drogi wyłonił się następny sąsiad. 
- Ooooo ! jaki ładny jesion, skąd to, po ile ? 
- Z Komarna, 190 za kubik, ma pan gdzieś taniej ? 
- No z Czernicy, 180 za kubik, transport za darmo, za trzy wychodzi 540 zeta. Nie ciężko tak pani ? Pomogę, kupi pani piwo... 
- Nie, dzięki, poradzę sobie.
Że też sami faceci na świat popołudniowy wychodzą... niemniej zaczęłam się czuć nieszczęśliwa, dwunasta taczka, ściana drewna pod wiatą już wysoka, koszulka mokra, pot oczy zalewa, czy ja nie mogę faceta do roboty wziąć ??? Ciekawe czy pomyślałabym o tym, gdyby nie te męskie peregrynacje. Szlag ! Kolejny sąsiad.
- Witam, teraz ciężko, zimą ciepło będzie. Ale nie trzeba aż tak oszczędzać, za dwie dychy każdy pani to wrzuci. Kobiecie taka praca nie przystoi... 
Zawiozłam pod wiatę przedostatnią taczkę, jej zawartością zwieńczyłam ścianę drewna i poczułam się zmęczona, obolała, spocona, zawstydzona, nieszczęśliwa - przez swoich mniej lub bardziej domowych facetów wykorzystywana, zupełnie niekobieca i obrosła muskulaturą, siłaczka.. A miało być tak pozytywnie. 
Ale już jestem wykąpana, namaszczona stosownymi środkami i czuję się świetnie, naładowana endorfinami. Ciekawe jak będzie jutro ?

sobota, 3 sierpnia 2013

jakie piękne lato jest !!!

Tak piękne, że aż się chce zapamiętać ten nastrój, wieczorne cykady, poranne kłótnie ptaków, ciepło, zapach.... na długie zimne wieczory. Tzn. teraz jest cudnie, ale upał za dnia o pomstę do nieba wołał. Wczoraj pojechałam na teatry uliczne - teatr Basków - przyjechałam na koniec spektaklu. Na kolejne nie dałam rady czekać, wszystko po mnie spływało, raczej rozpływałam się z gorąca. Pogadałam z Dorotą - z  nią się umówiłam - pozytywnie nakręconą spotkaniem z szefem Hiszpanów w BWA. Dorota podejmuje teraz trudne decyzje i oby jej się nie odwidziało. Spotkałam Roberta i spory kawałek Kopańca.  Robert załapał się do robienia zdjęć, kiedyś na początku teatrów robił fotograficzne relacje, potem stracił łaski miasta, teraz powrócił w zastępstwie. Ożył po ostatnich nieciekawych chwilach w życiu. Znowu wziął do ręki aparat. Jak człowiek robi to co lubi to promienieje.
Dzisiaj od rana w TVN24 migawki z Kazimierza, finał festiwalu "Dwa brzegi" i IV Kanał Sztuki. Wywiad z grupą "Dziady kazimierskie" .. w ekipie gra syn Waldka Odorowskiego - wypisz wymaluj ojciec. Na Kanał Sztuki nikt z naszych artystów nie pojechał, choć tak usilnie kazimierscy zapraszali. Za to pojechało Zakopane - w postaci Anny Schumacher. Ma być porozumienie między Kazimierzem a Szklarską w sprawie współpracy w zakresie kultury ale obawiam się, że pozostanie tylko na papierze. Chyba, że wynajmiemy autobus, zapakujemy artystów i jeszcze zapłacimy im za udział w kazimierskich imprezach...

czwartek, 1 sierpnia 2013

dziwne rzeczy w pracowniach


Przez lata  przybywają kolejne. Ta energetyczna maszkara pojawiła się po plenerze studentów ASP z Wrocławia w 2010 r.  Plener finansuje miasto na podstawie umowy z uczelnią. Miasto robi to sprytnie - namawia właścicieli pensjonatów,  by zapewnili studentom nocleg i wikt, ci w zamian zostawiają im część swoich prac. Część dostaje miasto, my też kilka sztuk. Poprzedni burmistrz koniecznie chciał mieć studenckie Duchy Gór, ale nakłoń człowieku artystę by robił na zamówienie. Choć jest jeden taki - Emil Goś - uczestnik kilku kolejnych plenerów, który pracę dyplomową o szklarskoporębskiej kolonii napisał i po studiach chciał się tu przenieść - współczesną kolonię ubogacać. Malował romantyczne widoczki domów - na zamówienie właścicieli pensjonatów. Techniką zupełnie inną niż pozostałe akademickie prace -  co uważam na uczelni docenić się powinno. Jednak nie były to duchy gór. Plener się skończył, studenci wystawę szykowali, a tu - widzę - ducha gór ani pół. Szklane wazoniki, ptaszki rozmaite, cisteczka ze szkła, malarstwo czysto akademickie, typowo wrocławskie, ducha gór nie ma. Za chwilę burmistrz - czyli sponsor się pojawi na wernisażu- co tu robić.  No i jeden - Piotr Saul - zniknął w naszym magazynie technicznym na czas bliżej nieokreślony, po czym wyniósł  to cudo. Duch Gór przybierał postacie różne. Czemu więc nie takie. Burmistrz był wstrząśniety, maszkara została u nas. Przez lata ździebko się zakurzyła, spadła jej druga głowa - bo dwugłowy duch był, ale stoi - na pamiątkę wielkich wydarzeń:))) 
Ten obok - facet z brzuszkim piwnym, mocarny acz w sile wieku  to spadek po delegacji z Bad Harzburg - wspólnoty ojczyźnianej dawnych mieszkańców Szklarskiej Poręby. Też w 2010 roku nas odwiedzili, uroczystość wielką wraz z władzami miasta zorganizowali i wielki granitowy "głaz przyjaźni" przed naszym muzeum osadzili. Stoi do dziś.  To Duch gór w niemieckim wydaniu jest.
Towarzyszy mu szmaciana wiedźma na miotle ale fotka bardziej niż te nieostra mi wyszła więc jej tu nie pcham. U stóp jegomościa leży granitowe jajo. Pojęcia nie mam skąd się wzięło. Tłem tej malowniczej grupy jest witrażowy kwiatek wykonany przez naszego dekarza - Andrzeja, który artystą zapragnął być i, zrobiwszy sztuk kilka nas nimi obdarował - w dowód przyjaźni.
Drewnianą pannę ze skrzydłem i koszykiem ryb dostaliśmy od dyrektora muzeum z Pucka, który u nas regularnie gości gdyż w Biegu Piastów uczestniczy. Kaszubska panna wisi na ścianie przy oknie. Usmiechnęta, pyzata dobrze człowieka do życia nastraja.
Kiedyś nocował u nas znany szklarz artystyczny, barwna postać w kulturalnym i towarzyskim życiu Wrocławia lat 70 - 90-tych. Ireneusz Kiziński. Przed śmiercią przekazał do zbiorów Muzeum Karkonoskiego sporo swoich szkieł, a nam przycisk do papieru na pamiątkę zostawił. "Muzyka ciszy", zamglone stożki ze sznurem perełek  powietrza - odzwierciedlenie wszechogarniającej górskiej ciszy. W którymś momencie wycofał się z życia publicznego  - zmęczony podjazdową walką i zawiścią, której bywał ofiarą. Wystawiał się w Corning Museum, w Coburgu i Kanazawie - na międzynarodowych konkursach szkła współczesnego nagrody zbierał.
Ten mały przycisk po lewej to tylko gażdżecik, szkła mistrza można w macierzy oglądać. Niżej zaś to natury dzieło. Bryła kwarcu. Chyba po Julku Naumowiczu spadek. Wielka to strata dla Szklarskiej, że taka postać barwna odeszła. A miało to miejsce w tym roku, w początku maja bodajże.
Kogutka z Kazimierza z piekarni słynnego Cezarego Sarzyńskiego dostaliśmy od Odorowskich. Czarno-białe kamyki z dziurkami - osobliwość  plaż Kloster na wyspie Hiddensee przywoziliśmy sami - na szczęście. Podobnie jak Przemka kamienna piramida  lub wielka bryła bursztynu z... Albanii (?). Aniołek malowany na łupku, deska z teatru w Zittau, połówka drewnianej formy do szkła. Gdzieś zapodział się Garfield stojący przy Przemka kompie, ale może ze sobą na urlop go zabrał...
Dziwnych rzeczy mamy mnóstwo, tworzą nastrój melancholijny, przynoszą szczęście, ułatwiają życie. Wielkimi krokami kontrola się zbliża, musimy to wszystko usunąć - w muzeum nie może być rzeczy niemuzealnych.