piątek, 30 kwietnia 2010
Gaudi przy Kościeliskiej
czwartek, 29 kwietnia 2010
wyście sa pani do tyla pikne co cud czyli Zakopane. Wystawowa qchnia 2.
Bo pojechałam do Zakopanego. Zdecydowanie nie lubię delegacji, nawet do tzw. kultowych miejsc. Nie lubię jeździć z obowiązku i jeszcze cudzym autem co wymusza podporządkowanie się cudzym regułom gry, choć te wszystkie mankamenty rekompensował bardzo sympatyczny Krzysztof, kierowca. Czy Zakopane jest atrakcyjne ? Nie. Miasto, które nie pasuje do gór, które nie wie czy być nowoczesne czy zachować swój tradycyjny szlif. Piękno drewnianej architektury niknie w kakofonicznym melanżu z murowanymi monstrami, "pobierowskimi" straganami i czarnym tłumem turystów. Tu wszystko powinno być wkomponowane w pejzaż, tymczasem wszystko za mocno wystaje boleśnie raniąc krajobraz. Niczego nie ratuje juhas czy rycerz majestatycznie górujący nad miastem. No dobra, dość zrzędzenia. Wrzucam kilka fotek ze starego cmentarza na Pęksowym Brzysku. Lubię cmentarze z ich nostalgicznym milczeniem i nastrojowością ludowego kiczu. Tylko te kolejne wycieczki … liryczno – melancholijny nastrój pryska.
Pojechaliśmy po wystawę. Nerwowo było od samego początku. Przyjechaliśmy za małym autem, choć jego wymiary ustalaliśmy parokrotnie, mieliśmy zbyt mało opakowań, nie zmieściły się z odwożoną wystawą, nie mieliśmy ze sobą fachowych pakowaczy. Gdy już spakowaliśmy auto (moim zdaniem perfekcyjnie) usłyszałam coś na kształt przeprosin. Te nerwy to przez porównanie. Ci z Turynu przyjechali TIR-em, wystawę pakowało czterech fachowych pakowaczy, dysponujących skrzyniami, pudłami i cała tą drobnicą. A my ? Kupiliśmy na miejscu regipsy i folię, podzieliliśmy przestrzeń za małego auta na bezpieczne strefy, które zapakowaliśmy obrazami, skrzyniami z drobnicą oraz większymi przedmiotami „na rozpór” i pod sam sufit. Wszystko bezpiecznie dojechało w wymaganej temperaturze 18 stopniu. Klimatyzacja mi zaszkodziła – jeszcze nigdy nie leżałam w łóżku z powodu zawalenia katarem górnych dróg oddechowych. Wczorajszy dzień, po rozpakowaniu wystawy przeleżałam.
Ta wystawa to kłody pod nogami od zarania, ze wszystkich stron od nas najmniej zależnych. Najpierw przesuwanie terminu z powodu opóźnienia transportu z Turynu - wali się cały roczny harmonogram wystaw. Potem zmiany koncepcji - wystawa nie zmieści się w salach na dole, więc całkowita przebudowa wszystkiego. Brak osprzętu, potrzebna nam tylko jedna duża gablota z macierzy (jedna !!! w zamian za cztery mniejsze nasze) – nie. Mam obiecaną, ale będę jej pewna gdy przyjedzie. Chcę ludzi do pracy – podobno dostanę ich od wtorku ale jednym z nich jest pracownik notorycznie potrzebny w macierzy, więc czarno widzę jego pobyt u nas. Mam środki na zatrudnienie na umowę zlecenie, ale mamy poradzić sobie sami. Mam jednego pracownika technicznego na pół etatu., a zmontować trzeba 10 wielkich modułów z regipsów, płyt OSB i szkła. Nic to, źle zaczynające się zamierzenia wychodzą ponoć najlepiej.
piątek, 23 kwietnia 2010
wystawowa qchnia. 1.
No to jestem nakręcona. Oglądałam dziś projekty scenografii naszej najnowszej wystawy czasowej. Sama w sobie, przygotowana i zaprezentowana w Zakopanem jest bardzo interesująca. U nas, nie dość, że interesująca, będzie jeszcze piękna. Nie chwal dnia przed zachodem….. brzęczy jak nieznośny komar przy przyjemnym jeziornym ognisku. Na razie jeszcze nie myślę, o dwóch tygodniach orki, która przed nami. Na razie jadę do Zakopanego po wystawę i obym zahaczyła o południowe okolice Żywca.
wtorek, 20 kwietnia 2010
kobieto napisz podręcznik
czwartek, 15 kwietnia 2010
lubię symbolikę i nastrój kapliczek, więc...
Dzieła sztuki ludowej, stworzone dla prostej modlitwy ludu.
Nie szukałam ich genezy, bo tak bardzo wrosły w polską codzienność, że nie wpadłoby mi do głowy zastanawiać się nad tym, były zawsze. Tymczasem co znalazłam:
Nazwa łacińska capella pochodzi od cappa, tj. płaszcz. W szczególności chodzi tu o płaszcz św. Marcina, biskupa z Tours, wdziewany jako tarcza ochronna przez królów francuskich podczas wypraw wojennych. Cela, w której przechowywana była owa cappa S. Martini, zwala się kaplicą, a dozorcy jej kapelanami. Na wzór tych cel budowano małe, skromne świątyńki, które potem przeobrażano w kościoły. Wspomina już o nich św. Ambroży, biskup mediolański (340 – 397).
(..)o słupach z kapliczkami u szczytu, nie sposób nie wspomnieć o uderzającej analogii, jaka cechuje wzmiankowane w IX wieku przez Nestora słupy kultowe pogańskich plemion ruskich Radymiczan, Wiatyczan, Siewierzan i Krywiczan. (...) Wspomniane tu słupy, na których stawiano naczynia z popiołami zmarłych, były niezawodnie nakryte od góry daszkiem zabezpieczającym przed deszczem (...). (12) (...) Profesor Stanisław Poniatowski postawił hipotezę, że pewien typ kapliczek (...) Charakteryzujący się dwoma słupami nakrytymi daszkiem dwuspadowym może wywodzić się z grobów palowych, które na naszych ziemiach niezawodnie istniały, jako odpowiedniki mieszkań palowych. (...) Wszakże zauważyć należy, że celem wielu kapliczek przydrożnych jest wzywanie przechodni do modlitwy za zmarłych. (...)
T. Seweryn, Krzyże i kapliczki przydrożne w Polsce, W-wa 1958
piątek, 9 kwietnia 2010
Dorota – piękny kwiat w cieniu ogrodu.
Są ludzie, z którymi zawodowo zgrywam się błyskawicznie, są tacy, z którymi ie jest łatwo. Nie mam raczej problemów z nawiązywaniem kontaktów, bez jakiegokolwiek owijania w bawełnę dyplomacji, liczy się cel, nie pozór. To się bardzo sprawdza, dopóki nie trafi się na człowieka, który nie jest pewny siebie i swego albo, który cierpi na przerost formy nad treścią. W pierwszym wypadku trzeba się napracować, żeby przełamać nieśmiałość i wydobyć wiarę w siebie, w drugim jest dużo trudniej – bo często forma znacznie przewyższa treść i trzeba być nad wyraz delikatnym, żeby nie zrobić sobie i jemu krzywdy. Oczywiście upraszczam, jak to w pisaniu bywa.
W Kazimierzu poznałam fantastyczną kobietę, z tych moich kompatybilnych, powiedziałabym – szarą eminencję kulturalnego życia miasta. Już ją poniosło gdzie indziej, do nowych wyzwań, które realizuje tak lekko jak wypicie filiżanki herbaty czy powąchanie kwiatka.
Dorota jest osobą, która jest namacalnym ucieleśnieniem powiedzenia „gdzie diabeł nie może tam babę pośle”. Malutka, szczuplutka, smagła, czarnowłosa, o niesamowicie błyszczących węgielnych oczach, w malowniczo zwiewnych szatkach (bo jej strojów ubraniem nazwać nie można – za ciężkie słowo) – jest wszędzie. Załatwi wszystko, pieniądze na wystawę i trzy różne do niej katalogi (bo wystawa prezentowana w różnych miejscach), druk książek w ciągu miesiąca łącznie z ich napisaniem, wszystkie upierdliwe sprawy urzędowo - papierkowe, weźmie na siebie pełną odpowiedzialność za cudzy majątek i będzie nim dysponować odważnie jak swoim, pogada z księciem, ministrem i z robotnikiem – konkretnie, rzeczowo i efektywnie, otworzy muzeum – czego bała się panicznie a wszyscy wiedzieli, że nikt lepiej tego nie zrobi, wyniańczy swoich dwóch dorastających synów i mężczyznę tak sprytnie, że dopiero gdy zostawi ich na chwilę uświadomią sobie, że to ona, nie oni zrobili tę wielką rzecz, albo nie uświadomią sobie wcale. W chwilach swoich bardzo niskich lotów lubię do niej zadzwonić i pogadać o niczym bo wiem, że wzmocni mi skrzydła.
Dorotka teraz ja trzymam za ciebie wszystkie kciuki.
poniedziałek, 5 kwietnia 2010
RADZIMOWICE - na granicy światów czyli życie na wsi
Nie mając własnych fotek posłuzyłam się zdjęciami ze strony:
http://klimaty.blox.pl/2009/05/Altenberg-czyli-Radzimowice.html
Wcześniej zawsze mnie trochę śmieszyło przeszczepianie egzotycznych ideologii i religii na nasze słowiańsko - germańskie (no… europejskie) tereny, lecz moja wiedza jest w tej kwestii dość mizerna. Jednak im więcej wiem (raczej czuję) i myślę, tym bardziej wydaje mi się to na miejscu. W wielkim skrócie – w najgłębszej warstwie wszystkie kultury mają wspólny rdzeń, czy to buddyzm czy chrześcijaństwo, jak się człek wgłębi to zawsze chodzi o to samo – najbardziej podstawowe czyli naturalne uwarunkowania człowieka i dążenie do jak najgłębszego współbycia w jedności z naturą pojmowaną jako duch, siła sprawcza a przynajmniej – o nie zaprzeczanie jej.
Potem okazało się, że inna moja jeleniogórska koleżanka – Kamila, również wsiąkła w te okolice na tyle by wraz mężem kupić stary dom i budować swój nowy świat na pograniczu Mysłowa i Radzimowic, w pełnej zgodzie z tym co tu zastali. Jak to się dzieje, ze ludzie opuszczając miasto, stają się inni - prawdziwsi, zaangażowani.. a może dlatego opuszczają, że są inni ?
czwartek, 1 kwietnia 2010
Moje drogi często wiodą do Lubomierza. Agnieszka i Mariusz.
Zachwyciłam się od razu, bo romantyczną skłonność do snów gotyckich mam, więc całkowicie naturalnie poczęłam nasłuchiwać i się rozglądać. Zauważywszy, że nasze drogi dość często się przecinają, zagadnęłam. Po czym, z pewną nieśmiałością, wylądowałam u nich w domu w Kwieciszowicach.
Dom z tych jakie lubię, żyjący według pór roku, modernizowany na jedyny, właściwy jego właścicielom, sposób. Drewniane łóżka z zagłówkami, kominek i kuchnia węglowa, wszędzie rzeźby Agnieszki i obrazy Mariusza, różne formalnie a bardzo zbliżone w nastroju. Ogród ze strumykiem, nad którym przerzucony płaski, kolosalny kamień spełniał role kładki, stodoła szykowana na pracownię.. owoce, zioła, kot, pies i.. co zaskakujące – ożywione kontakty z wiejskimi sąsiadami. A myślalam, że będą się alienować. Z jakichś, bliżej mi nieznanych przyczyn rodzinnych, opuścili to miejsce przenosząc się do Popielówka pod Lubomierz. Jeszcze tam nie byłam, chyba pora, ciekawe co u nich słychać. Słyszałam, że intensywnie współpracują z Cinema, ale co więcej ?
Ich sztuka.
Gotyckie sny – purystycznie czysta, średniowieczno – ludowo naiwna, oparta na symbolice i baśniowości średniowiecza, warsztatowo nawiązująca do starych technik. Gdy ostatnio się z nimi widziałam Mariusz nawiązując do sakralnej sztuki ludowej, stworzył dla cykle „Zabawy świętych” i „Rodzina Polska” oba o ciut żartobliwym wydźwięku. Facet bawi się swoim gotykiem. Nie będę się rozwodzić, odkryłam, że Agnieszka pisze na ich stronie – link na pasku bocznym.