niedziela, 14 kwietnia 2024

Gościniec, gospoda na Grabowcu

Jacek zawsze marzył, żeby mieszkać w lesie, jak najbliżej natury. To właśnie on wyciągnął nas po pierwszym roku studiów na jeziorne wakacje – na wyspę na mazurskim jeziorze Krzywa Kuta. Miał "ksywke" Jackson i swoją piosenkę (Old handsome Jackson built the sexy chair...). Po dosyć długotrwałych:))) studiach pracował w instytucie meteorologii albo w czymś takim, po czym rzucił robotę i zatrudnił się w Sosnowce, w Lubuszaninie.
Zabudowa na pleteau
Kaplicę św. Anny znał, gdyż rok wcześniej wraz z Ewą, na zlecenie robił inwentaryzację obiektów sakralnych w okolicy Jeleniej Góry. Już wtedy przyuważył zrujnowany dom, w którym Frau Koper – wspomniana w poprzednim odcinku - trzymała kozy. Postanowił go jakoś pozyskać. Przyjedżał do Jeleniej Góry i włóczyliśmy się po urzędach. Na co dzień odwiedzaliśmy urząd konserwatora zabytków, gdzie królowała pani Jadwiga Skibińska, albo wojewódzki Wydział ds. Wyznań – tak, było coś takiego. Czemuś w gestii tego urzędu pozostawała decyzja co do własności chałupy koło kaplicy św. Anny. I oczywiście w gestii konserwatora. Pani Jadwiga wyraźnie nie znosiła Frau Koper, twierdząc, że to ona doprowadziła do dewastacji i zalania kaplicy św. Anny, gdyż samowolnie poprowadziła rury wodne z dobrego źródła do swojego pensjonatu „Leśny Czar”, co spowodowało wybijanie wody w kaplicy. Dlatego też przyklaskiwała Jackowi, sądząc, że jak on tam zamieszka, będzie nadzorował kapliczkę. Obrazu św. Anny w ołtarzu nie było, był w konserwacji w Toruniu. Drzwi do kaplicy też nie było, tylko krata. Na podłodze leżały jakieś dechy, woda wypływała spod ołtarza.
Na 1 planie "Leśny Czar"
Gdy w końcu udało mu się uzyskać akt własności Koprowa nie była szczęśliwa. Musiała usunąć kozy z parteru i płachty z ziołami ze strychu. Przy okazji zniknęła stara, malowana szafa ludowa, która stała w korytarzu przy drzwiach.
Jacek i Ewa byli na miejscu, w Lubuszaninie i kiedy się tylko dało pędzili do chałupy, by sprzątać. Reszta dojeżdżała z Wrocławia co tydzień i ja z Jeleniej Góry. Ogarnialiśmy dom - kupa gnoju, błota i śmieci we wnętrzu, dziurawy dach, walący się komin, wilgoć jak szlag, zwłaszcza w ścianie od strony stoku. Ale widok sprzed domu zapierał dech w piersiach. Zwłaszcza gdy rozebraliśmy pozostałości dawnej wiaty stojące na skraju plateau. Pozostał stareńki jawor rosnący obok. Nie było jasności co do własności małego gospodarczego domku stojącego na granicy działek, prostopadle do gościńca, nie było go w akcie.
W maju wnętrze gościńca było już wysprzątane, chłopcy rozebrali komin, by nie zwalił się nikomu na głowę, kilka razy tam spali. Gdy siedzieliśmy na przyzbie marząc jak to kiedyś będzie wyglądać i kombinując skąd kasę na remont, odwiedzali nas licznie turyści, pytając czy nie można się czegoś napić lub zjeść. Logiczne więc, że miała to być knajpka z mieszkaniem Ewy i Jacka.
 
Dobre Źródło 1982
Frau Koper – mieszkająca w pensjonacie Leśny Czar (zdjęcie 1925 r. i 2018 r,) i jej dziewczyny podglądały nas z daleka. Zapewne dla swojego bezpieczeństwa, zagrodziła drogę dojazdową od strony Lubuszanina, traktując ja jako prywatną, więc chodziliśmy górą. W międzyczasie w jej domu, oprócz przysposobionych nastolatek i pomagającego jej mężczyzny, pojawił się rudy chłopak ze Szwajcarii - student, przysłany przez rodziców do zielarki po nauki. Co mu naopowiadała o nas – nie wiem, omijał nas szerokim łukiem.
W tym czasie, gdy Frau Koper nie miała już łatwego dostępu do kapliczki św. Anny wymyśliła msze przy starym drzewie. Nigdy tam nie byłam. Ponoć na drzewie zamocowana była rzeźba jakiegoś świętego i ołtarzyk. W niedziele msze odprawiał tam ksiądz z Karpacza, którego przywoziła, gdyż z księdzem z Sosnówki była pokłócona. Z tych mszy korzystali wczasowicze z Lubuszanina. Podobno założyła też sektę Świętego Graala - pisze o tym Henryk Waniek. Coś o tym słyszałam ale nie pamiętam.
Wrzucam fotki z 1925 r.. Na pierwszej domek obok kaplicy św. Anny i wiata na froncie. Na drugiej, na pierwszym planie jest „Leśny Czar” należący do Koprowej. Na trzecim – zdjęcie budynku z 2018 r., już po częściowym remoncie. Na czwartym gościniec - ja to datuje na 84 rok, ale wg strony polska.org jest to 89. Niemożliwe. Byłam tam w 1985. - dom by l w trakcie remontu. No i Dobre Źródło, fotka Jacka z 1982 r. Jeszcze wnętrze kaplicy Sw. Anny z 82 r.
Fotki ze strony:
oraz Dobre Źródło - fotka Jacka z 1982 r. 
 
Zapewne 1984
Epilog – co dalej
Moi przyjaciele wyprowadzili się z Sosnówki pod koniec 1983 r., gdyż Ewa spodziewała się dziecka (w maju 84 urodził się mój chrześniak Maciej). Podjęli też starania, żeby dom na Grabowcu komuś sprzedać. Wariatów chętnych kupić ruinę nie było, więc kilka lat później, około 84 r. przekazali dom Bractwu Świętego Alberta, które planowało uruchomić tu swoje schronisko. Zanim to jednak nastąpiło we wrocławskim domu rodziców Jacka pojawiła się Frau Koper, próbując przekonać ich, by nakłonili Jacka do sprzedania domu jej. Podobno była bardzo miła, ciepła i nad wyraz sympatyczna.
Kiedy Bractwo podjęło remont – nie wiem. Byłam tam z innymi przyjaciółmi w 1985 r. Teren był ogrodzony, dom pozbawiony okien, a w salonie znajdował się wybetonowany „basen” (?), bardzo głęboki, w formie leja o kwadratowym przekroju. W tekście napisanym i wygłoszonym przez prof. J. Tischnera w radio Wolna Europa w 1990 r., na temat Fundacji Brata Alberta w Polsce – widnieje informacja, że remont prowadzony był od wiosny 1989 r. i, że ma tam zamieszkać 8 osób. Pewne jest jednak, że remont zaczął się przed 85.
Co działo się potem – też nie wiem. Fundacja oddała lub sprzedała budynek. Gdy byłam tam jakieś trzy lata temu, wszystko było pięknie wyremontowane, w gościńcu funkcjonowała knajpka, budynek gospodarczy był Domkiem Myśliwskim.
Na zdjęciu czekamy na autobus do Sosnówki. Fotka z 85 r. Ten chłopak po lewej to ja

sobota, 13 kwietnia 2024

Frau Koper. Pierwsza moja opowieść o kaplicy św. Anny na Grabowcu

Mówili o niej zielarka, wiedźma, autochtonka, ale najczęściej Frau Koper. Chodziły słuchy, że rzucała uroki, a nawet otruła żonę wójta gminy Podgórzyn, gdy jej podpadł. Że adoptowała te wszystkie dziewczyny, które mieszkały z nią w lesie, w pensjonacie „Leśny Czar’ na zboczu Grabowca, nieco poniżej plateau z kaplicą Św. Anny i sąsiadującym z nią dawnym gościńcem. Była niewysoka, ciemnowłosa, z warkoczami splecionymi nad uszami w formie precli. Często towarzyszyły jej podobnie uczesane nastolatki, zimą biegające do Sosnówki na nartkach.
W końcu 1982 r., w roku mojej przeprowadzki do Jeleniej Góry, para moich przyjaciół – Ewa i Jacek zamieszkali w Sosnówce w pobliżu kaplicy, w DW Lubuszanin, gdzie Jacek dostał pracę kaowca i zaopatrzeniowca. Lubuszanin należał wówczas do Lasów Państwowych, Nadleśnictwa Zielona Góra. Jacek jeździł zielonym jeepem, często pojawiał się w Jeleniej Górze, czasem z Ewą, wówczas mnie odwiedzali. Albo ja ich. Zwykle jechałam do Bierutowic (dziś Karpacz Górny) i przez las schodziłam do Lubuszanina.
Natomiast z powrotem schodziłam lasem w dół, do Sosnówki, drogą tzw. Hexen Treppe – do Okrąglaka – stołówki FWP stojącej na zakręcie, a potem przez Sosnówkę Dolną do Podgórzyna, Cieplic i autobusem do domu. Nie wiem skąd wzięła się nazwa Hexen Treppe, która wtedy obowiązywała; teraz używa się określenia „Babia Ścieżka”, która wiedzie płn. zboczem Grabowca aż do Patelni, więc nie jestem pewna czy obie ścieżki są tożsame. Patelnia to płasko zwieńczona grupa skałek. gdzie rzekomo funkcjonował stół ofiarny wykorzystywany podczas pogańskich obrzędów. Jest to też miejsce kumulacji kanałów energetycznych uznane za miejsce mocy – karkonoski czakram. Poniżej Patelni, na zach. od Lubuszanina, znajduje się Kaplica św. Anny, dawny gościniec i święte źródło o wodach nasyconych radonem. Woda ze źródła uważana jest za cudowną.
To miejsce – pogańska Dolina – penetrowane było przez ludzi już w czasach neolitu. Gdy przyszło chrześcijaństwo, pogańskie miejsce kultu na Grabowcu przywłaszczyli sobie zapewne joannici ze Strzegomia, którzy w 1281 r. otrzymali od księcia Bernarda Lwóweckiego Cieplice Śląskie wraz z 250 łanami „roli, łąki i lasu”. Ale tez nie jest pewne czy to o ten teren chodzi. Obecna kaplica stanęła tu w pocz. XVIII w., na miejscu starszej i stała się ona miejscem pielgrzymek. Podobnie święte źródło. Według legendy, kto siedem razy obiegnie kaplicę św. Anny z „cudowną” wodą w ustach, spotka go szczęście w miłości.

wtorek, 9 stycznia 2024

Epitafium dla Pawła Trybalskiego

         Umieszczam przepiękny tekst Kazimierza Pichlaka poświęcony Pawłowi


            " Żegnamy Pawła Trybalskiego, człowieka, który był dla nas kimś niezwykle ważnym i bliskim. Nie przez codzienne, czy choćby  częste kontakty twarzą w twarz, słowo za słowo. Ale na matrycy naszego życia był punktem bardzo eminentnym, bardzo wyraźnym i znaczącym.

   Z odejściem Pawła kończy się pewna epoka. W Michałowicach było Trzech Muszkieterów.  Panowie uwielbiali swoje towarzystwo. Wspólnie celebrowali odpalanie cygar. Sączyli dobre trunki. I rozmawiali, gadali, opowiadali. Pierwszy odszedł Rysiu Wojnarowski. Potem Ksiądz Kubek. Teraz ostatni z nich.

   Paweł pochodzi ze wschodnich rubieży Rzeczpospolitej, z Zamojszczyzny, z kolonii Hostynne. Często odwoływał się do swych korzeni, bardzo się z nimi utożsamiał.  Wrósł w karkonoski krajobraz, ale światło, barwy, klimat, metafizyka jego rodzinnych stron zakorzeniły się w nim bardzo głęboko. I ten wschodni zaśpiew, już nie w potocznej mowie, ale w duszy bardzo.

Jego pierwszym „górskim” etapem była Kamienna Góra, gdzie projektował tkaniny w Zakładach Przemysłu Lniarskiego „Len”. W tym czasie równolegle rozkwitał jego talent malarski. Zyskiwał coraz większe uznanie. Szczególnie ważnym okazał się rok 1970. Zadebiutował swoimi pracami w najbardziej wówczas prestiżowej galerii w Polsce – warszawskiej Zachęcie. No i został członkiem Związku Polskich Artystów Plastyków. Wołowej skóry by zbrakło, aby opisać wszystkie sukcesy, osiągnięcia, laury, zebrane przez Pawła. Niewątpliwie stworzył On nową unikalną wartość w sztuce polskiej, rzec by można kosmiczną. Zważywszy na tematykę jego wielu obrazów, to bardzo adekwatne słowo. Kosmos był jego pasją.

   Nazywano go polskim Salvadore Dali. Ale to porównanie jest większym komplementem dla artysty z zakręconymi wąsami. Z perspektywy czasu rzec by można, że Salvadore Dali był hiszpańskim Pawłem Trybalskim.

   Spośród wielu określeń Pawła, najbardziej podoba mi się GLOBTROTER WYOBRAŹNI. Nie doszukałem się nazwiska twórcy tego miana, ale na pewno autor trafił w punkt.

   To, że Paweł był absolutnym perfekcjonistą w posługiwaniu się pędzlem, to oczywiste. Każdy milimetr jego obrazów to geniusz malarskiej techniki wykreowany ręką arcymistrza, na poziomie, który skłania do podejrzeń o udział sił nadprzyrodzonych. Ale Paweł nie malował obrazu dla obrazu. Każdy z nich jest o czymś. Zawiera jakąś opowieść, metaforę, anegdotę. Na ogół głęboką myśl. Każda z prac Pawła jest nie tylko arcydziełem malarskim. Jest również emanacją Jego erudycji, intelektu, wyobraźni. Tak, Globtroter Wyobraźni. Jakaż to piękna definicja Pawła. W ostatnim okresie twórczości pojawiły się serie jego prac, w których wręcz bawił się abstrakcyjną formą i kolorem. I w takim rodzaju malarstwa okazał się mistrzem.  Wszystko to  tworzy z Jego dokonań jeden z najcenniejszych skarbów polskiej kultury.

   Z Kamiennej Góry rodzina Trybalskich przeniosła się na jeleniogórskie Zabobrze. Zamieszkali tam na 11 piętrze, a z okien pracowni Pawła rozciągał się widok na całe Karkonosze. Wkrótce to miejsce stało się jednym z najważniejszych salonów artystycznych miasta. Fanklub Mistrza zrzeszał elity kulturalne Jeleniej Góry i okolic.

   Z Karkonoszami związał się literalnie, gdy Państwo Trybalscy zamieszkali w pięknym domu w pięknym otoczeniu przyrody w Michałowicach. Tu Paweł znalazł swoje miejsce do życia. Tu tworzył dzieło za dziełem. Któż tu nie bywał! Śmietanka polskiej kultury. No i my, przyjaciele i znajomi, którzy przyprowadzaliśmy naszych przyjaciół i znajomych. Po to, aby doznali iluminacji sztuką najwyższych, kosmicznych lotów. Aby doświadczyli  kontaktu z genialnym artystą, ale przede wszystkim wspaniałym, pięknym człowiekiem.  Wszyscy, z wypiekami na twarzy, z rozdziawionymi ustami słuchaliśmy opowieści  Mistrza o malarstwie, inspiracjach, ciekawych ludziach, o kolekcji niezwykłych przedmiotów przywiezionych ze świata przez gospodarza i przyjaciół. Anegdota goniła anegdotę, refleksja refleksję. Wiedza Mistrza rozświecała mroki naszej ignorancji. Paweł dymił erudycją. Tak, to były niezapomniane chwile. Dla wielu uczestników tych spektakli jedno z najważniejszych spotkań w życiu.

   Jednak nie było niestety tak, że życie oferowało Pawłowi wyłącznie sukcesy, aplauz zachwyconego świata. Nie raz, nie dwa Paweł mógł zapytać : Dlaczego ja? Dlaczego Panie Boże mnie wybrałeś, abym doświadczał tego czego doświadczam. Ale dźwigał się z najcięższych tragedii. Miał w sobie moc przetrwania najtrudniejszych chwil. I, myślę, że mogę tak powiedzieć, miał szczęście do przyjaciół. No i do Miłości. Ostatnie prawie 20 lat życia spędził u boku Lidki, też artystki, która rozumiała go jak nikt. Paweł żył pełnią życia. Z rozmachem, ze smakiem, zamaszyście.

   Niestety choroba okazała się bezlitosna. Przez ostatni rok, choć bywały okresy nadziei, zabierała światu i nam Pawła kawałek po kawałku, słowo po słowie. Szczególnie podczas ostatnich kilku miesięcy. I mimo wysiłków rodziny i najbliższego sercu Pawła przyjaciela – Jarka Górala, nie udało się Go życiu przywrócić.

   Niewesołe to chwile. Ale cóż, każdy z nas prędzej czy później będzie bohaterem takiego spektaklu. Buddyści uważają, że śmierć jest najważniejszym wydarzeniem w życiu człowieka. Czasem śmierć bywa wybawieniem, gdy ból i cierpienie, totalna bezsilność, destrukcja fizyczna i mentalna stają się nie do zniesienia.

   A co robi teraz Paweł? Zapewne przechadza się po niebiańskich łąkach. Czasem przysiądzie pod drzewem. Może zapali z Kubkiem cygaro? A potem rozstawi swoje powietrzne sztalugi i namaluje obraz, choćby z widokiem ze swego karkonoskiego okna. Przyjdą Leonardo, Vermeer, Rafaelo, Vincent,. Będą cmokać z uznaniem, poklepywać po plecach. Nooo, Mistrzu… Aż któryś z nich powie : Niby mamy tu bezmiar czasu, ale spędzajmy go ciekawie. Opowiadaj nam Pawle o tym meteorycie, zębie rekina. inkunabułach, mosiężnych kulach, skrzydełku pingwina. A potem znów coś nam namaluj.

   A my? My, cóż  - jesteśmy szczęściarzami. Bo mogliśmy tych opowieści słuchać. Bo nasze drogi i bezdroża,  ścieżki naszego życia przecinały się ze ścieżkami życia Pawła. Doświadczyliśmy wielkiego Daru.

   Zdarzało mi się pisać wiersze na benefisy i wernisaże Mistrza. Jeden z fragmentów Paweł polubił szczególnie i częst gościom cytował. Otóż patrząc na siwiznę Pawła napisałem tak.

I jeszcze pytanie

Bo mam problem, cóż,

Czy to szron na włosach,

Czy kosmiczny kurz?

   Czytał ten wiersz z intonacją, która sugerowała drugą odpowiedź. I miał rację. Nie ma najmniejszych wątpliwości. Paweł jest dzieckiem Kosmosu.  Wróć! Paweł jest bratem Kosmosu. Brat przyjął Brata z otwartymi rękami : Pawle, było nam ze sobą zawsze dobrze, i tak już zostanie.

   Patrzymy w rozgwieżdżone niebo. Machamy do Ciebie, Pawle. Dobrego dnia. I życia. Pod  nowym adresem, ale też wśród swoich.

 

 

                                                                                                   Kazimierz Pichlak

 

04.01.2024

 

Zdjęcie Tatiany Cariuk Falewicz

sobota, 30 grudnia 2023

Umarł Paweł Trybalski

  Dziś rano od Roberta dostałam info o tej nieuniknionej śmierci. Spodziewałam się jej, zwłaszcza po rozmowie z Darkiem Milińskim. Paweł nie doszedł do siebie po ostatnim udarze, nie odzyskał mowy ani władzy w ręce trzymającej pędzel. Wraz z udarem skończyło się coś co go definiowało - obraz i słowo, opowieść raczej. Więc po co żyć?  

Trochę cytuję Darka Milińskiego, bo czuję, że doskonale to wiedział,  mówiąc kilka dni temu o Pawle. Znali się w sumie najlepiej, niby ojciec i syn, raczej mistrz i uczeń. Oraz przyjaciel.  

Strasznie żal. To świetny człowiek.  Doskonały w malarskim rzemiośle artysta z niebywałą wyobraźnią, Cudny gawędziarz snujący wątki na temat tuzów polskiej kultury - celebrytów starszego pokolenia, których znał przecież osobiście. Uwielbiam jego opowieści o Wandzie Telakowskiej  - w której Instytucie Wzornictwa kiedyś wylądował, co zapoczątkowało jego karierę.O Elżbiecie Dzikowskiej, czy o  wielu innych. Otarłam się o sławę. Trochę zapomnianą, gdyż nie umiał promować się we współczesnych mediach. Jak się okazuję - takich błędów świat sztuki nie wybacza. Więc wściekał się pięknie na to zapomnienie, domagał się komplementów, dla swej sztuki, akceptacji. Uroczy narcyz.

Wrzucam tu fotkę z fb Jana Bortkiewicza (https://www.facebook.com/photo/?fbid=1726698944377689&set=a.823127921401467) , z ubiegłego roku. Oto Paweł, całe jego jestestwo. Takim go będę pamiętać.

sobota, 7 października 2023

Spędziłam zbyt dużo czasu poza domem. A pędziłam do Jelonki głównie dlatego, by zdążyć na wernisaż malarstwa Teresy Kępowicz. Wprawdzie jej obrazy najlepiej oglądać w ciszy i samotności, ale konieczny był wernisaż. Teresa uważa, że nie lubię jej malarstwa, a ja czuję potrzebę ekspiacji. 

Kiedyś, dawno, dawno temu, gdy zaczynałam pracę w Szklarskiej eksponowana tam była wystawa prac Teresy, Urszuli Broll i Pawła Trybalskego. Zmroziły mnie jej obrazy: monumentalne głazy zawieszone w przestrzeni, źródła intensywnej energii wybijające z wysuszonej ziemi pionowo w niebo, fotograficzny chłód i formalna perfekcja, a u mnie smutek i dreszczyk na plecach. Napisałam wtedy posta na ten temat. I, że nie lubię, choc doceniam wielką wartość artystyczną.
 

Potem poznałam Teresę i kolejne dzieła. Jakże inna aura! Teresa bardzo silnie jest zakorzeniona (do jej życia i sztuki najlepiej pasuje to słowo) w karkonoskim pejzażu. Nie do końca go maluje, raczej używa do przekazywania dość metafizycznych treści. Bardzo wielu treści, na dodatek różnie czytanych przez różnych odbiorców. Jedno widać wyraźnie w jej sztuce - jej stan ducha. Teraz obrazy Teresy są bardzo pogodne,, delikatne, subtelne, bardzo nostalgiczne. Jesienne.

 






niedziela, 6 sierpnia 2023

Inny sposób myślenia

Kiedyś dawno, dawno temu, w czasie politycznej dysputy, interlokutor mojego męża, niesiony ogniem emocji, ryknął:  Nie tym tonem!!!  Szacunek mi się należy, jestem szlachcic! Zdębieliśmy na takie dictum, zamilkliśmy, gdyż nikomu nie przyszło do głowy używać pochodzenia jako argumentu, tym bardziej, że nikt o tym po latach komuny nawet nie myślał. A jednak... byli tacy co myśleli.

Przypomniałam sobie teraz, gdyż w czasie tygodniowej wycieczki po mojej okolicy, towarzyszyłam potomkom ziemiaństwa polskiego z Mazowsza, w większości  - o rozbudowanej genealogii, właścicielom dworków i pałacyków. Byli mili i bardzo sympatyczni, zresztą nawet mi do głowy nie przyszło, że może być inaczej. Miałam w planie pokazać im różnorodność regionu i jego specyfikę. Czyli coś, co mnie - neofitkę po 40 lat mieszkania tutaj - nadal zachwyca i co pokochałam.

Jak było? Dobrze było, aczkolwiek swoim - wyczulonym na centralną i wschodniopolską mentalność  - nosem wyczułam inność. Zaczęło się na początku. Pomna rozmowy ze swoją szwagierką ze wschodniej Polski, strzeliłam krótkie wprowadzenie pt. proszę państwa to nie jest tak, że Niemcy wykupują naszą ziemię, kupują naszą sympatię i tylko czyhają aż nam się noga powinie. Mają swoje państwo, swoje problemy, nie mają na tyle ludzi, by zasiedlić choćby swoje pięknie wyremontowane Goerlitz, a co dopiero nasz zapuszczony i zrujnowany Dolny Śląsk. Mamy z nimi kontakty na co dzień, znamy ich, to ludzie tacy jak i my, nie politycy. Dowiedziałam się, że lepiej uważać, z Niemcami nic nie wiadomo. 

Z pogardliwych półsłówek typu „szwabskie”, „niemczyzna”, etc., wywnioskowałam, że nadal traktują Śląsk jako coś narodowo obcego. Nawet, gdy jeden z nich wyjaśnił, że na początku byli tu Piastowie, od 1339 r. Czesi, dopiero potem Niemcy i, że tu raczej mieszanka kulturowa. Zapomniał, że na czeskim tronie okresowo siedzieli Jagiellonowie, a w 1526 r. Śląsk przeszedł pod władzę Habsburgów, austriackich w końcu, zaś dopiero od 1741 r. - pod władzę Prus. W sumie nie ma znaczenia - polski nie był. No tak.

Wiem, że Warszawiacy, szerzej - Mazowszanie, w myśli mają wojnę 1920 z ruskimi, krwawą drugą wojnę i powstanie warszawskie, co zaważyło na  ich sposobie myślenia. Ich historię polski tworzą wydarzenia w Warszawie i okolicy,  patriotyzm to kultywowanie pamięci o tych wydarzeniach. Ale Warszawa to nie cały Kraj. Dla mojej rzeszowskiej babci dużo bardziej bolesna była I wojna światowa i dużo bardziej bała się Ruskich niż Niemców. Oprócz Mazowsza jest Kraków, Pomorze, Dolny i Górny Śląsk, a to trochę inni ludzie i trochę inna historia. Warszawa nie ma monopolu,, że tak powiem patetycznie.
A może to dlatego, że większość z nich to zwolennicy pisu? Nie prowokowałam:))))

 

 

niedziela, 25 czerwca 2023

Niepokoje

Nie wiem jak to napisać, by nie urazić bohaterów opowieści, ale jest to tak niezwykłe doświadczenie, że czuję iż powinnam. Czuję, nie – że umiem uzasadnić. Zrobię to skrótowo, bez  emocjonalnych niuansów. Zacznę od tego, że podglądam różne zdjęcia na fb, zwłaszcza te, które odbieram jako klimatyczne. Nie znam się na fotografii, lubię tę, którą czuję. Podglądałam m. in. zdjęcia Z., o którym usłyszałam mimochodem, że jest profesorem i, że połowa moich znajomych go zna. I, że on często bywa u nas w muzeum. Nie widziałam? No nie, ale ja często nie widzę, bo nie mam  czasu.

Jakiś czas później dowiedziałam się, że Z. nie żyje. Zdziwiłam się, taki młody ? I zapomniałam.  Tym bardziej, że później pełniłam czyjeś  obowiązki i stałam się jeszcze bardziej zajęta. Pewnego dnia dostałam zaskakujące info od pewnej dziewczyny – kobiety, że musimy się spotkać, gdyż Z., jej partner, zostawił obrazy w spadku dla mojego muzeum. Zaniemówiłam.

Jadąc dwa miesiące później w delegację do Torunia wraz z koleżanką, postanowiłam zahaczyć o ich miasto. Lał deszcz, pogoda była wstrętna, nic nie sprzyjało poznawaniu nowych ludzi. Przywitała nas młoda, ciepła, sympatyczna  blondynka, M. - również profesor. Okazało się, że dowolna ilość z 47 obrazów wiszących na ścianach ich domu
może wzbogacić zbiory muzealne, mam  tylko sobie je wybrać. Dlaczego???

Bo Z., jej partner, czytał mojego bloga i czuł na tyle silne pokrewieństwo dusz, że…
Dlatego ???? A na co zmarł ? Depresja…..

Gdy byłam dzieckiem, czytając jakiś chiński horoskop - a wierzę w gwiazdy -  wyczytałam, że siódemka (czyli ja) najczęściej charakteryzuję się jakąś chorobą psychiczną.  Mam problemy z psychiką, miewam depresję ze stanami lękowymi, co od kilku lat leczę.  I nie wiem czy to rzeczywistość, czy też wmówiłam sobie zgodnie z posiadanym syndromem Lady Makbet. Nie ważne. W każdym razie widocznie moja psyche czytelna jest dla pobratymców, również w słowie pisanym, gdyż mam nieprawdopodobną liczbę znajomych z mniej lub bardziej poważnymi schorzeniami tego typu.Chyba mnie to nie cieszy. Choć wiem, że są to ludzie daleko bardziej ciekawi, niż jacykolwiek inni.

Zrobiłyśmy fotografie - nie chciałam sama decydować co wybrać. Zabrałam  również cztery segregatory formatu A4 z pocztówkami z Dolnego Śląska, by przekazać je człowiekowi z  Gór Izerskich, którego Z. bardzo poważał (człowiek również zaniemówił, gdy mu przekazywałam). I zaprzyjaźniłam się z M. Przyjeżdża w Karkonosze, spotykamy się i gadamy. Choć jesteśmy totalnie różne. Razem zrobiłyśmy wystawę zdjęć Z., z nią i młodym człowiekiem ze szkoły artystycznej, który z nią współpracuje. Razem jedziemy do Sokołowska. I razem mamy napisać książkę poświęconą Z. Tylko czy ja psychicznie podołam?