Jakiś czas temu umarł Zygmunt Trylański. Gdy w zeszłym roku poprosił mnie o spotkanie i obiecałam mu, że pojawię się na jego stypie - obśmiałam go. Ale rzeczywiście, byłam na stypie, gdy zaskakująco wcześnie umarł. Odbyła się ona w Garze Mocy przy Starej Chacie Walońskiej. Ludzi był tłum, piliśmy nalewki, które Zygmuś skrzętnie produkował przez lata i staraliśmy się bawić świetnie. Choć czasami ciut smutno było.
20 kwietnia napisałam na fb:
Dziś pożegnanie Zygmunta. Znam go dopiero od 2004 r. I zawsze był dla mnie bardzo pozytywną postacią.Imponował mi jako człowiek, który nie miał wieku — wysportowany, biegający z aparatem po górkach, długodystansowiec. Ponadto otwarty, pogodny, radosny, kochający życie bez względu na to co przynosiło.Był nieprawdopodobnie aktywny, zaprzyjaźniony ze wszystkimi pokoleniami i równo traktujący wszystkich. No, może nie zwolenników PISu i konfederacji, gdyż politycznie był wojującym liberałem, w czym byliśmy zgodni.
Bardzo fajny tekst o Zygmuncie przygotował Waldek Grzelak, za jego zgodą pozwalam sobie go umieścić tutaj.
Fotograf Świtu
Zygmunta Trylańskiego poznałem w latach 70, wtedy nic nie wskazywało na to, że ta znajomość stanie się znajomością zażyłą.
Zygmunta, wówczas przewodnika górskiego i fotografa ze Szklarskiej Poręby, zapamiętałem z powodu jakby lekceważącego stosunku i powściągliwości, jaką wykazywał do własnych fotografii, w których ja dostrzegałem estetykę nie do zapomnienia. Następne, co zapamiętałem z jego fotografii, to była czerń sylwetowej postaci jakby z malowideł na skale z późnego paleolitu. Ten sylwetowy sposób widzenia i czerń zastosował w fotografii aktu na krakowskiej wystawie „Wenus” w 1977 r. za którą otrzymał Grand Prix. Zapamiętałem również, że potrafił podporządkować monochromatyzm jednego tonu swojemu zamysłowi i w jego granicach rozwijał wielkie bogactwo odcieni. Dlatego teraz, po latach, nie dziwi mnie jego wielka wrażliwość na kolor. Zrozumiałem, że czas nie popłynął wstecz, ale wyżłobił fotografa - kolorystę.
Czy dzisiaj ktoś pamięta tamtego Trylańskiego ? Teraz po okresie monochromatycznego spokoju, erupcji pocztówkowego koloru oraz latach niezasłużonego zapomnienia jego fotografie przenosiły nas w świat wysublimowanych barw i harmonii zamkniętych w piękne formy, przenosiły nas do świata sztuki, w którym obowiązuje nie to, co widzi, aparat fotograficzny, lecz to, co sobie uświadamiamy ze swojego widzenia. Sztuka bowiem, jest działalnością umysłową. Zygmunt był realistą, ukazującym rzeczywistość prawdziwie, ale tylko w jej cechach istotnych. Ta prosta forma i zespół środków fotograficznych, którymi wyrażał treść, była jego osobistą, odbiegającą jednak od autentyzmu wizją, z której wynikały przemyślenia, emocje, wrażenia będące transformacją jego doznań. On więził w kadrze ulotne myśli zapamiętane z poranków, a długie wieczorne cienie wykorzystywał do tworzenia plastyki obrazu. Tym renesansowym sposobem widzenia tworzył liryczną poezję w fotografii oraz jakiś rodzaj powagi i radości jednocześnie. To jakby sakralne misterium, msza przed świtem. To były jego roraty. Zygmunt bowiem był fotografem świtu spowitego w mistycyzm, wobec którego ja nie pozostawałem obojętny.
Mam nadzieję, że udało mi się przedstawić obraz artysty, który bezkompromisowo ukazywał równość między pejzażem a innymi dziedzinami fotografii, fotografującego jakby ponad tym, co się w fotografii dzieje, i wykazać, czym w istocie jest dobra fotografia. To jest ta fotografia, która porusza nasze zmysły i sprawia przyjemność z jej kontemplacji.
Waldemar Grzelak
31dzień marca2024 r.
Trafnie, wspaniałe o Zygmuncie... który był tak wielowymiarowy...
OdpowiedzUsuń