czwartek, 27 listopada 2014

Dla pamięci, bo niedługo pewnie nie będzie tego cacuszka. Piorunkowice

Dwór rodziny von Mettich, z przełomu XVII/XVIII w., lekko przebudowany w 1820 r. Na zapleczu, na wzgórzu wielki park krajobrazowy.  Wszystko w stanie jak widać. Prawda, że szkoda ?  Remontowany jeszcze w latach 80-tych, na piętrze wzniesiono nowe ściany, część sal przekryto betonowymi stropami Jak to bywa konserwator zaparł się, by dach pokryto łupkiem, ostatecznie zgodził się na blachę miedzianą (!!!).   A kogo na to stać ? Więc skończył się dworski okres świetności.
Wydano kupę kasy na inwentaryzację budowlaną, projekt przebudowy - zrealizowany przez Pracownie Konserwacji Zabytków więc nie tani, tony materiałów budowlanych, wcale nie mały remont - biorąc namiar na kubaturę budynku. Wszystko przepadło z powodu (notabene zgodnej z przepisami prawa) decyzji. Jakie to polskie... A niech szlag trafi, byleby zgodnie z przepisami.

 


poniedziałek, 24 listopada 2014

warto


Była u nas Stefania ze swoją nową książką, która już promocje publiczne przeszła. Ta kobieta niemożliwa jest. Wydała kolejną książkę o szkle, teraz chyba najważniejszą dla szklarskiej historii sztuki Dolnego Śląska, bo tyczącą okresu świetności Karkonoszy i regionu w tej dziedzinie. Chyba jako jedyna przekopała archiwa czeskie, polskie i niemieckie. Na tej podstawie obala dotychczasowe wyobrażenia o szkle czeskim i śląskim. Dokumenty wskazują, że szkła dotąd Czechom przypisywane - u nas powstawały. Przygotowała historie znanych rodów szklarskich, odnalazła nazwiska nieznanych dotąd mistrzów, pokazała piękno, jakość,  wielkość i różnorodność produkcji na podstawie cenników, wzorników oraz całej masy innych dokumentów.  No po prostu kawał świetnej roboty. I piękne wydanie.  http://www.pressglas-korrespondenz.de/aktuelles/pdf/pk-2014-3w-zelasko-barock-rokoko-hirschberg-2014.pdf Szkoda jeno, że po niemiecku. Ale może kiedyś muzeum posiadające największą kolekcję szkła w Polsce pokusi się o polskie wydanie, bo ta książka to kompendium wiedzy na temat. Zapytałam czy ma tekst polski. Nie, "jakby trzeba było - Tomek przełoży na polski".  Tomek Pryll robił jej korektę niemieckich  tekstów i chyba część tłumaczeń.  Nie wiem bo nie odzywa się ostatnio.
Stefania...  bardzo trudna w międzyludzkich kontaktach kobieta, choć w sumie dusza - człowiek. Wiem, bo pracowałyśmy razem  długo i wiele lat upłynęło zanim jako tako dotarłyśmy się.  Jak pisze, jest w amoku zafiksowana tylko na jednym temacie. Z błyszczącymi oczyma i rumieńcem na licu mówi o swoich odkryciach, miesza wątki, wrzuca dygresje, jest na fali. Każda rozmowa na jakikolwiek temat powraca do szkła. Byłam u niej, gdy pisała i przygotowywała skład. Cała podłoga dwóch pokoi zasłana wydrukami, wszędzie notatki, nogi nie ma gdzie postawić, w domu raczej bajzel. A ona sama - jak nakręcona...  Cieszę się, że znam takich ludzi.

niedziela, 23 listopada 2014

uroda

... czeremchy oplatane dzikich chmielów wieńcem,
Jarzębiny ze świeżym pasterskim rumieńcem,
Leszczyna jak menada z zielonemi berły,
Ubranemi, jak w grona, w orzechowe perły;
A niżej dziatwa lesna: głóg w objęciu kalin,
Ożyna czarne usta tuląca do malin.........

Uroda pejzażu zniewala, niemniej mistrza trzeba, żeby w słowa ją ubrać. To refleksje po dzisiejszym spacerze z psem na Górę Szybowcową. Najpiękniejszy widok jawi się gdy wracam. W dole moja wieś, na horyzoncie jasną mgłą osnute górskie pasmo poprzedzone pagórkami spośród których snują się mgły rozświetlone słonecznie od dołu. Brakuje tchu.

niedziela, 16 listopada 2014

po wernisażach

Wszystko dobre co się dobrze kończy. Na wernixie w muzeum ludzi było maleńko. Powodów pewnie kilka: zbyt długo nieczynne muzeum, zbyt krótki termin między rozesłaniem zaproszeń a imprezą, zbyt mało popularny na prowincji temat wystawy (performance + szkło), mecz w nogę z reprezentacją PL w roli głównej w tym samym czasie, etc. Szkoda.
Za to w Galerii Izerskiej w Kromnowie na wystawie Młyna ludzi było niemało, za to sztuka raczej mizerna. Nihil novi... Pora zmienić formułę stowarzyszenie i wystaw. I chyba mam kilka pomysłów, zobaczymy co wyjdzie.
A dziś ?  Z ogromną radością raczyłam się wodą i ciepłem: basen, sauna, hydromasaż, spacer z psem. Luzik. Polecam na niedzielne, jesienne poranki. Polecam Wojanów.
Dojrzewam do trudnego tematu ale nie wiem jak go ugryźć. Jedna z naszych młodych koleżanek nie wytrzymała presji, jest na zwolnieniu. Bezmyślny mobbing szefa, wrażliwość zdolnego pracownika, milczenie pozostałych. Współczesna polska norma ?

wtorek, 11 listopada 2014

zapraszam do Kromnowa

Kolejna wystawa Młyna. Jeszcze nie jest gotowa, jeszcze nie wiem jak wyjdzie ale na pewno będzie świetnie i bardzo różnorodnie. Widzę po przywożonych pracach. Zaproszenia projektowane przez Agnieszkę Owsianik i Olę Szczyżowską - do wyboru - są dosyć nietypowe jak na rozmalowane środowisko. Pewnie taki znak czasu.
Wystawa odbędzie się w Galerii Izerskiej w Kromnowie. http://galeriaizerska.wix.com/galeria-w-kromnowie Wrzucam link, tam znajdziecie lokalizację. Galeria mieści się w dawnym kościele ewangelickim i jest to niezły patent na zagospodarowanie niszczejącej architektury "niczyjej', no i kolejne, istotne miejsce w okolicy, w której jest tak mało galerii a tak wielu artystów. Zapraszam.

niedziela, 9 listopada 2014

Dzień jesiennej przyjemności

Tydzień posanatoryjny ciężki był jak diabli. Po trzech tygodniach totalnego odmóżdżania rzut w pracę, głównie fizyczną: porządki po remoncie w firmie (wszystko w kurzu i cemencie oraz śmierdzi lakierem do podłóg), rozładunek dowożonych eksponatów, nieskończone wędrówki z obciążeniem po schodach, wstępne odtwarzanie wystaw, równoczesna "inwentaryzacja" (w zastanych warunkach nie da się zrobić nic więcej niż spis z natury) oraz cała masa rozmaitych zaszłości. Nie mam kondycji. Powroty z pracy, rzut na  łóżko, sen najczęściej do rana. Jeszcze w międzyczasie spotkanie towarzyskie. W sobotę z ogromną przyjemnością zajęłam się układaniem kubików drewna (opał na zimę). A dziś ?
Fuuuuuuuuull relaaaaaaaax.  
Najpierw  rowerowy spacer z psem po pobliskich polach i lasach, w tle prześwietlony słońcem zamglony wiejski pejzaż z ledwie czytelnym pasmem gór na horyzoncie. 
Potem basen i sauna w kompleksie pałacowym w Wojanowie (BOMBA !!!!!). Wnętrze prześwietlone słońcem, ciepła lazurowa woda, mocny lub delikatny hydromasaż do wyboru, odrobina pływania, odrobina gimnastyki, fińska sauna w miłym gronie, kawa... cuuuuuuuuudnie.
Następnie spacery z Kasią i psem po Karpaczu w okolicy leśnego cmentarza. Kasię naszło na odwiedzanie grobów znajomych. Cmentarz z widokiem na Śnieżkę tonącą we mgle, wokół zapach lasu, herbatka przy kominku u Małgosi. 
Na koniec wieczorny pstrąg pieczony z frytkami  w Mysłakowicach na świeżym powietrzu.
Siedzę sobie w fotelu przy rozgrzanym  kominku, wyspacerowany pies chrapie na podłodze, kot przeciąga się w koszyku. Jak dobrze mi jest.........

czwartek, 23 października 2014

sanatorium III

Przed wyjazdem martwiłam się, że nie wytrzymam trzech tygodni. Teraz się martwię, że już półmetek. A jest mi booooosko. Codziennie pławię się w basenie, jacuzzi, w kąpieli perełkowej, mam dwie gimnastyki oraz rozmaite zabiegi przeciwbólowe. Karmią mnie trzy razy dziennie, nie muszę gotować ani po obiedzie sprzątać. Czytam, biegam z kijami, gram w karty, towarzystwo mam przyzwoite, pogodę też, zapomniałam o innym życiu. Wyluzowałam  psychicznie i fizycznie. Wczoraj ścignęła mnie praca. Obudziłam się o czwartej nad ranem, wzięłam prochy uspokajające. Nie chce mi się wracać.

niedziela, 12 października 2014

sanatorium II: sen i mecz.

W wielkiej kuchni przygotowuję  wigilię. Mama robi coś przy kapuście, teściowa kończy ciasto,  ja sprawiam ryby. W domu są wszyscy: dzieci, rodzice, dziadkowie nawet, ciasno. Dzieciaki ubierają choinkę, dziadkowie wspominają dawne czasy popijając wiśnióweczkę, wszędzie wszystkich pełno, a na mojej głowie cała wigilijna logistyka. Dom pełen gości, kolacja w proszku,  łóżka na noc nie przygotowane, pośpiech i nerwówa, wigilia za dwie godziny. 
I jeszcze dzwonek do drzwi, ktoś otworzy ? Oczywiści nie. Więc otwieram i dziób mi się otwiera za zdumienia: Obama z małżonką - nie swoją czarną, małżonką jest matka mojego szwagra. Matko jedyna !!!! Kolejne gęby ?  jak ja się z nimi dogadam ?????
Ubieram pościel. rozkładam łóżka, jak się je dobrze rozstawi zajmą cały pokój ale wszyscy będą mieli gdzie spać. Pościeli jest dosyć. Pomaga mi Piotrk C. - kolega ze studiów. Flegmatyczny i wkurzająco powolny, przy każdym ruchu robi wykład jak należy ruch zrobić. Nie mam czasu się wkurzyć, myślę o tym jak rodzina dogada się z Obamą. Dzieci... ratunek w dzieciach.  Kątem oka widzę, że okno jest szare od brudu, wstyd, obciach, umyć trzeba, nie zdążę, wigilia jeszcze  w proszku...Odwracam się by zawołać dzieciaki i ze zdumieniem widzę, że na kanapie siedzi Tomasz P. 
-  Co tu robisz ????
- Dzwonię po Przema, bo dziś nie może być sam.
Matkojedyna !!!!! Kolejne gęby... Nie mam czasu odpowiedzieć, bo do pokoju wpadają dzieciaki: Ala i Ewa - chcą umyć brudne okno. Dobrze, tu jest płyn, ścierki. W drzwiach staje Obama i mówi: nie martwi się, ja uczyć polski.

Obudziłam się o trzeciej trzydzieści i zapisałam sen.
Dziś niedziela. Z poprzednich dni: zabiegi, zabiegi, posiłki. Życie reguluje pora karmienia i zabiegi.Chyba rozluzowałam sobie wszystkie mięśnie zapięte od miesięcy na wszystkie guziki, bo wszystko mnie boli. Piątkowy Tanzabend zrobił mi dobrze, na chwilę odpuściły wszystkie bóle. Gorąco było - trzy razy zmieniałam koszulkę. I jak szlag ciasno. Bo jest tu taki zwyczaj, że kuracjusze włóczą się między ośrodkami i tańczą tam, gdzie akurat grają.Tańczyliśmy jak śledzie w beczce uciśnięci ale fajnie było. 
Wczoraj zaliczyłam szybki spacer: zero kondycji. No i mecz wieczorem. Oglądaliśmy na wielkim holu okupowanym wieczorami przez Niemców, co dodawało pikanterii sprawie. Niemcy siedzieli spokojnie posykując z rzadka, my wyliśmy z zachwytu. Niemcy... są od nas grubo starsi, średnia to chyba 80, u nas koło 50. Co tylko potwierdza nasz fatalny narodowy stan zdrowia, wynikły z trudów życia w tym kraju.
Wygrałam zakład, jako jedyna obstawiałam naszych.
Weny nie mam, może dlatego, że piszę na holu, co nie sprzyja intymnym spotkaniom ze sobą samym. Tylko tu jest wi-fi. Dookoła Niemcy.

piątek, 10 października 2014

sanatorium I

Pierwszy raz w życiu jestem w sanatorium, dlatego jest to kolosalne  przeżycie. Z ZUS-u więc wszystko mam gratis. Poza parkingiem (120 zł), telewizją (na życzenie współpokojowiczki Ewy - głównie programy niemieckie + TVP1,2 i Polsat) i netem (50 zł ale pocztę z pracy sprawdzam, tak się umówiłam). Czuję się trochę jak na koloniach, o 22 mamy  być w łóżkach.
Ośrodek wypasiony, dominują Niemcy i Rosjanie, nas jest koło 60 osób.
Jestem pierwszy raz, pierwszy raz nic nie płacę za leczenie, rehabilitację, konsultacje lekarskie więc jestem happy.  Podoba mi się wszystko, choć 10 osób na sali do ćwiczeń indywidualnych to trochę sporo, bo miejsc jest sześć, wczoraj lekarz przyjmował 5 minut równocześnie czytając papiery, pisząc i rozmawiając ze mną. Ale co tam, zaraz mam basen, potem kąpiel perełkową itd. itp. Borowin nie ma, masaży nie ma - to przysługuje innostrancom. Dyskryminacja ? trochę. Ale co mi tam, za  nic nie płacę. "Starzy wyjadacze" się pieklą i nawołują do strajku: że jedzenia mało, że Niemcy mają lepiej, że kawy nie ma za darmo, lekarz i zabiegi do d..., itd.itp.  Też myślałam,  że jakieś borowinki dostanę albo inne parafiny albo przynajmniej szkockie bicze których  tu nie ma. .

sobota, 4 października 2014

jak sobie próg do domu zrobiłam

Po miesiącu mniej lub bardziej intensywnego szarpania w pracy i domu, mam dziś dzień wolny, pierwszy od miesiąca.. Pogoda piękna - zrobię coś co dawno już zrobić powinnam, a co mojej teściowej spać po nocach nie daje. Bo ja z tym problemu większego nie mam ale lubię ją to,więc niech jej będzie. Żaden poważny majster za taką drobnicę się nie weźmie, coraz mniej domowy mężczyzna zabiera się do tego dwa lata, a skoro średnio inteligentny facet potrafi to czemu ja, w końcu też inteligentna kobieta, mam sobie nie poradzić. Po telefonicznych konsultacjach z mniej domowym mężczyzną kupiłam dwa worki suchego betonu, zrobiłam coś na kształt prowizorycznego szalunku, rozrobiłam partię betonu w taczce i sobie pół progu wylałam. W miękkiej masie ułożyłam grube klinkierowe płytki,sprawdziłam poziomicą czy równo, umyłam taczkę i pozostałe narzędzia- jutro zrobię górną warstwę, ta przez noc zastygnie.
Dumna zadzwoniłam do faceta. Nagadał się. W skrócie:
- Nie mogłaś poczekać ? Niedługo przyjadę, zrobiłbym. Ale wiesz.. mądrzy majstrowie mówią, że takie rzeczy trzeba robić od razu, żeby monolityczne było. Ale nie martw się, jak ci nie wyjdzie, to zbijemy i zrobimy na nowo. 
Odłożyłam telefon, przywlokłam drugi worek cementu, rozrobiłam w taczce, wylałam. Może za gęsty ? Poziomowanie tego było niełatwe. Resztę cementu rozwodniłam i taką luźną papkę wylałam na niedokładnie równy próg. Wyrównałam, posprzątałam i teraz, dumna, siedzę i się chwalę.
Zadzwoniłam do faceta.
-Dumny jestem z ciebie (co za protekcjonalizm), wiedziałem, że tak zrobisz. Ale co z ciebie za kobieta, kobiety takich rzeczy nie robią.
Nie ?

piątek, 26 września 2014

moja "uczta Babette":)))))))))

zacytuję menu z oficjalnej kolacji, w której dane mi było uczestniczyć w Kazimierzu:
*  grillowane warzywa, plastry cielęciny, koper włoski
*  zupa z leśnych grzybów, kluseczki lane z lubczykiem, owoce czarnego bzu, śmietana z zakwasem oraz majerankim
* filet z jesiotra, puree ziemniaczane ze szczawiem, relish z pomidorków cherry i kaparów (alternatywnie: zrazy z polędwicy wołowej wolno duszone, kopytka z suszonymi grzybami, zielony groszek, sos z trawy żubrowej)
* mus waniliowy z pudrem porzeczkowym
Mnnnniam.

Konferencyjny catering, choć nie tak wyszukany, był wczoraj przepyszny.

no to po wszystkim

No oprzeć się nie mogę.... Siedzę w tak doborowym gronie,że pewnie nigdy mi się nie zdarzy. Z prawej (heraldycznie) - prof. Anna Stroka, z lewej - prof' Krzysztof A. Kuczyński. Młoda dama w bieli to Monika Rynkowska z Biblioteki Narodowej, tyłem do widza siedzi dr M. Mackiewicz - tłumacz pamiętników Marthy Hauptmann. Przemawia dyr. Muzeum Karkonoskiego, tłooomaczy Tomek Pryll.
Zaczęło się dwa lata temu bodajże, kiedy na promocji Wspomnień Marthy Hauptmann u nas w Domu Hauptmannów, zachciało mi się mieć tę książkę po polsku. Bo promowaliśmy opracowaną przez prof. Kuczyńskiego wersję niemiecką a książka wydała mi się zbyt ważna by nie czytać jej po polsku. Profesorowi nie trzeba powtarzać, jego entuzjazm  bywa dla mnie zabójczy...? nie, za dużo powiedziane, tym razem kosztował mnie sporo pracy. Gdyż zwykłe wydanie książki przerodziło się w konferencję, wydanie dwóch książek, wycieczkę śladami.., a w tym czasie w firmie i w domu remont mam , a jeszcze w międzyczasie - EFKA w Kazimierzu, gdzie też mieliśmy swoje 5 minut, a za chwilę mam ważnych gości.
Jestem konferencją ciut rozczarowana. Wygłoszone referaty, które znam doskonale z korekt, w żaden sposób nie oddały tego co wyczytałam z ich wersji pisanej, dzięki której wsiąkłam w życie Hauptmannów i tamtych czasów. Większość ludzi nie potrafi porwać publiki. Tak było też na EFCE, jak na skrzydłach pognałam na wykład o kolonii Monte Verita i rzadko byłam tak rozczarowana jak wtedy. Dziewczyna z M. Narodowego spaliła temat całkowicie. Temat porywający, z którego można cacuszko zrobić był nudny jak flaki z olejem, choć faktograficznie bogaty. Co z tego kiedy część publiki przestała słuchać po 10 minutach i tylko kulturalnie siedziała do końca. 
Wracając do konferencji. Druga część to panel dyskusyjny między naukowcami, niezły acz brakowało mi możliwości zadawania pytań czy dyskusji z publicznością. Za to na koniec świetny, dowcipny występ Christiana Henkego (który moim zdaniem jest już u nas rezydentem) i film, a właściwie jego kawałki, z epizodyczną rolą Carla Hauptmanna. Jednak myślałam, że Carl  był wizualnie bardziej pociągający. 
Nie wiem czemu się tak czepiam, w końcu sama tę konferencję organizowałam. Wolałabym jednak by naukowcy wzięli pod uwagę istnienie publiczności, nie zawsze wtajemniczonej w meandry nauki i bardziej dla niej niż dla siebie mówili. Przypomina mi się rozmowa między prof. A. Mańko - Matysiak i prof. Kuczyńskim.. to było coś. Obiecuję sobie, że następna konferencja będzie taka, znaczy dla publiki ciekawsza.
Zrzędzę ale "zużyłam się" mocno. Wczoraj o 22.01 (bodajże) zasnęłam w ubraniu na łóżku w domu z otwartymi wszystkimi oknami, cuchnącym lakierem do podłóg, w pyle i kurzu. Obudziłam się dzisiaj o 7 rano przecudnie wyspana ale zmrożona na kość.
I jeszcze rzecz jedna. Tłumacze to taki naród, który myśli, że dla treści najważniejsza jest jak najbliższa autorowi werbalna forma. Jeśli Niemiec wyraża myśli zdaniami na pół normatywnej strony długimi, to tłumacz na polski tak samo tłumaczy. W jednym zdaniu zdań podrzędnych tyle, że myśl czy nastrój złapać trudno. Nie tłumacz lecz pisarz winien tekst literacki tłumaczyć. Mój ulubiony tłumacz tekstem polskim  - przygotowanym przez dr M. Mackiewicza, zachwycony jest, ale ja dopiero w trzecim czytaniu czytałam łatwo. Czy Reymont dostałby Nobla gdyby do niemieckiej publiki dotarło  tłumaczenie "Chłopów" w wersji Jeana Paula d'Ardenschaha (czyli J. P. Kaczkowskiego), a nie ze szlifem literackim Carla Hauptmanna ? Pytanie oczywiście retoryczne a ja prostym "czytaczem" jestem.
Zrzędzę. Bo zmęczona jestem i  drewna na zimę mi nie przywieźli.

piątek, 19 września 2014

O Carlu Hauptmannie będzie...


Dom Carla i Gerharta Hauptmannów w Szklarskiej Porębie
oddział Muzeum Karkonoskiego w Jeleniej Górze
zaprasza na seminarium


Carl Hauptmann i krąg jego przyjaciół / Carl Hauptmann und sein Freundeskreis

25.09.2014.   godz. 9.15   otwarcie

  9,30 – 10,00      prof. dr hab. Anna Stroka, Wrocław
Moje „spotkania” z literacką spuścizną Carla Hauptmanna.
Meine „Begegnungen“  mit Carl Hauptmanns literarischem Nachlass.

  10,00 -10,30     prof. dr hab. Grażyna B. Szewczyk, Katowice
Między piórem i pędzlem. O artystycznej przyjaźni Carla Hauptmanna z Otto Modersohnem.
Im Dialog mit der Literatur und Kunst Carl Hauptmanns Freundschaft mit Otto Modersohn.

  10,30 -11,00    dr Agata Duda-Koza, Katowice
Muzyczne fascynacje. Korespondencja Anny  Teichmüller z Marthą i Carlem Hauptmannami
 - ze zbiorów Biblioteki Śląskiej.
Musikfaszination. Anna Teichmüllers Briefwechsel mit Martha und Carl Hauptmann.  Aus den Beständen der Schlesischen Bibliothek

  11,00 -11,30     mgr Monika Rynkowska, Warszawa
Śladami dróg niepokornej. Józefa Kodis – działaczka społeczno-oświatowa.
Auf den Spuren einer Querdenkerin. Józefa Kodis und ihr Engagement für Gesellschaft und Bildung.

▪ 11,30 -12.00     dr Przemysław Wiater, Szklarska Poręba
Cyrillo Dell’Antonio i galeria portretów dawnej kolonii artystów w Szklarskiej Porębie.
Cyrillo Dell’Antonio und seine Porträtgalerie der ehemligen Künstlerkolonie in Schreiberhau.

▪ 12,30 -13,00     prof. dr hab. Krzysztof A. Kuczyński, Łódź
Pogmatwane drogi szklarskoporębiańskiego archiwum. Tropami literackiej spuścizny
Carla  Hauptmanna po 1945 roku.
Wege und Irrwege des literarischen Nachlasses Carl Hauptmanns nach 1945
                                           
▪ 15,00 -15,45    Prezentacja nowości wydawniczych dotyczących  Carla Hauptmanna / Präsentation der neu erschienenen Carl – Hauptmann - Publikationen 
 Carl Hauptmann i krąg jego przyjaciół, tom konferencyjny  / Carl Hauptmann und sein Freundeskreis  -  Konferenzband – mgr Bożena Danielska
Martha Hauptmann. Drogi mojego życia. Wspomnienia / Martha Hauptmann, Mein Lebensfaden. Erinnerungen“(in poln. Sprache)- dr Mirosław Mackiewicz
 „I znów błyszczą moje góry…” Szkice  o  Carlu Hauptmannie / „Meine Berge leuchten wieder…”  Skizzen über Carl Hauptmann prof. Krzysztof A. Kuczyński
                                                *
▪ 15,45 - 18.00      Dyskusja panelowa /Paneldiskussion
Udział biorą /Teilnehmer: prof. Anna Stroka, prof. Grażyna B. Szewczyk, dr Przemysław Wiater.  
Prowadzenie / Moderation: Prof. Krzysztof A. Kuczyński. 
Z udziałem Helgi Wüst (Weinstadt), dawnej mieszkanki „Felderbusch. / Mit der Teilnahme von Helga Wüst (Weinstadt), der ehemaligen Einwohnerin des  „Felderbuschs”.
                                                *
▪ 19,00 - 20,00  Wieczór filmowy Christiana Henke, Niesky/ Der Filmabend von Christian Henke (Niesky)
Prapremiera zaginionego filmu “Rübezahls Hochzeit” 1916  (reż. P. Wegener)
z epizodycznym udziałem Carla Hauptmanna. / Uraufführung des vermissten FilmsRübezahls Hochzeit” 1916  (Regisseur: P. Wegener).

                                                       26.09.2014.
10,00 –15,00    wycieczka- śladami artystycznej kolonii / Ausflug – „Auf den Spuren der Künstlerkolonie“

Zabytkowe wille - dawne siedziby pisarzy, malarzy i polityków z przełomu XIX i XX w. / Historische Villen – ehemalige Häuser  von Schriftstellern, Malern und Politikern aus der Wende des 19./20. Jahrhunderts
Dzielnica Orle - ślad w twórczości Gerharta Hauptmanna /  Stadtviertel Orle – eine Spur im Schaffen Gerhart Hauptmanns
Cmentarz ewangelicki w Szklarskiej Porębie Dolnej - groby Carla Hauptmanna, Wilhelma Bölsche i innych / Evangelischer  Friedhof in Nieder-Schreiberhau - Gräber von Carl Hauptmann, Wilhelm Bölsche u.a.
Muzeum Karkonoskie w Jeleniej Górze.Das Riesengebirgsmuseum  in Jelenia Góra. 

Po  zwiedzeniu Muzeum Karkonoskiego, ok. godz. 15,00 nastąpi pożegnanie uczestników konferencji / Um ca. 15:00  Uhr  Verabschiedung der Konferenzteilnehmer  im Riesengebirgsmuseum



Ośrodek Konferencyjno - Szkoleniowy "Radość " Politechniki  Wrocławskiej, ul. Muzealna 5, Szklarska Poręba.  / Konferenzsaal im  Tagungs - und Bildungszentrum "Radość " der Technischen Universität in Wrocław,
ul. Muzealna 5,  Szklarska Poręba

Młyn, czyli tak jak lubię

od początku września:
- byłam w Kazimierzu - zawieźć wystawę artystów karkonoskich na EFKĘ
- byłam w Warszawie - po odbiór kupionych do zbiorów szkieł Tomaszewskiego
- byłam w Kazimierzu - na efce
- byłam we Wrocławiu - na konkursie dyrektorskim
- w pracy mam remont kapitalny - codziennie wracam cała w cemencie
- w domu mam remont pokoju - śpię w cemencie; myć się nie opłaca...
- w pracy i w domu przygotowuję organizacyjnie konferencję hauptmannowską.
Dlatego nie piszę, na pysk padam ale jest tak jak lubię czyli młyn. Ale coś czuję, że wena mi wraca.

czwartek, 18 września 2014

efka

Rozszyfrowanie: I Europejski Festiwal Kolonii Artystycznych w Kazimierzu Dolnym. A i ...II Biennale Filmu i Sztuki - jak w zeszłorocznym Worpswede. Oczywiście byliśmy, zachwyciliśmy się i jesteśmy oczarowani artystycznym światem Kazimierza. Jeśli któreś miasto czy wioska na nazwę kolonii artystów zasługuje to na pewno Kazimierz. Galerii ze 40 jak nie więcej, artystów mieszkających lub dojeżdżających tłumy, studenci ze sztalugami lub teczkami na ulicach, Mały Rynek pełen kompozycji kwiatowych z suszonych kwiatów, koronek, lnianych ciuchów i  staroci oraz piątkowy duży Rynek z kolorowymi warzywami i owocami prosto z pola (miseczka malin, która u nas 8 zł kosztuje, tam - 4 zł)., no i te cudne, gontem kryte, wielkie dachy małych domów, wykusiki, ukwiecone balkony, loggie i arkadki... Kocham Kazimierz.
Pogodę przez dni cztery mieliśmy jak dzwon mocną - jakby na święto artystów specjalnie. A w całej Polsce padało. Wróciliśmy naładowani energetycznie, chętni do życia i pełni pomysłów. Niedługo pora na festiwal u nas..
efka to było święto artystów. I faktycznie było to widać. Duża wystawa malarstwa starych mistrzów w Celejowskiej, wielka wystawa twórców współczesnych polskich, ukraińskich i niemieckich w Galerii Letniej, całkiem spora wystawa starych mistrzów z Kazimierza, którzy tamtejszą powojenną kolonię zapoczątkowali i otwarte wszystkie niemal małe galerie z wystawkami na potrzeby festiwalu.  do tego prezentacje filmów o odpowiedniej tematyce, prelekcje na temat i dyskusje oficjalne i mniej oficjalne w trakcie wieczornych artystycznych włóczęg prowadzone. Do tego niezły koncert w galerii SARP-u, wieczór dla artystów oraz wieczór dla oficjeli, na którym się znalazłam z racji przysługujących mi funkcji i współpracy z organizatorami.
W tym roku festiwal obejmował ukraiński Krzemieniec, niemieckie Worpswede oraz polskie: Szklarska Poręba, Zakopane i Kazimierz.
Tak.... i już po wszystkim... szkoda.
Festiwal udał się znakomicie - gratulacje więc i podziękowania dla Waldka Odorowskiego - wodza merytorycznego i wspierającej go Doroty, Joasi Stefańskiej, która na swoich drobniutkich ramionach uniosła finansowy ciężar imprezy ( nie wiem czy zza tych papierów zapamięta cokolwiek z festiwalu, chyba, że się na zdjęciach zobaczy), dla Agnieszki Mitury  i wszystkich innych ciężko zapracowanych a niekoniecznie docenianych ludzi. Bo tak to zwykle bywa, że jedni pracują inni przypinają sobie laury.  Dobrze,że przynajmniej  w artystycznej Konfraterni mają oparcie, a to już coś. 
I tu jeszcze  hołd złożę Tomkowi Pryllowi,   który w Kazimierzu pracował dla efki. ( z nami robił Worpswede). Facet jest nie do zdarcia, tłumaczy w te i we te, mam wrażenie, że nieważne kto i po jakiemu mówi,  zawsze robi to zgrabnie i na temat, żartując przy tym i publikę w co nudniejszych fragmentach cudzej wypowiedzi bawiąc. Niemcy chcą tylko jego. Zaprzyjaźnia się ze wszystkim, wszędzie jest u siebie, wszyscy go lubią i chcą do pracy, choć język ma niewybredny i paskudnie huknąć z góry na niesubordynowanego mówcę bądź słuchacza potrafi. I przyznam, ze czasem się go boję oraz, że choć nadużywa trunków czego nie kryje, w robocie jest zawsze correct i na czas.
Samego festiwalu opisać się nie da, nawet zdjęcia nie oddadzą tej atmosfery. Sztuka Karkonoszy i Izerów prezentowana była przez sztukę dziewięciu kobiet i Klinikę Lalek. Żelaźni Zbyszka Frączkiewicza w tym czasie w Busku Zdroju byli a tych ze Szklarskiej przewieźć.. ? Kasy nie starczyło.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Henryk Waniek zaprasza

JUBILEUSZ TOWARZYSTWA ZAMKU WIECZORNEGO
 

Data: 7. sierpnia 2014 (czwartek)
Miejsce: Chata Izerska. Ulica Piastowska 32. Szklarska Poręba Dolna.
Godzina 16:30

PROGRAM:

16:30 Powitanie przybyłych i otwarcie.
16:40 Maciej Kaziński – (tytuł jeszcze nieustalony, ale tak czy inaczej będzie to klejnot muzyczny)
17:00 Henryk Waniek: „Co się działo w Zamku Wieczornym?”
17:20 Tomasz Pryll: „Antonius Walończyk” (Will-Erich Peuckert, Antonius Wale)
17:40 Jerzy Klich: „Klejnoty – czyli cnoty rycerskie w przestrzeni braterstwa gór“
17:50 Przerwa
18:00 Dr. Przemysław Wiater: „W-E Peuckert a Carl Hauptmann“
18:30 Przerwa
18:40 Rafał Jakubowski: „Ślady szamanizmu w kulturach indoeuropejskich (u Słowian, Greków, Celtów, Germanów, Traków, Hetytów), zachowane w symbolice graficznej, opowieściach (mity, legendy), rytualizmie.”
19:00 Przerwa.
19:10 Jarosław Szczyżowski: „Sudeckie sanktuarium”.
19:40 Przerwa
20:00 „Sol et Luna” (Mieczysław Litwiński i Zuzanna Krasoczko): Pieśni Anny Teichmüller do poematów Carla Hauptmanna.

Spotkaniu mogą towarzyszyć fotografie i grafiki (Jacka Jaśko, Kuby Pajewskiego, Krzysztofa Figielskiego oraz innych, jeszcze nieustalonych osób).
Ponadto Saba (Zuzanna) prawdopodobnie wykona utwór Macieja Kazińskiego, być może w pierwszym punkcie programu, być może ostatnim. Rzecz dopiero się wyjaśnia.
Przerwy pomiędzy punktami programu oznaczają możliwość rozmowy, zapytań lub dyskusji z wykładowcami, albo – jeśli wola – czas do osobistego zagospodarowania.

Zakładamy również możliwość akcji nie przedstawionych w programie jeśli nie będą z nim kolidować.
Uczestnicy spotkania są gośćmi Chaty Izerskiej i jej gospodarza pana Macieja Stanisza, który bezinteresownie umożliwił odbycie sympozjonu, co podkreślam z wdzięcznością.



...........
A był sierpień, pogoda prześliczna,
wszystko w złocie trwało i zieleni.........
Jest pięknie, a ja wraz z Waligórskim  melancholijnie myślę.. znowu  jesień. idzie..
Dobry dzień dzisiaj mam. Podejmowanie decyzji uskrzydla niezależnie od efektów.

niedziela, 22 czerwca 2014

świętojanka



Zimno było ale całkiem romantycznie.

czwartek, 29 maja 2014

z czeluści mojego komputera

Przymierzam się do napisania czegoś sensownego do katalogu naszej lokalnej sztuki współczesnej dla potrzeb kazimierskich przyjaciół więc zagłębiam się w książki i notatki różne, niekoniecznie na temat. I wsiąkam. Znalazłam taki oto tekst Henryka Wańka, który związał się ze Szklarską i duchowo i nader często cieleśnie. W tym roku w sierpniu odbędzie się ( i mam nadzieję, że u nas)  dwudziesta rocznica  ABENDBURG - Nieformalnego Towarzystwa Zamku Wieczornego. Tak więc tekst będzie poniekąd na czasie, choć tez nie bardzo na temat. O atmosferę chodzi...


SALA LEGEND W STANIE UPADŁOŚCI
Henryk Waniek


         "Fala włosów nad bujną fryzurą. Długa i trochę zaniedbana broda, ale postawa, jak na sześćdziesięciolatka, bez zarzutu. Dość korpulentny więc zza rozchylonego surduta wystaje nieco brzucha. Lecz nad wszystkim góruje spojrzenie figlarza z nieodłącznym kufliskiem piwa w ręce. Widać, że z takim jegomościem nie jest nudno.
   Stoi przed wejściem do swego drewnianego sanktuarium. Liczy przychodzących. Każdemu podaje rękę i wita słówkiem lub dwoma. Odważnym gratuluje odwagi. Speszonych utwierdza w obawach. Dzieci i młodzież usiłuje nastraszyć. Uspokaja damy. Gdy audytorium jest już wystarczające, wchodzi ostatni. Zamyka drzwi na klucz i przygasza światło. Koniec gwaru i rozglądania się wokół po ścianach – po obrazach, po stojących najbliżej osobach. Bierze do ręki dość paskudny, ale wcale oryginalny kostur. Trochę podobny do tego, co trzyma w garści Rübezahl na drzeworycie Ludwiga Richtera. Uderza nim o podłogę, jakby chciał utwierdzić się co do poręczności kijaszka. Niejeden z obecnych może zapytuje się w myślach, jaki użytek z tej sękatej maczugi zrobi zwalisty piwosz? I dlaczego tak przeciągle przygląda się niektórym obecnym?
    Robi się cisza, a on zaczyna mówić. Wylicza wszystkie upiory, demony i barbarzyńskie bóstwa, od których aż kłębi się w okolicy. Są to: straszny Pan Jan, wszechmocny Karkonosz, sprawiedliwy Krabat, zagadkowy Flins i oczywiście zdumiewający Rübezahl. A nad nimi wszystkimi – szalejący Wotan i jego dwór wściekłych żywiołów. Także elfy, wróżki, czarownice. Później pomniejsze potęgi dobra i zła, miłości i gniewu. Wzywa ich wszystkich przed swoje oblicze tak solennie, że co bardziej naiwni lekko się trwożą. Natomiast mniej wrażliwym wyliczanka wydaje się monotonnie odklepaną litanią. Ale on wie, co robi. Jak każdy kapłan, ma wystarczającą rutynę i aktorstwo w małym palcu. We wczesnej młodości, którą przeżył w rodzimych okolicach Harzu, malowniczych, lecz nędznie prowincjonalnych, śniło mu się nawet, żeby zostać aktorem. Ale decyzja ojca przerwała to marzenie i pchnęła go ku jawie. Po naukach w Nordhausen został pomocnikiem litografa w wytwórni lamp. Kopiował cudze rysunki, udoskonalał je, a nawet miał własne pomysły. Sen o aktorstwie ustąpił nowemu – malarstwu.
    Jako już doświadczony litograf udał się do Berlina, gdzie zaczął malować, nie troszcząc się o studia. Ale to dawne dzieje. Niefortunne początki. Mógł mieć 25 lat, gdy odważył się posłać swoje malowidło na wystawę sztuki. Nie zostało przyjęte. Stracił serce do tego miasta. Rozzłoszczony pojechał do Holandii. W Amsterdamie kopiował Rembrandta i ożenił się. Zanim wiek XIX zaczął zmierzchać, znalazł się w Ameryce, gdzie zaczął jako farmer, a skończył jako malarz rozchwytywanych obrazów. Sprzedawał je za grube tysiące dolarów. Dopiero tam poznali się na nim. Wrócił do Niemiec jako właściciel niemałej fortuny. Odbył spóźnione studia w Berlinie.
   Ale pieniądze to jedno. Drugim skarbem Hermanna Hendricha była życiowa zaradność. Był też i trzeci, tu bodaj najważniejszy – nieco dziecinna zachłanność na ludową baśń jako tworzywo artystyczne, już wypróbowane przez Johanna W.Goethego czy Ryszarda Wagnera. Tym głębiej i odważniej do tego źródła sięgała sztuka secesji. W berlińskiej grupie ELF, Hendrich współtworzył atmosferę odpowiadającą jego lotnym aspiracjom. Teraz śnił o sztuce totalnej, oddziałującej szerokim frontem bodźców: architekturą, malarstwem, literaturą, muzyką. I oczywiście teatrem. Wszak był niespełnionym aktorem.
    Pierwszą pomyślną próbą w tym kierunku był projekt WALPURGISHALLE w jego rodzinnym mieście. Tę osobliwą budowlę zlokalizowano w sąsiedztwie miejsca zwanego Placem Tańców Czarownic (Hexentanzplatz). Poza środkami finansowymi zainwestował w nią całe bogactwo legend, podań i baśni, jakimi nasiąkał w dzieciństwie. Wnętrze hali wypełnił malowidłami nawiązującymi do goetheańskich podań o Fauście. Spłaciwszy dług wobec marzeń młodości, już jako pięćdzięsięciolatek, nie bez wpływu mody jaka ogarnęła jego berlińskich kompanów – poetów, filozofów, pisarzy i wszelkiej maści artystów – udał się w Sudety Zachodnie, prowokująco nazywane Górami Olbrzymów – Riesengebirge. Konkretnie, do Schreiberhau, dziś znanej jako Szklarska Poręba.

     Twórcza egzaltacja Hendricha nie sprzeczała się z jego zmysłem praktycznym. Kto wie, czy nie przybywał tam z już gotowym projektem? Wraz z reformatorem teatrów berlińskich Bruno Wille’m i pewnym przemysłowcem z Bremy założyli dobrze prosperującą firmę – Gesselschaft Sagenhalle. W ciągu niespełna trzech miesięcy stanęła hala o aparycji świątyni, czysty wykwit secesyjnego eklektyzmu, łączący elementy nordyckiego zdobnictwa ze stylem chłopskiego budownictwa w Sudetach. Podziwiano inwencję Hendricha, choć również kręcono nosami na poziom smaku, na jej „obcość”. Dominowały w niej elementy norweskie, jakimi artysta nasiąkł jeżdżąc do Skandynawii w młodzieńczych czasach berlińskich, splecione z motywami „rodzimymi”, jako że była to epoka gruntowania się nacjonalizmów. W krótkim czasie Sagenhalle opromieniła sława „atrakcji lokalnej”. Każdy chciał tego doświadczyć czy choćby sprawdzić rozgłos, którego się dorobił nawiedzony i ekscentryczny człowiek w słusznym wieku. Jego wymyślna fryzura, stentorowy głos i osobliwość spektaklu, jaki tam wyczyniał, zapewniały tej „świątyni legend” stałą frekwencję. My również zapewne, gdybyśmy się tam znaleźli w stosownym czasie, dalibyśmy się skusić przez wyzywającą estetykę jego pogańskiej świątyni. Zostawiwszy na boku wzgląd smaku i niechęć do jarmarczności, weszlibyśmy w tą zrazu mroczną przestrzeń, reprezentującą typowy Gesamtkunstwerk – dzieło wielu sztuk, czyli zabawne, ale też i zastanawiające pomieszanie z poplątaniem.
   

Artysta zapalał kolejne światła i wydobywał z półmroku wybrane obrazy. To samo czyniły jego monologi, możliwe że częściowo napisane przez twórcę berlińskiej Freie Volksbühne, ojca ludowego teatru i szkolnictwa, pisarza i społecznika Bruno Wille’a. Monologi Hendrich wygłaszał osobiście. Rzucały dodatkową jasność na mrok przedstawianej mitologii. Zaś obrazy jak obrazy; niedwuznacznie spokrewnione z manierą Arnolda Böcklina, gwiazdy ówczesnych salonów malarskich. Służyły głównie temu, aby odwieczny patos mitu pokazać tym, którzy trochę niedowidzą albo brak im wyobraźni. Opierając się na fragmentach tutejszych sag, Hendrich nie ograniczał swej własnej, konfabulatorskiej inwencji. Mieszał Nibelungów z Rübenzahlem; Wikingów z poczciwymi góralami karkonoskimi; elegancję mieszczańskich ideałów z prostactwem plebejskich fantazji. Długobrody piwosz sam to wszystko namalował. To nic, że nie arcydzieła, lecz zwykłe, przyzwoite malowidła. Znakomite tło dla rzeczy, o jakich opowiada. Tak je ożywia, że lada chwila ten wodospad z farby wyleje się na podłogę, a namalowane drzewa już się kołyszą na wietrze. Mówi nie gorzej, niż maluje, więc wszyscy natychmiast wierzą słowom Hendricha. Wszystko tutaj, każda deska, kamień, obraz i rama, nie mówiąc o scenariuszu samego „seansu”, to budowla jego życia. Podobna do tej, jaką zbuduje dziesięć lat później pod Königswinter na Renem – Nibelungenhalle, szczęśliwie zachowaną do dzisiaj.
    Hala Legend stanęła w Szklarskiej Porębie Średniej, krótko zanim tu dociągnięto linię kolejową. Bliskość stacji czyniła ją najpierwszą z miejscowych atrakcji turystycznych. Interes – bo jak inaczej to nazwać – kręcił się nieźle. Każdego roku, od maja do października, dochody z działalności Sagenhalle budziły zazdrość innych przedsiębiorców w Schreiberhau. Tuż obok zbudował sobie domek mieszkalny, jak jakąś plebanię przy heretyckiej świątyni. Dom równie dbały i piękny jak ona. Jednym słowem, gdyby czas cofnąć o jakieś osiemdziesiąt, sześćdziesiąt lat, zanim Hendrich umarł w 1931 roku, moglibyśmy jeszcze to zobaczyć, usłyszeć, pośmiać się zdrowo lub wziąć wszystko za dobrą monetę. W roku jego siedemdziesiątych urodzin (1926) program wydrukowany z okazji uroczystości obiecywał takie tematy jak: Wędrówka Parsifala do Gór Olbrzmich; Spotkanie Rübenzala z Waltherem von der Vogelweide i Wolframem von Eschenbachem; Arie Elfów; Skarbiec Zamku Wieczornego i wiele innych atrakcji. Artysta się nie oszczędzał. Każdego dnia po trzy-cztery spektakle.

     Po śmierci Hendricha nie było to już to samo, choć nadal nie brakowało ciekawych. A nawet przybywało, wziąwszy pod uwagę rosnący popyt na motywy nordyckie i aryjskie. W latach trzydziestych do ciągle funkcjonującej instytucji dorzucono kilka akcentów nacjonalistycznych, które może nawet założycielowi byłyby w smak. Ale czynienie Hendricha pionierem volkistowskiej propagandy jest takim samym nadużyciem, jak te czynione wobec Nietzschego, von Lista czy Wagnera. Niemniej, była to ciągle ta sama, wabiąca przybyszów osobliwość Sagenhalle, stojącej nieopodal stacji kolejowej Mittelschreiberhau. Jej bulwersujący kontrast z górskim krajobrazem nie uszedł uwagi Wlastimila Hofmana, kiedy ten zamieszkał w pobliskim domu w roku 1947. A nawet wcześniej, gdy w latach 1945-46 zaczęli tu przybywać nowi ludzie, niemający zielonego pojęcia ani o tym miejscu, ani o całej okolicy, ani też o jej przeszłości. Salę Legend postrzegali jako miejscowe gniazdo niemczyzny. Jej wyposażenie ciekawiło również szabrowników. Najpierw zajęli się meblami i obrazami, a potem w ogóle wszystkim, co dało się wynieść. Z końcem lat pięćdziesiątych zamieszkały na krótko w Szklarskiej Porębie Hilary Krzysztofiak mógł oglądać już tylko jej zrujnowane resztki. Gdzieś we współczesnych źródłach niemieckich trafiłem na informację, że Sagenhalle została zniszczona podczas wojny. To oczywiście nieścisłość, jeśli przyjąć, że wojna skończyła się w maju 1945. Sam budynek stał jeszcze długo, spontanicznie używany jako publiczny szalet. Nic dziwnego więc, że z końcem lat pięćdziesiątych, lub może początkiem sześćdziesiątych, niewykryty sprawca wzniecił tam ogień i już było po krzyku. Władzom lokalnym spadł z głowy ciężar nieszczęsnego, poniemieckiego dziwactwa. I tym chętniej parcelę, na której się znajdowało, sprzedały Politechnice Wrocławskiej.
 

   Teraz już doprawdy nic nie przeszkadzało, by wznieść tutaj najpierw prowizoryczny, a w latach 70. całkiem okazały ośrodek dla naukowej klasy pracującej. Wielki kombinat „szkoleniowo-konferencyjny”, nowoczesny, że palce lizać. Przynajmniej przez pierwszych piętnaście lat, bo teraz jest to tylko zapyziały, odpychający monument epoki „towarzysza Gierka”, wymyślony przez „nowocześnie” usposobionego architekta, a wykonany przez majstra klepkę. Może się nawet komuś wydać zabawne, że podłogę holu tego nowozbudowanego ośrodka Politechniki Wrocławskiej wyłożono kawałkami marmuru, pochodzącymi z niemieckiego cmentarza w Szklarskiej Porębie Średniej. Ale mnie to zupełnie nie bawi. Hitlerowcy coś podobnego robili z macewami z żydowskich cmentarzy. Nic nowego. Mniej więcej trzy czwarte średniowiecznej katedry w Pizie zbudowano z kamienia po rzymskich grobowcach. W ogóle bym o tym nie wspominał, gdyby nie fakt, że z rzeczonego cmentarza została tylko posępna hańba. Jeszcze się tam jakimś cudem zachował nagrobek Wilhelma Bölsche, wielkiej postaci literatury, filozofii i sztuki niemieckiej. Ale nic więcej. Ileś lat temu, za niemałe honorarium, projekt rekultywacji cmentarza sporządziła gwiazda lokalnego naciągactwa. I na projekcie się skończyło. Może nawet tak lepiej? A jeśli idzie o ośrodek wypoczynkowo-szkoleniowy, czy jak mu tam jest, który swoją ciężką stopą przydepnął miejsce po dawnej „kaplicy” Hendricha, to przecież nie zadeptał pamięci. Szczególnie że z upływem czasu sama Hala Legend stawała się legendą. Choć spłonęła, to jednak ocalał mieszkalny dom Hendricha w sąsiedztwie. Zniknął tylko napis ze złoconych, secesyjnych liter na południowej ścianie budynku: Hendrich Haus, ale przez całe powojenne lata, na pretensjonalnym tle ośrodka szkoleń i konferowania, przypominał to, co przebrzmiałe. Może się jeszcze w nim plątał duch artysty, który tam przyjechał w 1903 roku. Jego dom upamiętniał epokę kolonii artystycznej w Szklarskiej Porębie, ale jej europejska sława nijak nie pasowała do mitu ziem odzyskanych, nie mówiąc o propagandowej polskości tych ziem.
   
Gdy przyszły trudne czasy na Polskę całą, w tym również na Politechnikę Wrocławską, sprawa ocalałego, a już podupadłego domku twórcy Sagenhalle stała się krzycząca. Jeszcze istniał, ale coraz bardziej jako skandal, a coraz mniej jako zabytek. Jego obecny właściciel, czyli tylekroć tu przywoływana Politechnika, może nie całkiem świadoma co czyni, doprowadziła go do stanu dzisiejszej degradacji. Jedyne z niej wyjście wiedzie ku rozbiórce i może – choć to mało możliwe – kosztownej rekonstrukcji. Interwencję miejscowego muzeum w Szklarskiej Porębie władze Politechniki odparowały argumentem trudnej sytuacji finansowej, co nie przeszkadzało, że jeszcze w tym samym sezonie sześciopiętrowy gmach poddano gruntownemu remontowi. Jego północną ścianę obłożono aluminiową blachą. Ten fakt nie ujdzie uwagi tutejszych zbieraczy złomu.
    Domek Hendricha ogrodzono siatką drucianą, bo „grozi wypadkiem”. Jednym słowem, tamto się spaliło, a to trzeba będzie zburzyć. Trzeba tylko znaleźć sponsora, który to sfinansuje. Mniej kosztowne byłoby zaprószenie ognia przez nieznanego sprawcę i ten wariant uważam za najbardziej realny. Co prawda, domek nie został objęty formalnie ochroną zabytków, więc strata będzie o tyle mniejsza. Bo któżby odważył się konserwatorom w regionie zawracać głowę takimi rzeczami. Szklarskiej Porębie było pisane inne przeznaczenie. Inne, jak się to zwie uroczyście, plany zagospodarowania. Tym też można wyjaśnić źródła ogólnej grandy, jaką jest gospodarka lokalnym krajobrazem i jego tradycyjnymi zasobami.
    Co uczyni państwowy konserwator zabytków wobec tego konkretnego domku – jego sprawa. Jak się zachowa Politechnika – nie moja rzecz. Nie mieszkam tutaj, więc to nie mój sen regularnie zakłócają co roku zloty harlejowców. Ani „radiowa stolica Trójki”. Co mi do tego, kto tam i jakim jest gospodarzem. Ja tylko zapisuję, bo to najlepsze, na co mnie stać. Zaglądam tam tylko, ilekroć się da, z nadzieją, że wszystko jest przynajmniej takie, jak poprzednim razem. Patrzę. Widzę. Czasem odwracam wzrok.
   
Latem 2003 wszedłem, chyba po raz drugi w życiu – i obawiam się, że po raz ostatni – do niegdysiejszego Hendrich-Haus. Dla celów muzealnych należało wymontować stamtąd część wyposażenia. Poruszanie się wewnątrz groziło śmiercią lub kalectwem, jak to uczenie powiada tabliczka. Nie udało mi się dotąd ustalić, czy to właśnie w tym domu odebrał sobie życie, kompletnie rozczarowany marzeniami o wolnym życiu i ideami narodowego socjalizmu, wielki Bölsche? Czy to raczej jego córka, kilka lat wcześniej? Gdyby nie ten jowialny i trochę brzuchaty artysta z głową businessmana, któremu wszystko udawało się w życiu, pomyślałbym, że w te ściany wpisane jest jakieś mroczne fatum, które może właśnie się spełnia? W jego domu. Zewsząd butwiała smutna historia tego cacka. Grzyb i wszechobecna wilgoć wykluczały możliwość zaprószenia ognia. Tylko napalm mógłby temu zaradzić? Ale na wszystko jest sposób. Czasem wystarczy sam czas. "



Ps. Na szczęście nie miał racji Henryk Waniek. Politechnika się spięła i  Hendrich-Haus wyremontowała wykorzystując środki unijne. Ma tam powstać maleńkie muzeum.