Jestem w pracy, chwila na kawę. Nastawienie negatywne, na wejściu. Z jakim wyszłam z domu - nie wiem, bo nie zdążyłam poczuć, zarejestrowałam jeno smutek w psich oczach - że sam zostaje. Jedna dziewczyna na urlopie - badania przedoperacyjne, druga - chora, poszła na zwolnienie lekarskie, trzecia - na wolnym, syn miał wypadek rowerowy, zjeżdżał z Harrachowa, łańcuch mu się zerwał, w cośtam wplątał i Młody poleciał przez kierownicę na głowę bez kasku, stracił przytomność na kilka godzin, jest jeszcze w szpitalu a matka w panice. Dobrze, że dziś dzień zamknięty. Omnipotentny doktor nauk w Dolomitach gości i też go w robocie nie ma, wystawę powiesił fatalnie i w międzyczasie zdążył pociąć się ze wszystkimi dziewczynami. Jestem sama z panem Cześkiem - ogrodnikiem i zaraz zacznę się wdrażać w okrutne papiery. Odpowiedź na kwerendę dla sąsiedniego muzeum, zakończenie rozliczeń wniosków, za chwilkę wystawa tkaczki Jadwigi Zgieb-Leśkiweicz - w ramach Festiwalu Tkactwa w Kowarach - trzeba po rzeczy jechać do Wrocka, projekt folderka przygotować po uprzednim zdjęć zrobieniu, drukarnię tanią znaleźć, wystawę powiesić i otworzyć. Dobrze byłoby przedtem przewiesić wystawę doktorową, ale nie mam kim robić. No i papiery... ale o nich nawet myśleć mi się nie chce. Jak ja nie znoszę poniedziałku, zwłaszcza po urlopie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz