piątek, 20 grudnia 2019

dzieci z Korei, lata 50.XX w.

Zbierając materiały do książki o Hofmanie trafiłam na fotografię Ady Hofman ze skośnoooką dziewczynką, z 58 r. Zdjęcie zrobił Jan Korpal, który zawiózł wtedy Adę do Płakowic na spotkanie z jej „wychowanką”. Poznały się w 1955 r. w jeleniogórskim szpitalu, gdzie Ada znalazła się po wypadku, a dziewczynka została wysłana na leczenie. Mała miała na imię Ri-Dzą-Dza (pisownia fonetyczna), w pisanych z Płakowic i później z Korei listach podpisywała się Teresa. Skąd ona w Polsce?
Otóż gdy wybuchała wojna w Korei w 50 r., w państwach socjalistycznych zarządzono akcję specjalną pod hasłem „Ręce precz od Korei”. Miała to być pomoc humanitarna, ale głównie akcja propagandowa. W kraju organizowano masowe wiece i zbiórkę darów. Polska przyjęła też północnokoreańskie sieroty, które miały zostać wychowane w PRL-u i zdobyć wykształcenie. Rząd wyasygnował znaczne środki, w mediach było głośno, „Trybuna Ludu” publikowała artykuły, Kronika Filmowa nakręciła dokument, Kazimierz Brandys napisał książkę "Dom odzyskanego dzieciństwa".
Pierwszą grupę 200 koreańskich dzieci, przybyłą w listopadzie 1951 r., umieszczono w ośrodku wychowawczym w Gołotczyźnie koło Ciechanowa. Potem przenoszono je do innych miejscowości, głównie do ośrodków w Otwocku i Świdrze oraz do Płakowic koło Lwówka Śl.. Dzieci były sierotami doświadczonymi ogromną traumą wojenną, zajmowali się nimi wszyscy – i pracownicy ośrodka i mieszkańcy.
Ale latem 1953 r. skończyła się wojna na Półwyspie Koreańskim, a do Płakowic dotarł kolejny transport 1270 koreańskich dzieci w wieku od 5 do 14 lat. Tym razem akcja była utajniona. Dzieciaki były w dużo gorszym stanie fizycznym niż te poprzednie. Miały robaki, liszaje na skórze, grzybicę i malarię. Prawdopodobnie czas wojny spędziły w Rosji (znały język rosyjski, były z nimi rosyjskie lekarki), lecz ze względu na stan zdrowia, nie mogły być odesłane do Korei, przeniesiono je do ośrodka w Płakowicach. Stąd część z nich została wysłana na leczenie do sanatoriów i szpitali Dolnego Śląska (Cieplice, Szklarska Poręba i Piechowice). Po wyzdrowieniu wracały do Płakowic. Część tych dzieci przybyła do Szklarskiej Poręby późną jesienią. Umieszczono je wówczas w Zakładzie Wychowawczym przy ul. Sikorskiego, gdzie mieszkali i uczyli się w latach 1954-1957. Średnio 220 osób, gdyż stan liczebny ulegał drobnym zmianom
W 1957 r. Kim Ir Sen nakazał powrót dzieci do ojczyzny, z dnia na dzień. Wracały stopniowo, a do 1959 r. już wszystkie opuściły Polskę.
Ri-Dzą-Dza była z tego drugiego transportu. Po zakończeniu leczenia w jeleniogórskim szpitalu wróciła do Płakowic. Jej listy do Ady pochodzą z 1956 i 1959 r. Z Polski dziewczynka wyjechała w końcu sierpnia 1959 r. W Korei skończyła szkołę felczerską i rozpoczęła studia medyczne w Namp’o.
Piękną książkę napisała o tej akcji (nie o Adzie i jej Koreance) dziennikarka Jolanta Krysowata, "Skrzydło anioła. Historia tajnego ośrodka dla koreańskich sierot". 

piątek, 6 grudnia 2019

"Śląskie przypadki" Małgorzaty Lutowskiej

       Czemuż nagle piszę o książkach?  Ano temu, że przeczytałam obie i na dodatek prowadziłam spotkanie z ich autorami  na Targach Książki wczoraj we wrocławskiej Hali Stulecia.

      Małgorzata ma już na koncie cztery książki. Od pierwszej "Dla siebie znalezioną ścieżką", za którą w 2003 r. dostała nagrodę Marszałka Dolnego Sląska, po ostatnią (na fotce) wprowadza nas w historię mieszając w czasie. Czasem są to reminiscencje bohaterów, czasem równolegle prowadzone wątki: historyczny i współczesny, które się do siebie zbliżają, czasem powielają, ale nie zazębiają - w końcu, z racji czasu nie jest to możliwe.
     Takim właśnie żonglerskim sposobem prowadzi nas Małgosia przez Dolny Śląsk (teraz również Śląsk), jego pejzażową urodę, zabytki, kulturę, historię. Dobrze się czyta, historyczne fakty łatwo się  zapamiętuje -  na zasadzie skojarzeń z powieściową intrygą. A ona biegnie wartko i potoczyście. Postuluję: utworzyć w szkołach przedmiot "regionalizm" i książki Lutowskiej dać do kanonu lektur!
      I jest to świetny manewr również z innego względu - wg mnie -  gdyż pokazuje ciągłość dziedzictwa Dolnego Śląska, mimo tak bolesnej i długiej w nim przerwy.  Nie jest to bezpośrednia kontynuacja, raczej odkrywanie, poznawanie i, z czasem, utożsamianie się z nim - z dziedzictwem minionych wieków wzbogaconym o nowe, polskie elementy.  To proste: poznajesz, oswajasz, zaczynasz kochać...  nauka tolerancji - czyli przesłanie książek Małgosi. Chciałby się powiedzieć "w końcu jesteśmy u siebie".
      "Śląskie przypadki" nie jest powieścią, choć z kilku opowiadań można by zrobić powieść. To zbiór reportaży z elementami przewodnika po Dolnym Śląsku, zapiski z podróży wzbogacone o wątek emocjonalny, czasem osobisty.  Każde opowiadanie jest inne, ale w większości przeszłość znajduje swoje odniesienia we współczesności. Najlepszym przykładem jest „Skarb ze Środy Śląskiej” - sensacyjna historia sięgająca Francji początków XIV w., mająca swą kontynuację w Polsce w latach 80. XX w.
   Co do pozostałych opowiadań mam pewien problem, bo tematyczny rozrzut jest spory. Usiłuję znaleźć  wspólny klucz, który pozwoliłby mi jednym zdaniem określić ten podskórny temat książki, bo tytułowe "przypadki" to wydaje mi się ciut mało. Choć faktycznie o przypadki chodzi. Ale jak np. platoniczną  "epistolograficzną" historię miłosną, albo dość pikantną historię na basenie spiąć z historią  staruszki po latach odwiedzającej rodzinne strony?.
      Właśnie...Jest kilka opowiadań pisanych z perspektywy niemieckich mieszkańców Śląska odwiedzających rodzinne strony, którym przytrafiają się zdarzenia wymuszające rewizję postrzegania własnego  świata i własnego życia w oparciu o odnalezione tutaj przesłanki. Bardzo to smutne historie.  Inne to wizyty potomków ludzi, którzy przez wieki budowali dobrobyt Śląska (np.Tiele-Winckler), a przybywają jako anonimowi turyści. Wizyta jest pretekstem do opowiedzenia historii, a tematem właściwie są ich uczucia związane z wizytą w kraju przodków. I nie ma w tych uczuciach złości, wrogości, chęci rewanżu i potrzeby odbierania nam tych "ziem rdzennie polskich"- co nadal dźwięczy w polskiej polityce. Ci ludzie rozumieją trybiki polityki i historii. 
    Podsumowując..  czyta się łatwo, ale jest to książka do przemyśleń.
 
 

poniedziałek, 2 grudnia 2019

Trzeci tom "Drogi do domu" Przemysława Żuchowskiego

         Podchodziłam do tej książki jak do jeża. Znowu - myślałam - nasze regionalne na wpół historie, na wpół legendy... Przeczytałam kilka takich książek, ale ile można czytać bajki?  Na dodatek na temat, który znam. Więc kolejna o Duchu Gór, Walonach i laborantach jakoś mnie zniechęcała. 
Błąd!!!!

     Tak pięknie napisanej książki dawno nie czytałam. Bardzo emocjonalnej, bardzo osobistej, pisanej prostym językiem, o życiu ludzi w Górach Olbrzymich przed wiekami, w otoczeniu uczłowieczonej przyrody i zwierząt - kierowanych prostymi, szlachetnymi odruchami, których coraz mniej w naszej człowieczej naturze. Natura i człowiek stanowią równorzędny element życia, natura współdziała z  człowiekiem w momentach kiedy człowiek nie jest jej wrogiem. Jak powiem "Avatar", zrozumiecie o co mi chodzi:)))) 
        Rzecz dzieje się w Karkonoszach i u ich podnóży w drugiej połowie XVII w., gdzieś po wojnie trzydziestoletniej, w Starej Wsi Szklarskiej - Siedlęcinie - Zachełmiu - Cieplicach. Bohaterami są walonowie, w tle pojawiają się szklarze, laboranci, kurzacy, zbóje, książę Schaffgotsch, Lisowczycy. Gatunkowo jest to fantasy o karkonoskiej proweniencji,  trochę historyczny kryminał w typie Sapkowskiego "Narrenturm", trochę naiwna bajka, ale z tego konglomeratu wyłania się cała uroda Karkonoszy z tych ich  klimatem, rozpoznawalnym przez tych, którzy je trochę bliżej poznali. Karkonosze, jako dobry  świat z dziecięcych wyobrażeń. Jest historia, jest wątek romantyczny i wątek psychologiczny. Ale wszystko nienachalne, zrównoważone, takie jakim powinno być życie - że tak patetycznie powiem.  
      No i te niesamowite opisy życia przyrody, w mickiewiczowskim typie. Liryczne bądź groźne, zmysłowe, niemal haptyczne, współgrające z sytuacją, budujące nastrój.
      Piękna rzecz. Trochę archaiczna i - w dobie współczesnej literatury - niemodna, gdyż daleka od aktualnie obowiązującego relatywizmu, ale oderwać się od niej nie można. Nie jest to książka dla intelektu, to książka dla  emocji.

sobota, 16 listopada 2019

Parsifal


    Próbowałam ogarnąć historię Parsifala, coby troszkę scharakteryzować ulubionego bohatera Hendricha. Ale to jest nie do ogarnięcia. Wydarzeń i przygód od groma, imion o skomplikowanie obcym brzmieniu w typie fantasy - na full. Na dodatek Wagnerowski Parsifal to zupełnie inna tematyka niż rycerska opowieść (w wielu tomach) wczesnośredniowiecznego Wolframa von Eschenbacha. Streszczenia czytałam.
          Generalnie chodzi o to, że dziko w lesie przez matkę chowany chłopaczek postanawia zostać rycerzem króla Artura. Najpierw zachowuje się jak klasyczny rabuś i bandyta, ale w końcu trafia na guru, który przysposabia go do cywilizacji, próbując wpoić rycerski etos. Młody dostaje się na dwór Artura, zalicza mnóstwo wpadek, w końcu dostaje misję – znaleźć Świętego Graala. Kilka ksiąg to jego dojrzewanie do mądrości w wirze krwawych przygód, przemiany duchowe, w końcu – pozytywny finał: Parsifal zostaje władcą Graala.
     Drugi wątek to przygody klasycznego rycerskiego bohatera, Gawana, który – jak się okazuje w praniu, nie do końca odpowiada rycerskiej wizji. Bo jest człowiekiem – co też wybrzmiewa w opowieści.
       Jak zdążyłam się zorientować jest to wielki epos socjologiczny o średniowiecznym świecie, opatrzony całkiem sporą dozą psychologii, pełen podtekstów i odniesień do wiary (pogańskiej i chrześcijanstwa) oraz filozofii, nie pozbawiony dość intensywnej propagandy katolickiej. (No, ale w pocz. XIII w. katolicyzm w Europie dopiero się szerzy, Parsifal w dziecięctwie pojęcia nie ma o Bogu). A przy okazji jest to barwna opowieść przygodowa. Jest tych przygód tyle i tych wątków tyle, że każdy następny literat mógł wybierać i pokazywać z dogodnej dla siebie perspektywy.
Wagner wybrał końcowe etapy eposu – zdobycie Graala i położył nacisk na religijny wydźwięk opowieści. Nawet scenę Eucharystii wystawiono.
 

czwartek, 14 listopada 2019

o pewnym niemieckim malarzu - niezobowiązująco


Oto Herman Hendrich, bohater naszej najbliższej wystawy – jego autoportret.  
Geniuszem sztuki malarskiej to on nie był, nie tylko do Rembrandta mu daleko. A jednak zapisał się w historii.  Czasem tak jest, że średnich lotów artysta (z formalnego punktu widzenia)  pozostawia po sobie mocny ślad. Trzeba tylko, by nosił w sobie jakąś ideę i głosił ją, a nawet wcielał w życie. Nie „sztuka dla sztuki”, tylko sztuka po coś.  Taki był Hendrich.
Czytam sobie o nim i  tak się zastanawiam, co nim kierowało.  
Utalentowany był od dziecka, ale nie na tyle, by publiczność powalić na kolana. Pracował więc długo jako litograf, projektował firmowe katalogi, wieczorami malował. Do szuflady. Mimo, że szkolił się u mistrzów z Monachium i Berlina, nikt nie chciał zainteresować się jego sztuką, docenić, zrobić wystawę… Spakował więc manatki i wraz z kolegą wybrał się w artystyczną podróż. Do Norwegii. Wędrowali pieszo, podziwiali krystaliczną urodę zimnego świata, zanurzali się w lodowatej wodzie, przeżywali mistyczne uniesienia w drewnianych  kościółkach, słuchali pradawnych opowieści i malowali. Najwyraźniej ku duchowości miał Hendrich predylekcję.
Inna sprawa, że fajny czas to był. Świat się przebudowywał, mechanizował, industrializował, rozwartswiał i przyspieszał, znaczy – prawie się walił. Ludzkim zadaniem stało się bogacenie, obrastanie w materialne dobra.  A  zamyślenie nad sensem tego wszystkiego ? A duch jakiś, idea?  Ludzie o innej niż materialistyczna konstrukcji pogubili się, zaprotestowali przeciw istniejącemu porządkowi, mieszczańskiemu filisterstwu, skostniałej sztuce. Wyruszyli na rubieże i zaczęli przebudowywać świat, Tak z grubsza powstały artystyczne kolonieJ)))
 Kolejnym doświadczeniem naszego malarza była Ameryka, gdzie odwiedzał brata. A przy okazji obejrzał jak działa świat biznesu, zrozumiał rolę konceptu, znaczenie reklamy i to, że swoją przyszłość można i trzeba wziąć we własne ręce. Pomógł mu niewątpliwie fakt, że po autorskiej wystawie  w Stanach sprzedał wszystkie obrazy. Wrócił więc z kapitałem.
Czy tam wymyślił koncept, czy wpadł mu do głowy podczas słuchania Wagnera i zachwycania się jego ideą gesamtkunstwerk – tego nie wiadomo. W każdym razie wrócił zaopatrzony w taki biznesowo–wagnerowski arsenał.  I kasę.
 Postanowił budować sale dla swoich wystaw, pokazywać w nich swoje obrazy, spiąć to wszystko jakąś nośną idea, która trafi choćby do podobnych do niego. Szybko okazało się, że trafił do wielu.  
Najpierw zbudował Halę Walpurgii–na Hexentanzplatz w Harzu, potem Halę Legend w Szklarskiej, potem Halę Nibelungów w Kȍnigswinter, na koniec Halę Legend Niemieckich w miejscowości leżącej dziś w obrębie Solingen.  Czyli sukces.
Dlaczego  więc popełnił samobójstwo? I to prawdopodobnie pod kołami pociągu.
Jeśli nie macie nic przeciwko, będę sobie przez jakiś czas pisać o Hendrichu, gdyż jestem zafascynowana tym artystą-człowiekiem- biznesmenem-wizjonerem.

środa, 9 października 2019

W międzyczasie

    W międzyczasie byłam na wielkiej fecie w Norweskiej Dolinie (zespół apartamentowców w Szklarskiej o architekturze stylizowanej na norweską), tj. na inauguracji działalności Fundacji Braci. Właścicielami Norweskiej i założycielami fundacji są bracia Rogoża - bardzo sympatyczni panowie, którzy mają idee fixe - odbudować Halę Legend Hermana Hendricha, która niegdyś stała niedaleko. Tu powinnam rozwinąć skrzydła i całą bajkę o Hali Legend opowiedzieć, ale nie mam czasu, poszukajcie w google, dr Wiater o niej dużo pisze i publikuje, choćby na stronie  http://www.muzeumdomhauptmannow.pl/  Zresztą jeszcze w tym roku  zrobimy wystawę poświęconą Hendrichowi, to się rozpiszę:)))

    Uroczystość była super, czyli wielka gala, elegancko i nobliwie, z serii tych, za którymi nie przepadam: wszyscy spanikowani chcą wypaść jak najlepiej więc jest sztywno, w kawowych przerwach człowiek dwoi się i troi, żeby zrozumieć co mówi stojący obok interlokutor, zagłuszany przez gwar innych. Nie lubię i już.
    Ale było nieźle. Prowadziłam tam panel z artystami, którzy wystrój dla Norweskiej robili. Oprócz naszych (Studio Borowski - ja ich znam, bo to szklarskie sławy, a w szkle drzewiej pracowałam, Maciek Wokan - rzeźba, Rysiek Zając - płaskorzeźba) byli młodzi z daleka czyli Wrocławia. I co odkryłam ? Że można wyżyć ze sztuki. Wszyscy ci ludzie, również wymienieni nasi, z niej żyją, ba artystyczne przedsiębiorstwa prowadzą. Oczywiście zwykle nie jest to sztuka dla sztuki czy sztuka zaangażowana, często - po prostu artystyczne rzemiosło. Ale w formie majstersztyku.  Ładne - o ile określenie to może być atrybutem sztuki. Ale w końcu czy sztuka nie powinna nam życia upiększać ? No więc przedstawiam ich. Znaczy tylko tych, których nie mam na co dzień w Szklarskiej czy okolicy. No więc....
      Marcin Stachowiak i Karolina Ludwiczak, którzy współpracują w „ATELIER DESING Marcin Stachowiak” we Wrocławiu. Oboje są absolwentami Wydziału Szkła na wrocławskiej ASP. Fotka po lewej. W Norweskiej Dolinie w Willi Rodven wykonali elementy holu wejściowego oraz zabudowę ścian strefy basenu - w dnie basenu „leży” 9 - metrowy smok
   Marcin jest ceramikiem i szklarzem, robi też piece ceramiczne i szklarskie. Łączy fusing i slumping z własną techniką barwienia szkła. Karolina robi wielkoformatowe obiekty z kolorowego szkła, zgrzewane, szlifowane, piaskowane i polerowane oraz małe formy rzeźbiarskie, po których widzę, ze jej nauczycielem była Małgorzata Dajewska (chyba). Oprócz rzeczy dizajnerskich zajmują się też sferą stricte artystyczną. Wykonali np. Instalację pt. Przenikanie (2015), z którą chyba wzięli udział w międzynarodowym tournée wystawy „Bunt – Ekspresjonizm – Transgraniczna awangarda” .
       Druga ekipa to rzemieślnicy, którzy nie mówią o sobie "artyści", aczkolwiek to artyści. Rextorn Metalwork - Tomasz Grabarczyk i spółka. Fotka po prawej. Firma specjalizuje się w ręcznym wykonywaniu ornamentów architektonicznych z miedzi, mosiądzu i cynku. Pracują technikami dawnych mistrzów, opanowali najtrudniejszą - repusowanie. Na co dzień robią ozdoby dachowe: rzygacze, szpice i ornamenty architektoniczne do obiektów zabytkowych, a nawet kopuły na zabytkowe wieże. W 2019 wykonali np.złoconą kopułę na świątynię hinduską, która powstaje w Brzegach pod Krakowem. We Wrocławiu prowadzą też szkolenia i warsztaty.
Ale w pracowni powstają też hełmy rodem ze świata fantasy, smoki wielkości konia i inne zamówienia prywatne, czasem dosyć spektakularne. Np. replika smoczego jaja z „Gry o tron” wraz filmem ilustrującym proces produkcji i muzyką, wilkor z herbu Starków i dłoń Lanistera. 
Zostawiam bez puenty.
 

piątek, 4 października 2019

meeting euroArtu

W poniedziałek i wtorek wracałam z Kazimierza, gdzie odbył się rzeczony meeting szumnie nazywany konferencją. Wracałam dwa dni z powodu alternatora, szlag go trafił.  Należy się mała dygresja. EuroArt to Europejska Federacja Koloni Artystycznych zrzeszająca miejscowości, które w historii funkcjonowały jako artystyczne kolonie. Po prostu raz na jakiś czas, w sprzyjających okolicznościach historyczno-społecznych rodzi się potrzeba emigracji artystycznych dusz na rubieże cywilizowanego świata. Więcej pisałam o tym tu: https://spojrzenie-z-prowincji.blogspot.com/2013/05/vogeler-to-na-marginesie-czemu-niemcy.html - ogólnie, a w okolicy tego posta - o kilku najbardziej ekstremalnych koloniach.   
      
Część z tych kolonii funkcjonuje nadal współcześnie, inna część upamiętnia dziedzictwo.  U nas, w Karkonoszach i Izerach kolonia żyje i nadal jest dość aktywna, choć już może nie tak bardzo jak dawniej. Niemniej jest zupełnie niedostrzegalna wśród ludzi nie interesujących się kulturą, czyli nie działa  Co może być naszą winą (kiepska promocja), artystów winą (mało ekspansywni) lub winą okoliczności (notoryczny brak kasy na kulturę, zerowe zainteresowanie władz). A może lepiej tego nie nazywać kolonią ? Może tylko ja się do tematu przypięłam? Ale na to może być w końcu kasa unijna , a mnie się marzy by zrobić badania socjologiczne na ten temat...
      Po raz pierwszy pojechaliśmy na potkanie euroArtu (są co roku), gdyż w Polsce się odbywało, a na wyjazdy zagraniczne dla idei nas prywatnie nie stać. Czemu o tym piszę ? Gdyż tak genialny temat kulturalny nikogo tutaj tak naprawdę nie interesuje, oprócz kilku fanatyków (takich jak ja:)))) Również żadnych instytucji kulturalnych.Wrażenia? Było na bogato (hotele, dinnery - full wypas, że tak mało kulturalnie powiem:))). Niemniej nasuwa mi się myśl, że zarząd euroArtu to takie trochę grono wzajemnej adoracji, dość mało skuteczne. No bo skoro federacja powstała w 2004 roku, a do tej pory nie podjęła wspólnych badań naukowych nad fenomenem tego zjawiska, to o czym my mówimy ?

niedziela, 22 września 2019

The day after

No i po wernisażu.  Praca przy wystawie - uwielbiam. Mówiąc o tej pracy mam na myśli calutką organizację od załatwienia osprzętu (pożyczyć i przywieźć), przygotowania i wydrukowania druków ulotnych, zrobienia reklamy, wyboru i często przywiezienia prac z artystycznych domów - po wtarganie ich wraz z osprzętem na trzecie piętro średniowiecznej wieży, logiczne zakomponowanie i powieszenie/ustawienie. Na koniec wernisaż - coś czego nie lubię, choć wiem, że się należy artystom - za ich talent, mnie - za ciężką pracę. No ale już na szczęście po wszystkim. Na szczęście żaden artysta nie poczuł się dotknięty czy urażony - w tym jestem dobra, znaczy w umiejętności dogadywania się ludźmi.

Czasem mam wrażenie, że artystom, zwłaszcza profesjonalnym, nie do końca zależy na udziale w zbiorowej wystawie. Przynajmniej niektórym. Że ich sztukę się do innych porówna? I, że może nie wypadną najlepiej ? Z kolei "autodydaktycy", którzy często malują/rzeźbią lepiej od profesjonalnych, ale jakieś ziarno kompleksu mają - udział biorą chętnie. Na wystawie są i tacy i tacy.
Wystawa wygląda fajnie, co jest zasługą klimatycznych wnętrz wieży, ale i prac. Lubię naszą twórczość karkonosko-izerską. Dużo nowych jest: Ludmiła Riabkowa, Maciek Wokan i Siwy Pawłowski - ze Szklarskiej, Małgosia Amarowicz i Sandra Rzeszutek - z Jeleniej, no i Darek Miliński pierwszy raz wziął udział - jako gość - wystawie Młyna. Wszystko raczej tradycyjne poza młodymi jeleniogórzankami, które w nowatorstwo chadzają.

Natomiast jestem rozczarowana publicznością - której nie było, czyli moimi współmieszkańcami - z Siedlęcina i Jeżowa. Nie przyszedł nikt absolutnie. Może dobrym pomysłem było wydrukowanie sztrajfy  z moimi imieniem i nazwiskiem - że zapraszam ? To może by to do moich rodaków trafiło, bo mnie raczej znają. Ale nie odważyłam się.
Potem gawędziłam z sąsiadką, zapytałam czemu nie była. I tak szczerze mówiąc odniosłam wrażenie, że się bała. Może nigdy na wernisażu nie była, a to obce słowo - cholera wie z czym to się je. Nie ważne, ważne jest to, że ludzi najwyraźniej nie interesuje sztuka. Byli niemal tylko ci co tworzą i ich grono towarzyskie oraz ci co w kulturze "robią". I to jest smutna konstatacja. Bo wydawało mi się (po liczbie zwiedzających muzeum), że już trochę to poszło do przodu.
Wrzucam  fotki Staszka Dąbrowskiego, bo klimat wieży dobrze oddają.

sobota, 7 września 2019

na chwilkę przed godziną zero:)))

         No i jakoś się ożywiłam ostatnio. Mentalnie. Może przez lata nie miałam albo nie dopuszczałam bodźca? Cholera wie. W każdym razie teraz szaleję.
   Przygotowuję się do wystawy Nowego Młyna w siedlęcińskiej Wieży Książęcej. Wnętrze fantastyczne, klimatyczne, ale ni cholery wystawowe. Choć bardzo przestrzenne, to i dosyć ciemne, brak możliwości montażu na ścianach - pozostają sztalugi, których na dodatek mam za mało. Pojęcia nie mam jak to zrobić. Sal jest kilka, raczej pięter kilka i strych - który zaanektować postanowiły dwie młódki. Po strychu łazić nie można (delikatny strop), ale jest galeryjka - obejście. Jeśli wokół obejścia na płatwiach i jętkach rozwiesi się obrazy - może być niegłupio. Byłam tam z jedną młodą w poniedziałek czy wtorek, obleciała wszystko i ... ona chce piwnice:))) Na szczęście tam ciemno, więc odpada.
       Swoją drogą, wieża na galerię sztuki współczesnej  - paradoks kontrastu - się świetnie nadaje. Oczywiście oprócz trzeciej kondygnacji gdzie średniowieczne freski z historią sir Lancelota - cudo i ewenement na europejską skalę. Gdyby ciut w osprzęt zainwestować - mogłaby hulać. Przyznam, że lubię wyzwania i czuję, że muszę zrobić wystawę co na kolana rzuca:))))  Mam nawet czasem wrażenie, że nie do końca ważne z czego, ważna całość. No niegodne historyka sztuki jest to co mówię:))
       W ramach przygotowań pojeździłam po artystycznych domach, co nieco na wystawę wybrałam. I to jest ten etap, który uwielbiam najbardziej - wizyty u artystów, inspirujące.  A przy okazji poniosło mnie na cudze wystawy. Też inspirujące. Wrzucam plakat z wystawy w Muzeum Zabawek w Karpaczu. Niezłe malarstwo. W międzyczasie umówiłam się z Pawłem Trybalskim, że jego biografię napiszę. Nawet zainwestowałam w dyktafon. Ale czy podołam ?

poniedziałek, 19 sierpnia 2019

przyjemny niedoczas i różne wątki

Jak zwykle, gdy muszę coś zrobić, dzieje się tyle, że to co konieczne schodzi na dalszy plan i zaczyna jak topór nad głową wisieć.  Obiecuję sobie, że jutro odpracuję zaległości. I oby padał deszcz ulewny, bo robotę mam taką, do której dużo deszczu trzeba. Już pada, znaczy rokuje.
Przez ostatnie trzy dni miałam gości i cudny czas spędziłam, w dawnym stylu. I jeszcze na wódkę we Wrocku się umówiłam u przyjaciół. Już się doczekać nie mogę. Cholernie mi brakuje tamtych szczeniackich wieczorów. Ale życie jest życie, może dlatego bardziej smakuje.
Niespodziewanie dowiedzieć się, że wiele się znaczy w czyimś życiu... Strach ?  żeby nie zawieść?  Ale jeśli to dzieje się nieświadomie? - tak wolałabym.
Dzisiaj zaprzyjaźniałam się.  Lubię rozmowę, w której da się naruszyć czyjeś wierzchnie ubranie, zwłaszcza człeka pozapinanego na wszystkie guziki.. Ludziom odbija z nadmiaru władzy/pieniędz/sławy, ale jak ich porozbierać - są tacy.. ludzko bezradni. Pierońsko wzruszający jesteśmy jako ludzie.

niedziela, 11 sierpnia 2019

czytając Jerzego Pilcha..

       Chyba tylko jakieś fatalne zauroczenie zmusi mnie do przeczytania kolejnego Pilcha. Ale ja jestem w wieku, kiedy już wszystko co ludzkie się wie, więc może jednak młodym dziewczynom polecę. By zrozumiały, że od neurotycznych, narcystycznych, egotycznych, przewrażliwionych  i humorzastych facetów należy się trzymać z daleka, jeśli chce się zachować zdrowie psychiczne.  I proponuję im zacząć od Pod Mocnym Aniołem. No.... chyba, że któraś ma chorobliwie rozbujany altruizm, do własnego zniszczenia prowadzący, i musi. Nastolatką będąc czytałam Lowrego -  wynurzenia nie trzeźwiejącego Konsula, wiem jak to na młode działa. I choć to jego jedyne arcydzieło, to nie jestem pewna czy nie lepsze od całej literatury Pilcha (pomijam świetne felietony J.P.).
       Już czytając Spis cudzołożnic, na fali filmu ze Stuhrem, wiedziałam, że nie jest to literatura dla mnie. No bo o czym facet pisze tymi swymi powtórzeniami zdań pojedynczych, często rozwiniętych, tą swoją myślową sraczką, nawet jeśli celnie definiuje i werbalizuje problem? O niczym i to nic ubiera w ekwilibrystyczną sztukę słowa.  Przy okazji celebruje i uszlachetnia pijaństwo ustawiając ten upierdliwy, głównie dla  towarzyszących mu kobiet, problem na piedestale. A że okrzyknięty najlepszym polskim pisarzem ostatnich czasów, jego słowo staje się wyznacznikiem trendu. Pod Mocnym Aniołem przyniosło mu czytelniczą sławę na co najmniej dekadę.
       I przewrotnie zastanawiam się po co to robi, poza własną terapią?  I chyba wiem:))))
      Jedną ma wielką zasługę ta literatura - wybudza z bezpiecznego i gnuśnego. I jedną straszliwą wadę - ujawnia jałowość, absurd ludzkości.
     Na marginesie... czytając Pilcha myśli mi się o jałowości współczesnej sztuki
      
Ps. chyba jednak jeszcze trochę poczytam...

  

niedziela, 4 sierpnia 2019

cisza

Nadal nic. Tak mi zostanie?

poniedziałek, 21 stycznia 2019

wykład

Miałam w sobotę gadane do architektów. Zrobili sobie konferencję o sztuce i architekturze, pt. "Twórcze pogranicza". Ja miałam rozpocząć, prezentacją naszego artystycznego środowiska. Naszego, znaczy karkonosko-izersko-jeleniogórskiego, baaaardzo różnorodnego i interesującego. Co też zrobiłam ale teraz, po raz setny, zastanawiam się po co. Słuchali, bo dobrze mi się mówiło. Ale czy jutro pamiętać będą ? Czy naprawdę to kogokolwiek obchodzi co tutaj w sztuce się dzieje ? Naukowcy z Warszawy czy nawet Wrocławia posłuchają i natychmiast zapomną, chyba, że dojrzą dla siebie jakiś potencjał badawczy. 
Ale z drugiej strony, po co ta promocja ?  Dla turystów ? Nawet tak modna turystyka kulturowa, źle zadziała, jak każda masowość: spłyci, uprości, skomercjalizuje. A przecież cała uroda w tym co jest teraz.