Już zdążyłam zapomnieć, że mam swojego bloga. Że niby tyle się działo ? Niekoniecznie. Lipiec spędziłam z moimi staruszkami we własnym domu, przy zamkniętych drzwiach i zasłoniętych zasłonach - ze względu na wiek rodziców i niebotyczny upał. Sierpień ? Nie bardzo pamiętam. Wystawa w Bukowcu, bardzo długa choroba starszego.... A pamiętam... robiłam zlecenia, jedno za drugim: Zamość, Ciechanów, Kołobrzeg i Otwock, ten skończyłam wczorajszej nocy. Robiąc tę robotę człek wyłącza się z codziennego życia i o świecie bożym zapomina. Dlatego to lubię, zwłaszcza na obecnych warunkach - gdy robię tylko wycinek a o resztę martwi się i z urzędnikami walczy mój zleceniodawca. No i rozstawałam się ze swoim siedmioletnim związkim - niezwiązkiem. Rekonwalescencja bywa długa. Obudziłam się a tu znowu listopad. tak jakby innych miesięcy nie było. W międzyczasie zrobiłam wystawę akademików wrocławskich, która trwać będzie do końca stycznia. Niżej mój ulubiony obraz Waldemara Kuczmy. Oraz kończę wystawę Teresy Kępowicz "Zawsze fragment" poświęconą Tadeuszowi Różewiczowi. Życie składa się z rzeczy oficjalnych i mniej oficjalnych oraz tych, które tylko w głowie się roją.
wtorek, 17 listopada 2015
niedziela, 13 września 2015
Jacek Jaśko
fot. Shona Paget |
Jacek Jaśko - gość, którego znam głównie z widzenia, aczkolwiek z dosyć częstego widzenia. Wrzucam go sobie tutaj, bo w piątek otwarliśmy wystawę jego fotografii. Mieszka w Kopańcu, mojej ulubionej okolicznej wsi. O Kopańcu wszyscy piszą, więc sobie odpuszczę bo nie wymyślę nic nowego poza tym, że lubię tam być. Takie małe nasze prowincjonalne centrum kultury.
Kim Jacek jest wiedzą wszyscy w Jeleniej Górze, poza tym: fotografik, dziennikarz, twórca "galerii na płocie" lokalizowanej w przeróżnych miejscach, współtwórca projektu " Jelenia Góra. Pamięć miasta ", laureat jeleniogórskiego Biennale Fotografii Górskiej, itd., itp. Określa go Kopaniec, tak jak i on określa Kopaniec. To wzajemność. Prowadzi tego bloga: http://domspotkankopaniec.blogspot.com/.
Co fotografuje ? Smutek prowincji - tak patetycznie powiem. I jej specyficzną urodę. Miałam w planie wysilić się intelektualnie ale na stronie Książnicy Karkonoskiej znalazłam doskonale pasujący tekst Henryka Wańka podpięty pod stronę promocyjną projektu "Pamięć miasta" i jest to najlepsza opowieść o nastroju fotografii Jacka. Wrzucam link: http://stara.biblioteka.jelenia-gora.pl/?op=3&go=5 ale wiedząc, że nikomu nie będzie się chciało weń zajrzeć cytuję również spory kawał tekstu. Notabene Jelenia Góra tak właśnie wyglądała również w 1982 r., gdy przyjechałam tu na zawsze.
Henryk Waniek Bez fotografii
Co fotografuje ? Smutek prowincji - tak patetycznie powiem. I jej specyficzną urodę. Miałam w planie wysilić się intelektualnie ale na stronie Książnicy Karkonoskiej znalazłam doskonale pasujący tekst Henryka Wańka podpięty pod stronę promocyjną projektu "Pamięć miasta" i jest to najlepsza opowieść o nastroju fotografii Jacka. Wrzucam link: http://stara.biblioteka.jelenia-gora.pl/?op=3&go=5 ale wiedząc, że nikomu nie będzie się chciało weń zajrzeć cytuję również spory kawał tekstu. Notabene Jelenia Góra tak właśnie wyglądała również w 1982 r., gdy przyjechałam tu na zawsze.
Henryk Waniek Bez fotografii
(..) W późnych latach 60. znałem już sporo Dolnego
Śląska, a szczególnie Sudetów, ale za pierwszy raz, gdy znalazłem się w
karkonoskiej stolicy i dobrze go zapamiętałem, muszę uznać ten
wrześniowy dzień, gdyśmy tu z kolegą, reżyserem filmowym, dotarli w
poszukiwaniu plenerów do filmu KLAKIER. Miasto było mokre jak pies i
wynędzniałe jak cała Polska w 1981 roku. Jeleniogórski rynek wyglądał
widmowo. Gdybym tylko potrafił, rozpłakałbym się na ten widok. Doba,
jaką spędziliśmy tutaj, zostawiła po sobie wiele absurdalnych wspomnień
hotelowo-gastronomicznych, ale mniejsza tu o nie. Ostatecznie
wyjechaliśmy bez żalu i pomysłu.
Następny raz przyjechałem tutaj, aby odwiedzić
moich młodych przyjaciół. Postanowili się osiedlić w sąsiedztwie
Miłkowa, porzuciwszy Warszawę na początku trudnych lat osiemdziesiątych.
Lata były niełatwe, to prawda, ale przyjechałem bezpośrednim pociągiem
Warszawa-Paryż, który tędy przejeżdżał. Dworzec tętnił jeszcze życiem i
nie da się tego porównać do sytuacji dzisiejszej. Jelenia Góra była
wówczas stolicą województwa i czuło się resztki splendoru. Miałem trochę
czasu, więc zajrzałem na rynek i odniosłem dokładnie to samo wrażenie,
co przedtem. Demoniczny! W ogóle, przez wszystkie te lata - teraz jest
już wiele lepiej - czworobok rynkowych kamienic robił wrażenie wielkiego
prosektorium, z trupią szarością ścian, z bliznami po dawnej zabudowie w
najbliższym sąsiedztwie. Więc to nie dla zapoznanej urody miasta
zacząłem tu przyjeżdżać regularnie i coraz częściej. Lecz bardziej niż
samo miasto, wabiła mnie jego okolica; pobliski krajobraz z widocznymi
śladami kalectwa, a przede wszystkim góry w niedalekim tle. Zaś sama
Jelenia Góra tylko na tyle, na ile byłem zmuszony ją rozpoznawać.
Oprócz bezosobowych okoliczności, przyciągało
mnie ku niemu również kilka zaprzyjaźnionych duszyczek. Wtajemniczały
mnie w arkana regionu. Świadomie, lub bezwiednie odsłaniały to, co już
zostało wypchnięte z jego widzialnej przestrzeni. Krystyna, znająca jak
własną kieszeń cały dalszy i bliższy pejzaż kulturowy. Pewien pan
Tadeusz, skarbnik lokalnych fantazji. Małgorzata, która w tutejszym
teatrze budowała scenografię dla francuskiego reżysera. I jeszcze kilka
osób z kręgu przygodnych znajomych, mieszkających tutaj na stałe, lub
tylko przelotnie.
Było poza tym coś jeszcze, czego daremnie
szukałbym gdzie indziej. Mianowicie - poczucie końca świata. A
przynajmniej końca czasu, i to na grubo zanim przemądrzały Fukuyama
wynalazł koniec historii. Tutaj wszystko to było naoczne, na
wyciągnięcie ręki, bez żadnego tam wymyślania. Ludzie wypełniający ten
krajobraz też czynili takie wrażenie, jakby opuścili dawną planetę,
wybierając inną, nie wiadomo tylko, czy lepszą. Niewątpliwie, wsiąkałem w
ten klimat. Zanurzałem się w nim z jakąś nadzieją, nie tyle głęboko, by
w tym wszystkim utonąć, ale raczej jak pływak, nieczujący życzliwości
akwenu, ale usiłujący dopłynąć na jakiś nieokreślony drugi brzeg.
(...)
Zaglądając do Jeleniej Góry tak regularnie, jak
to niebawem się stało w tamtych latach, grzechem byłoby nie dostrzegać,
że to miasto w swoich lepszych czy gorszych fragmentach jest zapisem
jakiejś wzniosłej przeszłości. Żeby ją jednak odczytać, nie wystarczyło
tylko biernie patrzeć i apatycznie szwendać się jego ulicami. Doprawdy,
do tego, co było tutaj, a jeszcze nie całkiem zniknęło, trzeba się było
przepychać przez pokłady pozorów; przez treści niezgadzające się z
widzialną prawdą; przez cała tę lichą dekorację już podupadającej
komuny. To było nieco smutne, ale też pasjonujące! (..........) Henryk Waniek
Plakat do wystawy projektował Jacek |
Na oglądanie zapraszam do Hauptmannów w Szklarskiej Porębie
poniedziałek, 7 września 2015
pod Łodzią
Rozsmakowałam się w dzisiejszym obiedzie. Najpierw herbata z cukrem i cytryną - bo zimno było pod parasolami jak szlag, a nie mogłam wejść do środka, z psem byłam. Na pierwsze danie klasyczna zupa pomidorowa z domowym makaronem, na drugie - ziemniaczki z koperkiem, kotlet schabowy (dwa !!! ) i bukiet surówek: marchewka, kapusta biała i czerwona. Nie wierzyłam, że zjem, zjadłam, psu dałam jedynie okruszek kotleta. Pełnowymiarowy obiad z czasów mojego dzieciństwa. Nie jakieś tam sałatki skromnie oliwą podlane czy suche mięso drobiowe lub rybne z ruszta albo hiszpańskie warzywa na patelnię z Lidla co ostatnio praktykuję na codzień. Nie, schabowy. Świeży, pachnący, pyszny. A i kompot z rabarbaru na koniec. Taki obiad zjadłam dzisiaj w Sokolnikach pod Łodzią.
W związku z tym, że jeżdżąc do Sokolnik, notorycznie się gubię, tym razem wydrukowałam sobie mapkę i oto co mi się wyświetliło - po lewej. Nie miałam już czasu grzebać kiedy osiedle rozplanowano, dopiero teraz. Miasto - Ogród Sokolniki powstało w 1928-30 z rozparcelowanego majątku barona Rosteckiego i z jego inicjatywy. Teraz ma 3,5 tysiąca działek, z reguły 15-arowych. Ideowo odbiega od wytycznych przesławnego twórcy miast -ogrodów Ebenezara Howarda (uwielbiam jego imię). Jego miasto miało być samodzielnym organizmem mieszkalno-gospodarczym, w Sokolnikach powstało miasteczko - letnisko, jedynie w celu relaksu mieszkańców Łodzi, na dodatek raczej dla elity dysponującej odpowiednimi finansami, bo nie dla robotników przecież. Zresztą nie tylko Sokolniki wówczas powstały wokół Łodzi, również Tuszyn -Las, Kolumna - Las i coś tam jeszcze. Jak to teraz wygląda ? Pewnie tak samo jak dawniej, znaczy układ działek i uliczek jest taki sam. Natomiast nowo powstające domy są z reguły murowane, pełnowymiarowo całoroczne. Zresztą część ludzi mieszka tu na stałe. Najładniejszy, moim zdaniem jest drewniany, budowany przez górali, domek mojej przyjaciółki Magdy. Harmonijny w proporcjach, wysmakowany w skromnym detalu, funkcjonalny do bólu. Maleńka, doskonale zagospodarowana przestrzeń wykorzystana do imentu. I kominek z otwartym ogniem. Wprawdzie strach palić duży ogień bo wokół susza, piaski i las sosnowy a na dachu gont, ale tam nawet mały ogieniek wystarcza dla nastroju i ciepła. Magda twierdzi, że jej znajomi sugerują wymianę domu na murowany. Dziwni znajomi, ja w życiu bym tego nie zrobiła.
Spędziłyśmy dwa dni i prawie dwie noce na gadaniu. Bardzo mi tego było trzeba. No i pobiłam rekord szybkości - 180 km/godz. Wprawdzie gdy to mówię mężczyźni pytają z odrobiną grozy w głosie: "twoim autem ????" Tak. Moim autem. To bardzo dobre auto jest, bardzo sprawne i szybkie. Walory auta od kierowcy zależą.
Spędziłyśmy dwa dni i prawie dwie noce na gadaniu. Bardzo mi tego było trzeba. No i pobiłam rekord szybkości - 180 km/godz. Wprawdzie gdy to mówię mężczyźni pytają z odrobiną grozy w głosie: "twoim autem ????" Tak. Moim autem. To bardzo dobre auto jest, bardzo sprawne i szybkie. Walory auta od kierowcy zależą.
czwartek, 3 września 2015
prawdziwa Polska w Ordynacyji Zamojskiej
Pałac w Klemensowie |
Nosi mnie trochę. Na wschód głównie ale, jak się potem okaże, nie tylko. Zagłębiłam się odrobinę w historii powiatu zamojskiego i po raz kolejny odkrywam, że to państwo w państwie było. Własna administracja, wojsko, własne sądy, nawet prawodawstwo. I to od 1589 do 1944 r. Czy tak nie było lepiej ? Taki ordynat Zamojski, dbając o własne interesy, dbał o interesy poddanych, gdyż ich dobro i rozkwit były warunkiem jego dobra i rozkwitu. Nie, oczywiście raju nie było, bo nigdy nie ma w relacjach władca - poddany, ale myślę, że mimo wszystko rozsądniej. Gdyby nie te najazdy ruskie, tatarskie, szwedzkie, kozackie a potem kolejne rozbiory i wojny, pewnie kwitłby tamten kraj, że hej. Ostatnio czytałam duży artykuł w GW opisujący skandynawski model gospodarczy. Dużo ciekawych rzeczy tam było ale konkluzja mną wstrząsnęła. Otóż specyfiką modelu skandynawskiego - choć w każdym kraju inny on - jest fakt, że dobro obywatela - mieszkańca kraju jest dobrem nadrzędnym. Matkojedyna !!! A ja naiwnie myślałam, że w każdym cywilizowanym, demokratycznym kraju tak jest, przynajmniej w szczytnej teorii. A tu nie, dla dziennikarza była to swoista fanaberia Skandynawów.
No cóż, ostatnio naszą normą stało się myślenie (a może tak było zawsze
?), że politykom wolno kantować obywateli, bo "przecież każdy polityk to
robi, więc czemu huzia na jednego ? Ani chybi kampania wyborcza" -
grzmiał dziennikarz, a mowa o naciąganych politycznych kilometrówkach
była. Mnie nikt nie płaci za codzienny dojazd do pracy (ponad 40 km
dziennie) - prawo nie zezwala, z rzadka mam zgodę na delegację i zwrot
kosztów, gdy wykorzystuję swoje auto w celach służbowych. A i tak moja
władza robi wszystko bym czuła się jak złodziejka, głodnemu narodowi od
ust zabierająca. Ale co wolno wojewodzie.... czy to nie zamojskie
powiedzenie ?Miałam o urodzie zamojskiego pisać ale mnie poniosło gdzie indziej. Więc tylko wspomnę, że Klemensów to siedziba Ordynata, po przeniesieniu jej ze Zwierzyńca. Pałac był wystawiony na sprzedaż: 3,7 tys. mkw powierzchni, ponad 130-hektarowy park i cena wywoławcza - 8,2 mln zł. Nikt go jednak nie kupił, nie było chętnych, bo kapitalny remont pod konserwatorskim nadzorem czeka. Natomiast o zwrot mienia ubiega się kolejny Ordynat - Marcin Zamojski - były prezydent Zamościa. Wojewoda lubelski w zeszłym roku podpisał dokument przywracający pałac Zamoyskim. Niemniej starostwo powiatowe, wykorzystując drobny błąd formalny, odwołało się i cisza. Pałac stoi pusty od 2006. Niszczeje. Powinien ten Zamojski dostać rodzinny pałac czy też nie ? Gdyby od zawsze był w rękach rodziny pewnie wyglądałby teraz inaczej.
środa, 2 września 2015
ostatnie dni wakacji
W sobotę pojechaliśmy do Miedzianki na "Miedziankę". Na FB pojawiło się mnóstwo linków ze zdjęciami ze spektaklu, wrzucam kilka coby sytuację naświetlić. (autorów: L.Różański, J. Strzyżowski, Ruda Dagmara i inni). To co się tam działo nazwałabym wielopokoleniowym ruchem społecznym i niezłą zabawą. Zaczęło się kilka lat temu, kiedy przynajmniej połowa jeleniogórskiej społeczności z zapartym tchem przeczytała książkę Filipa Springera "Miedzianka, historia znikania". Ja też.
Książka jest bardzo dobra, w typie popularnym w tutejszym klimacie i temacie, czyli "dziedzictwo" .akiś czas później moje "dzieci zastępcze" zaciągnęły mnie do teatru na
spektakl. Nie wyobrażałam sobie jak można dobrze pokazać historię miasta
ale wyszło świetnie. "Dzieci" chodziły jeszcze kilka razy, nawet
zaczęłam się o nich martwić, czy aby im nie odbiło. Raz albo dwa, idąc
na spektakl większą grupą, ubrali się w kraciaste koszule, kaski i
czołówki. Aktorów żegnali owacją na stojąco. Aż któregoś dnia wyhaczył
ich dyrektor teatru i zaproponował współpracę. Może zrobią spektakl na miejscu, w pozostałości miasta, wspólnie - aktorzy i młodzi zapaleńcy.
Moje "dzieci zastępcze" zaangażowały się okrutnie i po wielu próbach, w ostatnią sobotę odbył się finał czyli "Miedzianka" w Miedziance. Cały dzień trwały tam wesołe zabawy ludu, jarmarki - zbierano kasę na remont tutejszego, chylącego się ku ruinie kościoła. A wieczorem - wielki spektakl. Ludzi był tłum: ludzie, którzy jeszcze tam mieszkają, ludzie z Janowic i dawni mieszkańcy miasta przesiedleni na jeleniogórskie Zabobrze, mnóstwo młodzieży i dzieci, no i my.
Ciężko było oglądać bo scena była zbyt nisko a siedzenia widzów amfiteatralnie schodziły ale do tyłu. Aktorzy grali na scenie, amatorzy - zapaleńcy w formie "przypominaczy" pojawiali się okresowo i tłumnie. Na zdjęciach, które tu wrzucam, są głównie naturszczycy. Wśród tych po
lewej jest moja "córka zastępcza"-:))), która często uczestniczy z
rozmaitych przebieranych zabawach ludyczno-historycznych. Najpierw
wystąpili jako młodzi niemieccy sportowcy, potem jako niemieccy
uchodźcy, jako polscy uchodźcy ze wschodu, górnicy kopalni uranu,
Rosjanie, etc.etc.
Myślę, że tym razem spektakl zrobili właśnie oni. Zagrali bardzo
sprawnie a bawili się świetnie, dzięki czemu bawiła się i publiczność.
Nie wiem jak to się dzieje, że tutaj tyle rzeczy dzieje się z niezależnej od nikogo i niczego inicjatywy i fantazji ludzi, zwłaszcza młodych ludzi. Bez sprawczego udziału jakiejkolwiek instytucji czy innej władzy, wręcz jakby wbrew niej. Władza organizuje bezproduktywny kongres kultury, na który nie zaprasza większości artystów (jak fama gminna niesie), w którym sama niezbyt chętnie uczestniczy a zatem żadnych wniosków nie wyciąga. Wbrew obiegowym opiniom, że w dzisiejszych czasach młodzież nic za frico nie zrobi, właśnie ta młodzież robi. Znaczy w sumie, ciężko ich nazwać młodzieżą. Siłę przywódczą tworzy pokolenie trzydziestolatków, towarzyszy im nieco młodsza i nieco starsza młodzież oraz dzieci. O samej Miedziance pisać nie będę, o niej jest książka. Notabene na widowni był też jej autor.
Nie wiem jak to się dzieje, że tutaj tyle rzeczy dzieje się z niezależnej od nikogo i niczego inicjatywy i fantazji ludzi, zwłaszcza młodych ludzi. Bez sprawczego udziału jakiejkolwiek instytucji czy innej władzy, wręcz jakby wbrew niej. Władza organizuje bezproduktywny kongres kultury, na który nie zaprasza większości artystów (jak fama gminna niesie), w którym sama niezbyt chętnie uczestniczy a zatem żadnych wniosków nie wyciąga. Wbrew obiegowym opiniom, że w dzisiejszych czasach młodzież nic za frico nie zrobi, właśnie ta młodzież robi. Znaczy w sumie, ciężko ich nazwać młodzieżą. Siłę przywódczą tworzy pokolenie trzydziestolatków, towarzyszy im nieco młodsza i nieco starsza młodzież oraz dzieci. O samej Miedziance pisać nie będę, o niej jest książka. Notabene na widowni był też jej autor.
Zaliczyliśmy też browar w Miedziance otwarty 1 maja tego roku przez młodych wrocławiaków. Dziwaczne miejsce: nowoczesny pawilon na odludziu a na jego przedpolu rozległy pejzaż i orne pole. Ludzi tłum. Dają tam trzy rodzaje piwa: Cycuch janowicki - dla mnie za gorzki, ciemny i pachnący wędzonką "Górnik" oraz Rudawskie - to pasowało mi najbardziej. Ukłon dla tradycji - „Złoto Kupferbergu” rozsławiało Miedziankę przed wojną.
Dzień później poszło mi w innym kierunku. Po próbach moczenia się w miłkowskim basenie i pławieniu się w upalnym słońcu ostatnich dni lata udaliśmy się na rybkę, tradycyjnie do smażalni "Wieloryb" w Mysłakowicach. Zmienia się tam. Przeszklony aneks przed budynkiem smażalni był już gdy byłam w lipcu. Teraz powstał taras nad stawem, gdzie można się poczuć swobodnie w chłodnym powiewie od wody i kokietować łabędzie. Pstrąg tamtejszy jest zawsze doskonały.
Po obiedzie pojechaliśmy do "średniowiecznej osady Kopaniec", gdzie odbywał się jarmark. Przyjechaliśmy późno, większości znajomych już nie było. Więc pokręciliśmy się chwilę, przywitali z tymi którzy jeszcze byli i, zahaczając o Galerię Wysoki Kamień i osamotnionego tego dnia Piotra Syposza, udaliśmy się do Galerii Kozia Szyja, czyli do Agaty i Leszka. A wszystko działo się w Kopańcu. Leszek zaciągnął nas pod świeżo budowany dom przysłupowy - faktycznie, nieco wyżej nad nimi, na łące stanął dom podobny do reprezentacyjnej narożnej chałupy na rynku w Sulikowie.
Mają ludzie fantazję, dobrze, że przynajmniej niektórzy również kasę. Kolejni dziwacy osiedlili się w Kopańcu - para australijczyków. Chwilkę siedzieliśmy na dworze przy stole z widokiem na Izerskie Pogórze i ruszyliśmy dalej. Na Popielówek do Agnieszki i Mariusza, czyli kolejnej nowej galerii wiejskiej.
Piszę i piszę ale to pretekst do wrzucania fotek z Miedzianki. No więc ogród Mielęckich urodą powala. Jego atmosfera również, podobnie jak atmosfera starej plebanii. W sieni na kraciastym kocyku leżał Ramon. To pies Agnieszki, którego poznałam gdy na tresurę z moim Bomblem chodziłam. Bombel nie żyje od lat, Ramon ma lat 15 i sparaliżowane tylne łapy. Myślałam, że go coś boli, taki dziwny dźwięk wydawał. Tymczasem był to objaw radości z naszego przyjazdu. Posiedzieliśmy, poględzili, mała Agnieszka wielkiego psa z kocykiem do galerii przyniosła - żeby się samotny nie czuł (to wilczur jest), no i pojechaliśmy do domu.
Powinnam o tych wszystkich barwnych ludziach i ich życiu książkę napisać, ale niewiele o nich nie wiem, tylko to co z wierzchu. Nie umiem się tak naprawdę zaangażować, a to jest chyba warunek sine qua... Mam w sobie dystans.. badacza ? Moja "córka zastępcza" mówi, że ich jest tutaj tak duże, bo w tej ziemi namacalnie czuje się wolność. Ona to czuje, jest przybyszem z Warszawy. Ja też poczułam to kiedyś będąc przybyszem z Rzeszowa i Kielc. Tam w jakiś sposób człowiek się dusi i nie pasuje, tutaj jest inaczej. Byłam też u Urszuli Broll w Przesiece, też przybysz. Z Katowic.
Na wszystkich fotkach są statyści spektaklu "Miedzianka". Na ostatnim Gracjan - prawda, ze piękny ?
wtorek, 18 sierpnia 2015
podlaskie wakacje V. Trześcianka, Puchły i Soce, niebieskie cmentarze i Szaptucha z Orli.
Najfajniejsze są tereny wokół dawnego miasta królewskiego Narew. Mocno archaiczna zabudowa, autentyczny układ ruralistyczny wiosek, ławeczki dla wypoczynku strudzonych, boćki na gniazdach i cerkiewki w złotych kopułach....
Teren płaski - łęgi, podmokłe łąki wokół rzeki Narew.
Domy - to jest to co mi się podoba na Podlasiu. Domy na miarę człowieka, skromne, drewniane, często jaskrawo malowane, wszystkie z okiennicami. "Kraina otwartych okiennic" - to szlak turystyczny, którym kiedyś pojechałyśmy. Domy ustawione szczytowo do ulicy, dosyć gęsto, niemal wszystkie w kolorowych ogródkach.
Ludność ?? Trochę są urażeni, gdy sugeruje im się białoruskie pochodzenie, są Polakami. Lecz między sobą rozmawiają gwarą polsko-białorusko-ukraińską. Zupełnie nie ma problemu z religią. Prawosławni żenią się z katoliczkami i odwrotnie, ale zdecydowanie więcej jest prawosławnych. Zwłaszcza wzdłuż granicy.
W Puchłach - kolejne miejsce na zupełnym końcu światra - stoi jedna z ładniejszych cerkwi. (poniżej). Wioska maleńka, cerkiew ogromna - kolejne sanktuarium.
Cerkwie są często niebieskie, niebieskie są często nagrobki a nawet całe cmentarze, jak cmentarz w Dubiczach Cerkiewnych (poniżej). Na krzyżach wiszą kokardy mówiące "byłem cię odwiedzić". Ilość kopuł cerkwi ma swoją symbolikę; jedna kopuła to symbol Boga Jedynego, trzy - Trójcy świętej, pięć - Chrystusa i czterech Ewangelistów, siedem - siedem sakramentów, etc. Kształty kopuł świadczą o pochodzeniu. Kopuła nowogrodzka jest wąska, stożkowa, szyszak; styl moskiewski reprezentuje kopuła cebulasta - płomień świecy, kopuły bizantyjskie mają ksztłt półkolisty.
Ładny to kraj ale nie da się opisać wszystkiego, zwłaszcza jego zapachu, ciepła, rozległej przestrzeni i czegoś co trudno nazwać.
Ania - nasza gospodyni z "Wiejskiej chaty" bardzo się stara zachować jak najwięcej z dawnego wyposażenia. Pokoje dla gości mieszczą się w chacie zbudowanej na pocz. XX w. przez ojca jej męża. Na łóżkach narzuty tkane przez babcię, pod powałą, w narożu domu - daty i inicjały cyrylicą pisane, w kuchni - haftowane makatki. Śpi się cudnie, cudnie pije się kawę o poranku na ganku, siedząc na schodkach i gawedząc z Anią, na chwilkę oderwaną od gospodarskich zajęć.
Jedengo wieczoru zrobiłyśmy sobie "darcie pierza" - babskie pogaduchy o najistotniejszych życiowych problemach. I okazało się, że w niedalekiej Orli mieszka "babka" czyli szeptucha zmawiająca choroby. Ania tam była, nie bardzo wierzy w te rzeczy ale to co człowiek tam czuje - to jest przeżycie. Wiera - bo tak ma na imię szeptucha - pomogła synowi Ani, jej też pomogła na jakiś czas, jak chcę - może mnie tam zabrać. Pojedziemy przed końcem spotkań, koło 14-tej bo tam na pewno dużo ludzi z całej Polski będzie. Siedziałyśmy jeszcze długo ale już skupić się nie mogłam myśląc o następnym dniu. Mam o co prosić - myślałam, ale też gnała mnie ciekawość. Czy to w ogóle możliwe ? W nocy miałam dziwne sny... Nie pojechałyśmy do Szeptuchy. Byłyśmy w Orli, przed jednym z domów stały samochody z rejestracjami z całej Polski.
celem ilustracji zdjęcie z neta - Piotr Celiński |
Ładny to kraj ale nie da się opisać wszystkiego, zwłaszcza jego zapachu, ciepła, rozległej przestrzeni i czegoś co trudno nazwać.
Ania - nasza gospodyni z "Wiejskiej chaty" bardzo się stara zachować jak najwięcej z dawnego wyposażenia. Pokoje dla gości mieszczą się w chacie zbudowanej na pocz. XX w. przez ojca jej męża. Na łóżkach narzuty tkane przez babcię, pod powałą, w narożu domu - daty i inicjały cyrylicą pisane, w kuchni - haftowane makatki. Śpi się cudnie, cudnie pije się kawę o poranku na ganku, siedząc na schodkach i gawedząc z Anią, na chwilkę oderwaną od gospodarskich zajęć.
Jedengo wieczoru zrobiłyśmy sobie "darcie pierza" - babskie pogaduchy o najistotniejszych życiowych problemach. I okazało się, że w niedalekiej Orli mieszka "babka" czyli szeptucha zmawiająca choroby. Ania tam była, nie bardzo wierzy w te rzeczy ale to co człowiek tam czuje - to jest przeżycie. Wiera - bo tak ma na imię szeptucha - pomogła synowi Ani, jej też pomogła na jakiś czas, jak chcę - może mnie tam zabrać. Pojedziemy przed końcem spotkań, koło 14-tej bo tam na pewno dużo ludzi z całej Polski będzie. Siedziałyśmy jeszcze długo ale już skupić się nie mogłam myśląc o następnym dniu. Mam o co prosić - myślałam, ale też gnała mnie ciekawość. Czy to w ogóle możliwe ? W nocy miałam dziwne sny... Nie pojechałyśmy do Szeptuchy. Byłyśmy w Orli, przed jednym z domów stały samochody z rejestracjami z całej Polski.
niedziela, 16 sierpnia 2015
podlaskie wakacje VIII. Tatarzy i Wierszalin
Któregoś dnia byłyśmy u Tatarów w Kruszynianach. Meczet na
kolana nie rzuca - skromny, maleńki, drewniany, ale może właśnie takie powinny być domy strawy duchowej. No i tatarskich potomków
niewielu zostało. W maleńkich Kruszynianach turystów mnóstwo i chyba wszyscy w knajpie Dżenetty
Bogdanowicz - Tatarki, która z narodowości postanowiła zrobić turystyczną
atrakcję, a przy okazji zadabać o rodzimą tradycję. I słusznie, bo mając kasę więcej dla narodu zrobić można.
Otwarła restaurację "Tatarska jurta", gdzie zjeść można kibiny, cebulniki, pieremiacze, czibureki, bielusz i pierekaczewnik. Ponadto gospodarstwo agroturystyczne z i tatarską
jurtą z wyposażeniem - na posesji, są tablice informacyjne i ponoć o zwyczajach pogadać
można. Obok - świeżo zbudowany ośrodek kultury tatarskiej, chyba jeszcze
nie uruchomiony. Dżenetta jest również organizatorką festiwalu kultury tatarskiej. A propos festiwali - byłyśmy na festiwalu im. Bułata Okudżawy w Hajnówce, gdzie honorowym gościem była żona poety - Olga Okudżawa. W "Tatarskiej jurcie" - Europa w drewnie. Chciałam zamówić sobie pierekaczewnik ale tego dnia już
nie było, wszystkie poszły. Ponoć długo się je robi. Zjadłam cos na kształt gulaszu z odrobiną mięsa oraz pikantnym dipem. Ładne tam są tereny. Ale
miałam wrażenie, że to najprawdziwszy koniec świata jest. Na fotce Dżemil Gembicki, opiekun meczetu, przewodnik, wyznawca islamu. Za żonę ma katoliczkę. Bardzo sympatyczny gość, lubi mówić.
Postanowiłyśmy wracać przez Puszczę Knyszyńską - bo krócej i, jak to zwykle w puszczach bywa - pogubiłyśmy się. Na leśnych duktach zaplątałyśmy się i trafiłyśmy na dziwne miejsce w środku lasu - Grzybowszczyzna: ulica o ziemnej nawierzchni, po bokach drewniane domy na klucz pozamykane, we wsi nikogo. Zapukałam do którychś drzwi - w oknie pojawiło się dziecko ale drzwi pozostały zamknięte. Dopiero na podwórzu ostatniego domu stał człowiek, który nam drogę wskazał.
Chyba byłyśmy trochę spłoszone bezludziem, bo mijając drogowskaz Wierszalin, nie zboczyłyśmy z drogi. Myślałam, że to siedziba teatru Wierszalin, dopiero potem doczytałam co to naprawdę Wierszalin jest. Otóż w 36 roku pojawił się tam prorok Ilja - chłop z sąsiedniej Grzybowszczyzny, który założył prawosławną sektę działającą jeszcze w 60-tych latach XX w. Całkiem ciekawa historia z tym prorokiem. http://miniwycieczki.blogspot.com/2014_06_01_archive.html
czwartek, 30 lipca 2015
podlaskie wakacje, IV . Monastyr w Jabłecznej
Do Sławatycz - na południu miałyśmy dłuższy kawałek więc pojechałyśmy autem. Potem dalej na wschód - do Jabłecznej i jeszcze dalej - nad sam Bug. Bardzo chciałam zobaczyć najstarszy w Polsce, męski klasztor prawosławny, jedyny, który nigdy nie zmienił wyznania. Nie wiem czego się spodziewałam. Po lewej widok na dzwonnicę z bramą, cerkiew i klasztor - od strony ozdobnego ogrodu z sadzawką. Złote dachy większości kopuł cerkiewnych są specyfiką współczesnego prawosławia. Taka moda. Ta blacha to stal nierdzewna pasywowana na złoty kolor, produkowana w Rosji. Nie tania.
Klasztor usytuowany jest na samym końcu świata, nad Bugiem, za rzeką
jest już Białoruś. Podobno kiedyś znajdował się po wschodniej stronie
rzeki, dopiero w 2 poł. XIX w. jeden z przeorów zdecydował o przekopaniu
koryta Bugu celem zmiany jego biegu - klasztor znalazł się na brzegu
zachodnim, na terenie dookoła oblanym nurtem wody: Bug od wschodu i
pozostałości dawnego koryta rzeki - od zachodu. Obejrzałam to na mapie
google - kawał roboty musieli braciszkowie wykonać - bo podobno oni to
zrobili.
Obecna klasycystyczna cerkiew pochodzi z 1 połowy XIX w. Stara XV - wieczna po upływie wieków nie nadawała się do remontu. Wnętrze przytulne, na ścianach freski, biało - złoty ikonostas, ikony osłonięte haftowanymi szalami i bardzo sympatyczny mnich snujący historie, goszczący w klasztorze w ramach wakacji. Zupełnie inaczej niż w monumentalnym Supraślu, gdzie byłyśmy kilka dni później.
Mnisi prawosławni (których widziałam) są brodaci, długowłosi,
ascetyczni. Sprawiają wrażenie bardzo uduchowionych i trochę jakby nie z
tego świata. A może Jabłeczna nie jest z tego świata a
prawosławie jest dla mnie egzotyczne ? A może zakonnicy w ogóle takie
wrażenie robią na człowieku ? W końcu milczących mnichów z
pustelniczego klasztoru kamedułów na krakowskich Bielanach pamiętam do
dziś mimo upływu miliona lat. Znalazłam w necie fotkę z 30-tych lat XX w. - mnisi i pracownicy klasztoru w Jabłecznej, ale ci są bardziej "krwiści" niż ci, których widziałam. Jeden taki, chudy i uduchowiony, zrobił kilka rundek wokół klasztoru z wielką deską w kształcie wrzeciona, w którą uderzał drewnianym tłuczkiem. Wzywał mnichów na modlitwę. Analogiczne urządzenie widziałam w skicie w Odrynkach.
Klasztor nosi wezwanie św. Onufrego - od wizerunku z cudownej ikony, która ponoć spłynęła z wodami Bugu. Pełna historia dostępna jest tutaj: http://www.klasztorjableczna.pl/
Teren klasztoru jest bardzo starannie uporządkowany. Całość ogrodzona jest murem, mur też dzieli teren na części: część z domem dla pielgrzymów, studnią i wypieszczonym ogrodem z sadzawką, część ściśle klasztorną z cerkwią i cmentarzykiem mnichów, ogród warzywny z pasieką, sad. A dookoła łęgi nadburzańskie i ponad 40 pomnikowych dębów, z których kilka rośnie wokół klasztoru. Na jednym z nich, przy drodze dojazdowej - rozmaite wota.
I jeszcze, na zewnątrz murów - dwie kapliczki. Jedna na wprost
klasztoru, z drogą do drzwi wiodącą między szpalerami drzew, druga
- nad Bugiem. Malowniczo.
Ponoć wiosną, gdy rzeka wyleje dostęp do klasztoru trudny jest. Na zakupy braciszkowie jeżdżą raz w tygodniu koparką, zakupy wożąc na łyżce.
Z informacji z netu; ponoć w klasztorze przechowywana jest rękopiśmienna ewangelia z 1498 r. Ale oprowadzający turystów mnich o tym nie mówił. Ja tu piszę o egzotyce sugerującej ogromny dystans do współczesnego świata i jego cywilizacji tymczasem klasztor chętnie korzysta z dobrodziejstw turystyki i immanentnej potrzeby każdego turysty jaką jest nabycie pamiątek. Sklepik z kopiami czyniących cuda ikon i ikonami pisanymi współcześnie, książkami, płytami zawierającymi klasztorny śpiew, świecami, miodami z klasztornej pasieki - funkcjonuje na terenie klasztoru,. zaś w pobliżu - domy i parking dla pielgrzymów.
piątek, 24 lipca 2015
podlaskie wakacje III, inne trasy powiatu bialskiego
Jasne, że nie będę pisać o wszystkim, szczególnie o trudach rowerowych podróży w tamtejszym upale. Inna trasa którą zrobiłyśmy to Witulin (kościół kat.) - Leśna Podlaska (przepiękny kościół otoczony fosą i murem obronnym) - Konstantynów. Tu na fotce Marzenka z odwróconym rowerem na podwórku pana Tadka, który łatkę do dętki przyklejał z powodu dziury, będącej efektem przeprawy przez piachy drogi do miejscowości. Ludzie tam przyjaźni i bardzo pomocni. Nie wiem czy M. się nie wkurzy, że ją upubliczniam, więc ostrość zmniejszam wydatnie by nie była rozpoznawalna. Oblana jest wodą studzienną - remedium na upał.
Obok kościół klasztorny pw. Piotra i Pawła w Leśnej - sanktuarium Matki Boskiej Leśnieńskiej, za nim - klasztor paulinów. Nie będę opisywać historii, jeśli ktoś ma ochotę znajdzie ją tu:
http://www.lesnapodlaska.paulini.pl/sanktuarium/historia-sanktuarium Dodam jeno, że w końcu XIX w. - do 1 wojny światowej kościół stał się jedną z cerkwi monasteru narodzenia Matki Bożej - jednego z ważniejszych klasztorów żeńskich w Rosji i został przebudowany w duchu prawosławnym. Kościół był zamknięty, obeszłyśmy go dookoła, obejrzały fosę i mury i w drogę. Ładne miasteczko z tej Leśnej, przed kościołem - owalny, obsadzony drzewami park przecięty spacerowymi alejkami.
Stąd pojechałyśmy do Konstantynowa ale złapał nas deszcz więc w obawie przed burzą konwekcyjną wróciłyśmy do Osówki. Na fotce obok - mury otaczające kościół.
Innym razem odwiedziłyśmy stadninę koni w Janowie Podlaskim - imponująca, oraz pałac - hotel w Cieleśnicy. Albo Hrud - Roskosz - Wilczyn. W Roskoszy jest pałac radziwiłłowski zbudowany przez Katarzynę z Sobieskich Radziwiłłową, siostrę Jana III Sobieskiego. Położony w pięknym parku, oczywiście hotel. Oraz bardzo fajna część współczesna na przedpolu pałacu - zespół drewnianych budynków architektonicznie nawiązujących do lokalnego budownictwa drewnianego, mieszczących warsztaty poszczególnych odtwarzanych zawodów. Jest to projekt "ginące zawody pomysłem na przyszłość" Europejskiego Centrum Kształcenia i Wychowania OHP, powstałego w Roskoszy w 1999 r.
Innym razem wyłożyłyśmy się na plaży nad Bugiem w miejscowości Serpelice Pławiąc się w upalnym słońcu obserwowałyśmy płynące po rzece deseczki z przymocowanym niskim, cylindrycznym pojemniczkiem (na świecę ?). Podstawki wianków świętojańskich ? U prawosławnych Noc Kupały jest dopiero po święcie Piotra i Pawła poprzedzonym postem. Bug w tym miejscu jest szeroki, płytki, brunatny i pachnie lekko zgnilizną. W Serpelicach jest kilka ośrodków kolonijno - wypoczynkowych i gospodarstw agroturystycznych ale plaża raczej mało atrakcyjna. No i zjadłyśmy tam pyszny obiad w "Ostoi PRL-u", naprawdę pyszny. Polecam. Obok długa wioska Borsuki nad Bugiem, z drewnianą zabudową i pięknym drewnianym dworem złożonym z dwóch budynków, z których jeden - jak doczytałam - jest budynkiem starej szkoły przeniesionym ze wsi Próchenki. Podobno wieś miała problem z bocianami - nie chciały się tam osiedlić choć w sąsiednich wioskach rodzin bocianich mnóstwo. Dopiero w 2004 r. osiadł tam pierwszy bociek. Atrakcją jest skarpa w widokiem na rozlewiska Bugu.
Na zdjęciu wyżej jestem na promie, który kursuje z Zabuża do Mielnika. Spotkałyśmy tam malowniczą grupę rowerowej młodzieży, która jechała na Warmię z wesela w Bieszczadach. No a poniżej - Bug w Serpelicach.
podlaskie wakacje II, Kodeń.
Pierwszego dnia pojechałyśmy również do Kodnia. Przypomniawszy sobie legendę upowszechnioną w książce Z. Kossak-Szczuckiej chciałam zobaczyć tę Królową Podlasia czyli Matkę Boską z Gwadelupy. Podobno pierwszy obraz namalował Św. Łukasz Ewangelista na desce z drzewa cedrowego i zrobił też rzeźbę MB. W początkowych wiekach chrześcijaństwa rzeźba trafiła do Konstantynopola, gdzie zobaczył ją mnich benedyktyński, późniejszy papież Grzegorz Wielki. Gdy został papieżem sprowadził ją do Rzymu. Otrzymała nazwę Matki Boskiej Gregoriańskiej. Potem, w ramach wdzięczności okazanej Biskupowi Sewilli, podarowana została opactwu benedyktyńskiemu w hiszpańskiej Guadelupe ale zanim wyjechała, malarską kopię rzeźby stworzył benedyktyn Augustyn - późniejszy arcybiskup Canterbury. Był wiek VI. Obraz otrzymał nazwę MB z Gwadelupy i do XVII w. znajdował się w Rzymie w prywatnej papieskiej kaplicy. W Kodniu znalazł się dzięki kradzieży. (!)
I tu pora na Sapiehów z młodszej linii kodeńskiej, wywodzącej się od Iwana Semenowicza Sapiehy. Górny w swej monografii pisze, że Sapiehowie to imię od nazwania sapiącego grubasa, który był ich protoplastą.
Właściciel Kodnia Mikołaj Sapieha zwany Pobożnym rozpoczął budowę świątyni w Kodniu ale zachorował, w efekcie czego został sparaliżowany. Dla ratowania zdrowia udał się na pielgrzymkę do Rzymu. Zaproszony przez papieża Urbana VIII na mszę w prywatnej kaplicy, zobaczył obraz MB i został uzdrowiony. Sapiehowie ponoć notorycznie doznawali jakichś uzdrowień za co fundowali rozmaite wota. Tym razem Mikołaj zapragnął kupić obraz papieski i zawieźć go do ukochanego Kodnia. Jak można się było spodziewać - papież odmówił. Więc nasz bohater przekupił papieskiego zakrystianina, ukradł święty obraz i wraz z nim dotarł do Kodnia, gubiąc po drodze pościg.
Papież zrewanżował się ekskomuniką, Sapieha
wyłączony został z Kościoła, nie mógł przestąpić progu jakiejkolwiek świątyni, po
śmierci nie mógł być pochowany w poświęconej ziemi. Na owe czasy kara była bardzo dotkliwa. Świadczy o tym choćby fakt, że bojąc się bożego gniewu Mikołaj zbudował przy świątyni kaplicę z oknem otwartym na prezbiterium i słuchał kazań, nie wchodząc do kościoła. No i ponownie udał się na pielgrzymkę, pokutną tym razem. A że w międzyczasie wykazał się ogromną walecznością w obronie kościoła katolickiego, Urban VIII cofnął karę, nawet kazał ją wymazać zaś obraz mu podarował..
Tyle mówi legenda. Prawda jest taka, że obraz namalowany został przez anonimowego malarza po 1597 r. w Hiszpanii i został kupiony od sprzedawców dewocjonaliów w Gwadelupie, gdzie młody Sapieha znalazł się w ramach edukacyjnej podróży po Europie. Legendę zaś stworzył prawnuk Mikołaja Sapiehy - Jan Fryderyk Sapieha, wielki kanclerz litewski, który w 1720 r. wydał w Toruniu historię obrazu kodeńskiego pod pseudonimem księdza Jakuba Walickiego. Po co ? By podnieść rangę Kodnia zniszczonego po zawirowaniach wojennych. Obraz został ukoronowany koronami papieskimi (jako trzeci w Polsce) dopiero w początku XVIII w. a legenda pozostała i ma moc uzdrawiającą.
Madonna Kodeńska, jaką obejrzałyśmy, ubrana była w srebrną koszulkę i osłonięta szybą pancerną. Spod tych osłon widoczna była jedynie twarz. Obraz odsłaniany jest codziennie o godzinie 10. Nasze zdjęcie jest mało czytelne więc to powyższe znalazłam w necie. W kościele zauroczyły mnie cztery relikwiarze stojące na ołtarzu bocznym, zwłaszcza małe kosteczki widoczne w przeszklonych otworkach.(fotki powyżej). Wzruszające.
Sam kościół, jak widać, ma monumentalną i piękną, wklęsło-wypukłą, barokową fasadę, ale w środku renesans, że hej i to w odmianie lubelskiej z charakterystycznymi, masywnymi sztukateriami na stropach, łukach i w kopule, tak gęsto rozmieszczonych jak w barokowym horror vacui. To coś czego nie ma u nas na ziemiach zachodnich.
Obok zaś kodeńska, współczesna cerkiew pw. św. Michała Archanioła. Cerkiew w Kodniu ufundowana została przez Iwana Sapiehę - założyciela miasta, w pocz. XVI w. Chwilę później powstała druga, murowana - pw. Świętego Ducha. Na niedługo, gdyż wraz z unią brzeską przyszli unici i zarządzali nimi do poł. XIX w. Choć wzmiankowany wyżej Mikołaj Sapieha był gorliwym katolikiem to w Kodniu, jeszcze przed I wojną było tylko kilkanaście rodzin katolickich.
W 1915 r. wszyscy prawosławni mieszkańcy Kodnia wyruszyli na bieżeństwo. Spotkałyśmy to określenie wielokrotnie nie bardzo wiedząc co to jest. Ale później, bodajże w Supraślu, obejrzałyśmy wystawę fotografii na ogrodzeniu cerkwi i, powiem, ciekawa jest historia prawosławia. W 1915 r. około 3 mln. mieszkańców zachodnich guberni Rosji carskiej, w tym z Podlasia, ucieka daleko na wschód w głąb Rosji. Rozpoczyna się wieloletnia tułaczka w koszmarnych warunkach bytowych. Czemu opuszczają swe domy ? Ze strachu przed Niemcami, którzy przekroczyli linię frontu. Wprawdzie są jeszcze daleko ale władze carskie, stosując taktykę spalonej ziemi sprawdzoną w wojnach napoleońskich, podsycają panikę. Powrót bieżeńców nastąpił po wybuchu rewolucji październikowej gdy bolszewicy zaczęli najeżdzać i palić całe wsie. Wrócili do Polski ale i tu nie mieli łatwo uznani za bolszewickich szpiegów. Niektórzy lądowali w więzieniach, inni walczyli z sąsiadami, którzy zdążyli zagospodarować ich pola i domy. Zresztą większość domów została spalona chwilę po ich ucieczce, pola leżały odłogiem. Życie nie stało się więc łatwiejsze.
czwartek, 23 lipca 2015
podlaskie wakacje
Start zupełnie bez emocji, bez tych charakterystycznych przed "wielką przygodą" motylków w brzuchu. A bo i w ostatnie dni młyn był nieprzeciętny. W ostatniej chwili otwarcie nowej wystawy po właściwie jednym pełnym dniu roboty, odwiezienie eksponatów po wcześniejszej wystawie, dwa pierwsze dni urlopu zarwane na wymagane sprawozdania robione nocą z groźbą w tyle głowy, że nie dostanę urlopu, kilkugodzinny wyjazd z dzieckiem i psem do pobliskiego kąpieliska i męczący upał, w dzień przed planowanym wyjazdem gości tłum:
- Anka bo na praktykę z domu jedzie
- Marita - bo chce prywatnie pogadać
- Małgosia - zabierze ostatnie obrazy do Karpacza
- Kasia - dawno zaległe spotkanie
- Joasia - bo potrzebuje towarzystwa
- Marzenka - bo musimy omówić wakacyjny wyjazd.
Pakowałam się w nocy po wariacku. Odjeżdżając z domu rano myślałam o przeraźliwie smutnych oczach mojego psa, podenerwowaniu kota i pięknie naszego pejzażu. No i jak będzie z Marzeną - poznałyśmy się praktycznie dwa dni przed wyjazdem. Nie ma na świecie zbyt wielu wariatek 50 + chętnych do spędzenia wakacji na rowerach. W tym zakresie faceci występują częściej.
Zakochałam się. W pięknie natury rozległej i płaskiej aż po horyzont, w lasach sosną pachnących choć w większości liściastych, w niewielkich domach drewnianych, snycersko zdobionych, tak starych jak i współczesnych, w miasteczkach na miarę ludzkich proporcji , wioskach rozlokowanych bo bokach wąskich dróg często brukowanych kocimi łbami albo "siedzących" wśród łąk i pól, w bocianach spacerujących po drogach, w powadze i barwach prawosławia, w końcu w ludziach - dla obcych przyjaznych. Za pięknie ? Zależy co kto lubi. Dla rowerzystów raj, bo mają niezłe szlaki rowerowe, trasą atrakcji turystycznych wyznaczone. Dla turystyki leniwej gorzej, bo turystyczna infrastruktura istnieje w stopniu minimalnym. Na wsiach pojedyncze spożywcze sklepy o 18 zamykane i właściwie zero jakichkolwiek punktów żywieniowych a jeśli są, to głównie czynne pod kątem zorganizowanych kolonii i wesel. Ale też częściowo włóczyłyśmy się po terenie z rzadka przez turystów nawiedzanym.
Jechało się dobrze. Trasę koło 650 km, zrobiłyśmy w 8 godzin - do pensjonatu w Osówce http://www.ossowka.pl/: współczesny drewniany dom z dwukondygnacyjnym poddaszem, na dworze - iglasty zagajnik, grill, placyk zabaw dla dzieci. Gospodarz w przyszłym roku otworzy zewnętrzną saunę czyli banię i pokój z kominkiem dla relaksu. Cisza, spokój - dla szukających ciszy i turystów rowerowych oraz zwiedzających bliższą i dalszą okolicę. Po bliskiej jeździłyśmy rowerkami, gdy jechałyśmy dalej - rowery w auto i rundy na miejscu.
Z miejsca pognało nas na Terespol. Miasto urody nienachalnej - jak się okazało ale podkręciła nas - ludzi z zachodu - pierwsza cerkiew. Nie wiedziałyśmy jeszcze, że cerkiewek zobaczymy krocie, aż do znudzenia. Koleżanka - agnostyczka acz z domu prawosławno - katolicka, to pierwsze religijne spotkanie przeżyła mocno. Trwała wieczernia prawosławna więc nie śmiałyśmy wdzierać się do środka. Przy drzwiach słuchałyśmy śpiewu.
Z Terespola ruszyłyśmy na południe, "zaliczając" kolejne wioski. Dobratycze (cerkiew i cmentarz), Kostomłoty (cerkiew unicka) - Kodeń (cerkiew i sanktuarium katolickie) - Połoski (kościół katolicki) - Chotyłów.
Zdumione odnotowywałyśmy przewagę prawosławia, egzotyczne bryły cerkwi i "nie nasze" wykroje otworów, bogactwo wystroju, a zwłaszcza intensywnie złote kopuły cerkwi silnie zaakcentowane w błękitno-zielonej przyrodzie.
Od Teresopla prowadził nas drogowskaz "Sanktuarium unickie w Kostomłotach". No to w drogę. Nie skojarzyłam, że unici to nie to samo co prawosławie.
Weszłyśmy na podwórze cerkiewne, jakiś człowiek podlewał ogródek. "Możemy wejść do środka ? Moja babcia i mama były prawosławne, więc chciałam".... Marzena nie skończyła mówić, gdyż człowiek z oburzeniem syknął "To cerkiew unicka, nic z prawosławiem wspólnego nie ma ! ". Niepotrzebnie, w końcu lepiej niedouków podszkolić. Robiąc dobrą minę do złej gry obejrzałyśmy wszystko z wierzchu i w środku, zrobiłyśmy fotki i w długą, a wieczorem telefon "Kaśka jak to z tymi unitami było ?". A.. bo z premedytacją nie wzięłyśmy laptopów - by odciąć się od niezdrowej codzienności. A potem plułyśmy sobie w brody, w końcu internet to skarbnica wiedzy, a na każdej wsi mają wi-fi.
cmentarz prawosławny w Terespolu |
Z miejsca pognało nas na Terespol. Miasto urody nienachalnej - jak się okazało ale podkręciła nas - ludzi z zachodu - pierwsza cerkiew. Nie wiedziałyśmy jeszcze, że cerkiewek zobaczymy krocie, aż do znudzenia. Koleżanka - agnostyczka acz z domu prawosławno - katolicka, to pierwsze religijne spotkanie przeżyła mocno. Trwała wieczernia prawosławna więc nie śmiałyśmy wdzierać się do środka. Przy drzwiach słuchałyśmy śpiewu.
Ikonostas z XVII w. w cerkwi pw. św. Nikity w Kostomłotach z 1631 r. |
Zdumione odnotowywałyśmy przewagę prawosławia, egzotyczne bryły cerkwi i "nie nasze" wykroje otworów, bogactwo wystroju, a zwłaszcza intensywnie złote kopuły cerkwi silnie zaakcentowane w błękitno-zielonej przyrodzie.
Kostomłoty ściana boczna |
Weszłyśmy na podwórze cerkiewne, jakiś człowiek podlewał ogródek. "Możemy wejść do środka ? Moja babcia i mama były prawosławne, więc chciałam".... Marzena nie skończyła mówić, gdyż człowiek z oburzeniem syknął "To cerkiew unicka, nic z prawosławiem wspólnego nie ma ! ". Niepotrzebnie, w końcu lepiej niedouków podszkolić. Robiąc dobrą minę do złej gry obejrzałyśmy wszystko z wierzchu i w środku, zrobiłyśmy fotki i w długą, a wieczorem telefon "Kaśka jak to z tymi unitami było ?". A.. bo z premedytacją nie wzięłyśmy laptopów - by odciąć się od niezdrowej codzienności. A potem plułyśmy sobie w brody, w końcu internet to skarbnica wiedzy, a na każdej wsi mają wi-fi.
Kaplica w sanktuarium w Kostomłotach |
Na koniec od księdza katolickiego w Hrudzie pożyczyłam ("na gębę") reprint książki mgr Górskiego z 1939 r. "Monografia powiatu bialskiego województwa lubelskiego" i dowiedziałyśmy się wszystkiego o unitach. Oczywiście polityka i religia przeplata się ze sobą nie tylko u nas współcześnie. Zawsze praktycznie obowiązywało "cuius regio eius religio" . Tak więc w ślad za polityczną unią polsko-litewską nastąpiła religijna unia brzeska ( 1596 r.), na mocy której prawosławne parafie, zachowując obrządek wschodni, przeszły pod zwierzchnictwo katolickiego papieża. Jasne, że część prawosławnych dokumentu nie uznała i zaczęły się wojny za wiarę. Atak prawosławnych przybrał znacznie na sile, gdy Podlasie znalazło się pod zaborem rosyjskim. Świątynie unickie przekształcano siłą w cerkwie, wobec wiernych stosowano szykany, ze śmiercią włącznie. Jednym z wielu był mord kilkudziesięciu unitów broniących cerkwi w Pratulinie w 1784 r., dokonany przez sotnię kozacką. Są teraz świętymi a ich relikwie znajdują się w Kostomłotach - od 1998 r. Sanktuarium w Kostomłotach jest jedyną w Polsce świątynią neounicką - kościołem katolickim obrządku bizantyjsko- słowiańskiego - dla ok. 120 wiernych.
Zachwyciłam się archaiczną polszczyzną mgra Górnego i obojętna mi była absolutna prawda historyczna, która z reguły stoi pośrodku. Zapewne najpierw przez kilka wieków unici dręczyli prawosławnych, potem ci drudzy odbili sobie z nawiązką. Marzena natomiast jakby poczuła ciut się urażona, twierdząc, że takim brakiem obiektywizmu naukowego wykazać może się tylko zatwardziały katolik.
sobota, 27 czerwca 2015
w tyle głowy..
http://karolnienartowicz.digart.pl/galerie/14948/Wiosenny_deszcz_w_Karkonoszach/7.html |
Trzymam się kurczowo swojego środka. Roztrząsam, dumam i rozpatruję, dzielę na cztery i szesnaście, wściekam się na siebie, płaczę nad sobą, lituję się i współczuję sobie, czasem tylko dopuszczając ciepłe promyki. A wystarczy poczuć okoliczny świat. Popatrzeć i zobaczyć lekko dziś zasnute mgłą góry, powąchać ciężką pełnię deszczowego lata i usłyszeć - tak głośny przecież ptasi świergot. Zrozumieć, że nie jestem pępkiem świata, nawet swojego świata. To bardzo pozytywnie nastraja do nieuchronnego końca.
Nie, nie umieram, ani ja ani nikt z bliskich. Uświadamiam sobie jedynie, że myślenie o sobie jako cząstce świata ułatwia wszystko.
wtorek, 23 czerwca 2015
Witaj przygodo !!!!
W końcu !!!! Motylki mi w brzuchu zaczęły fruwać, czego 100 lat już nie czułam. Jadę na wakacje !!!! Witaj przygodo !!! Tym razem nie nad swoje ukochane jezioro, tylko na Podlasie. Obce mi zupełnie Podlasie. Zarezerwowałam dwa miejsca noclegowe, jako, że mamy się przemieszczać. Na jezioro przyjdzie czas później. Mam 58 dni urlopu.
Pada. W międzyczasie byłam w Sokolnikach pod Łodzią na corocznej imprezie urodzinowej przyjaciółki. Trochę padało, trochę nie padało ale spotkanie z przyjaciółmi - bezcenne. Przywiozłam nowe odmiany funki.
Wczoraj uprawiałam ogródek, częściowo w deszczu. Ponoć ma być deszczowe lato. A ja się na wakacje wybieram...
Dzisiaj jechałam do pracy, w deszczu. A chmury były nisko, w połowie wysokości gór. Za to w Szklarskiej wyszło słońce. Czego oczekuję po wyjeździe na Podlasie ? Jeszcze nie wiem, na razie mi się roi, że będzie tak fajnie jak kiedyś na lubelszczyźnie, którą przejeżdżałam z południa na północ.
Subskrybuj:
Posty (Atom)