Gawędziłyśmy sobie wczoraj z Anią sącząc stocka - bo wtedy otwiera się głowa:)) Ania czuje,ze potrzebuje czegoś więcej niż ma, znaczy potrzebuje pracy, która będzie dla niej pasją i wyzwaniem. Bardzo rozumiem,. Mam ochotę jej powiedzieć: nie trzymaj się tego kraju, przypnij skrzydła, leć w świat, życie jest piękne, niebezpieczne, szczęśliwe i piękne. A my upieramy się, żeby drobnymi kroczkami przemierzać przetarte ścieżki, bojąc się wyściubić nos z cywilizacji. Ale nie powiem, bo boję się,ze pofrunie, a ja osiwieję ze strachu o nią.
niedziela, 21 marca 2021
myślę, że dlatego boimy się śmierci, bo boimy się życia
piątek, 19 marca 2021
Karkonoski sen
pisane na kanwie wystawy "Karkonoski sen" Teresy Kępowicz. Polecam bardzo, jest w Muzeum Sportu i Turystyki w Karpaczu.
Tak się stało, że mieszkam na Ziemiach Zachodnich, gdzie przerwana została ciągłość kulturowa. Mało tego, pojawiając się tutaj, wzorem władz i za ich przyzwoleniem, zachowaliśmy się jak barbarzyńcy, niszcząc wszystko co było świadectwem innej kultury. Rozumiem złość czasu powojennego, nawet potrzebę rewanżu, nie rozumiem niszczenia dóbr materialnych, zwłaszcza dóbr kultury. I choć nie poczuwam się do winy (nie było mnie jeszcze), to jednak jakaś odpowiedzialność narodowa powoduje, że wstydzę się za nas z tamtego czasu.
Wydaje mi się, że jednak jakiś czas temu doceniliśmy to zastane dziedzictwo, usiłujemy je rozpoznać i swoimi tradycjami wpisać się w nie, tworząc nową wartość. Myślę, że akceptacja przeszłości miejsca pozwala się w nim zadomowić, zapuścić korzenie.
W ten mój sposób rozumowania, postrzegania doskonale wpisuje się twórczość Teresy Kępowicz. Urodzona tutaj, mieszka i tworzy tutaj, wykorzystując to, co kiedyś było tutaj, transponując to na swój sposób, tworzy zupełnie nową jakość. Oczywiście upraszczam i sprowadzam wszystko do jednego motywu, tymczasem sztuka Teresy porusza również wątki egzystencjalne i uniwersalne. Ale ten jej aspekt bardzo mocno i naturalnie do mnie dociera, intuicyjnie.
Lubię sztukę, która niesie treść i myśleć każe.
takie tam..
Kiedyś napisałam tekst do katalogu swojego fragmentu wystawy prezentowanej na efce (=Europejski Festiwal Kolonii Artystycznych) w Kazimierzu, pt. "Dziewięć kobiet i mężczyzna". Czemu tak? Bo na wystawie mogłam pokazać sztukę tylko dziesięciu osób i szukałam jakiegoś klucza.
Cóż ja tam napisałam... Otóż uparłam się by, konfrontując sztukę kobiet ze sztuką mężczyzn, wysnuć konkluzję, że jest ta sztuka analogiczna do sztuki mężczyzn i bezzasadnym jest nazywanie jej "sztuką kobiecą" z tym nieprzyjemnym protekcjonalnym podtekstem. Musiałam być wkurzona na artystów płci męskiej:))) A może wynikało to stąd, że dotarło do mnie, że również w sztuce nie ma równouprawnienia i widać rażące dysproporcje między cenami prac mężczyzn i kobiet. Z badań rynków sztuki wynika, że za swoje dzieła „ jedynie 16 kobiet osiągnęło kwotę powyżej miliona dolarów, podczas gdy 195 mężczyzn bez większego wysiłku może pochwalić się takim wynikiem”, że najlepsze prace Fridy Kahlo osiągnęły zaledwie minimalnie wyższe ceny niż kiepskie prace Diego Riviery…
Czemu tak jest? Pomijam fakt, że często sztuka kobiet jest o niebo lepsza warsztatowo, estetycznie i bardziej wartościowa kulturowo.
Z powodu patriarchalnych atawizmów, dominacji męskiego punktu widzenia, określonej przez nich estetyki podbudowanej filozoficzno-naukowym, męskim autorytetem, z powodu tego, że od stuleci posługujemy się męskim punktem widzenia, jako jedynym możliwym sposobem patrzenia na świat. Hegel pisał o sztuce kobiet, że „nadają zewnętrznej stronie naszego życia przyjemną i powabną postać, ale mają niewiele wspólnego z prawdą przynoszoną przez wolną sztukę”. To jak się przez to przebić, mimo rozbujałej od lat 90 sztuki feministycznej?
Abstrahując od walki płci:)))). Teraz myślę, że napisałam totalną bzdurę, sztuka kobiet jest zupełnie inna, tak jak kobiety są zupełnie inne od mężczyzn. Tylko nadal warunki dyktują faceci.
Ps. miałam w planie pisać o czymś zupełnie innym, ale mnie poniosło.
ech te koronki... jeleniogórskie
Nie ma piękniejszego wyrobu na świecie niż koronki. Wprawdzie produkt niemodny w tych, do bólu technicznych czasach, ale może właśnie dlatego chciałabym mieć koronkowe mankiety, kołnierzyk, falbanki i inne podobne fanaberie.
Jak to się stało, że Jelenia Góra stała się na moment stolicą sztuki koronkarskiej?
Otóż po zawarciu w 1763 r. traktatu pokojowego kończącego wojnę siedmioletnią, władza – czyli Fryderyk Wielki i pruski minister Śląska, von Schlabrendorff, postanowili naprawić to wszystko co zniszczyła wojna (nie pierwsza zresztą w XVIII w.) i zbudować na nowo system gospodarczy, który miał ratować tragiczną sytuację kraju. Drobiażdżek: stworzenie przemysłu krajowego. Oprócz innych dziedzin gospodarczych inicjowanych przez państwo, istotną stało się właśnie koronkarstwo. Minister narzucił klasztorom żeńskim zakładanie manufaktur, przyuczanie zakonnic i dzieci. I już w 1786 r. na Śląsku działały 44 zakłady: tkalnie płótna, przędzy nitkowej, koronek typu flamandzkiego, antulażu – koronki klockowej wykonanej z nici lnianych i przędzy tureckiej, a także 18 zakładów koronki annaberskiej, klockowej. Jego następca – von Hoym robił to samo, dodatkowo przywilejami zachęcał zagraniczne koronkarki do osiedlenia się na Śląsku. I tak dalej i tak dalej.
A potem rząd pruski, w 1855 r. podpisał umowę z niejakim Janem Jakubem Wechselmannem, berlińskim kupcem koronkarskim, który na handlu belgijskimi (najlepszymi na świecie) koronkami zęby zjadł, na podstawie której miał on założyć i utrzymywać co najmniej 12 szkół koronkarskich w powiecie jeleniogórskim i rozwinąć koronkarstwo igiełkowe (belgijskie). I tak się stało.
A Śląsk był wonczas w stanie tragicznym, vide…”Tkacze” Hauptmanna
Czemu ja o tym piszę? Przez porównanie. Po raz setny widzę, jak ongiś na rzecz państwa i jego ludzi działały władze, przedsiębiorcy (bo i oni inicjowali rozwój gospodarczy, zakładali szkoły, budowali domy robotnicze , etc.) A teraz? Władze ograniczają się do minimalnego zarządzania tym, co dostały w spadku po poprzednikach i przejmowania coraz większych – niegdyś wspólnych - zasobów, pod hasłem "musimy utrzymać szkoły, szpitale i kulturę.
Nikomu do głowy nie przychodzi, by sformułować jakikolwiek program gospodarczy. Ostatnim, który coś próbował zbudować był chyba Gierek.
Oczywiście z tymi koronkami nie było tak świetlanie. Wzloty i upadki następowały jedne po drugich. A to skończyły się państwowe subwencje - padły wówczas szkoły Wechselmanna, a to zmieniła się moda, a to znów nastał kryzys gospod. Ale szybko powstawały nowe firmy: Manufaktura Śląskiej Koronki Metznera, czy Śląskie Szkoły Koronek M. Hoppe & M. Siegert - te uzyskały tytuł nadwornego dostawcy królowej Prus. Koronki, choć doskonałe jakościowo, w kwestii wzornictwa były dość archaiczne, ciągle kopiowały wzory brukselskie.
Ja cały czas o Jeleniej Górze piszę...
Dopiero w 1906 r. ruszyły do boju dwie, wykształcone artystycznie w Monachium, panny: Margarete Bardt i Hedwig von Dobenbeck. Zaparły się, że stworzą śląskie, artystyczne wzory. A impulsem był sukces ich projektów na wystawie w Norymberdze. Jak sprytne kobitki za rzecz się biorą - musi przyjść sukces. I przyszedł. Dziewczyny założyły Szkołę Artystycznego Rękodzieła Igłowego, założyły zakład i zdominowały rynek w latach 1906-1914 prowokując nowy złoty okres śląskiej koronki. Wg projektów znanych artystów powstawały indywidualne, estetycznie wyrafinowane wyroby. Panie na dodatek bardzo dobrze płaciły swoim pracownicom.
W 1909 r. powstało Niemieckie Stowarzyszenie na Rzecz Śląskiej Sztuki Koronkarskiej, nad którym patronat objęła księżna Daisy z Książa (Maria Teresa Oliwia Hochberg von Pless) i następczyni pruskiego tronu, Cecylia. Poszło szeroko. Jak celebryta weźmie się za rzecz - sukces gwarantowany. W 1911 Daisy przejęła jeleniogórską szkołę i przekształciła w Szkoły Koronki Księżnej Pszczyńskiej (jej szefową została von Dobenbeck), w 1912 nowo powstały Związek Pracy Chałupniczej Karkonoszy i Gór Izerskich otworzył w Cieplicach muzeum rękodzieła (czy ktoś z Was coś wie na ten temat?). I znowu świat oszalał na punkcie śląskich koronek. Dobra passa skończyła się nagle, tuż przed wybuchem I wojny, głównie z powodu braku belgijskiej przędzy.
Tak sobie myślę, że dobrze byłoby pociągnąć temat, tu u nas na miejscu. Muzeum w Goerlitz ma niezły zbiór śląskich koronek, Stefania Żelasko na chwilę odeszła od szkła i przekopuje archiwa pod kątem koronek - książkę pisze. Nasza etnolożka przymierza się do tematu, jak skończy formy piernikarskie i zrobi wystawę (2022), chce się wziąć za koronki. Więc może skończy się wielką wystawą strojów epoki, z udziałem koronek. Ale to śpiew przyszłości, nie jestem pewna czy dożyję:))))
Ps. Gisela Graff-Hoefgen książke "Sląskie koronki" napisała, a ja ją dostałam właśnie.
fotka ze strony: https://koronkologia.wordpress.com/tag/slaskie-koronki/
W życiu się nie spodziewałam, że o szkle współczesnym pisać będę. Wprawdzie to już trochę historia, bo lata 60., 70. i 80. XX w., słynna wrocławska szkoła, stworzona przez Stanisława Dawskiego, szkoła z której wyszli najwybitniejsi polscy szklarze artystyczni, której pierwsi absolwenci są nauczycielami kolejnego pokolenia szklarzy, które nadal odnosi sukcesy na świecie całym. Pierwsze lata polskiego designu były zdominowane przez szkło wrocławskie. W 1960 r. we Wrocławiu, w 1963 r. w krakowskim Muzeum Narodowym, w warszawskiej Zachęcie w 1964 r. – było wrocławskie szkło i długo, długo nic. I potem też, tylko absolwenci - artyści rozpierzchli się po hutniczych wzorcowniach Polski.
Niedawno zmarły Zbigniew Horbowy jest tak znany, że przeciętny Polak mówiąc „szkło współczesne”, myśli Horbowy. Tymczasem dla szkoły piekielnie ważny był Ludwik Kiczura. Właśnie on, wraz z Dawskim, stworzył zręby Wrocławskiej Katedry Szkła i potem pracował tu wiele lat. Współczesny alchemik, eksperymentator, jego dorobek to…. ho ho ho… to baza dla wszystkich późniejszych działań. Eksperymentował z masą szklaną, tworzył nowe hutnicze metody, z pracowni Veniniego w Murano przywiózł (1965) do Polski kolor i światowe trendy. Mistrz szkła formowanego na gorąco, mistrz łączenia kolorów, mistrz powierzchniowych szlifów. Wszystkie te zabiegi dają niesamowity efekt, odsłaniają wszystkie możliwe walory masy szklanej, wszystkie efekty, które da się uzyskać za pomocą gry światła, barwy i przezroczystości szkła.
Zdjęcia ze stron internetowych
egermann
przerzucone z fb, mojego:))
O ile pamiętam, o szkle czarny hyalith kiedyś pisałam, łącznie z opowiastką, jak kupiliśmy kolekcję. Więc dzisiaj lithyaliny – szkła jak kamienie szlachetne. Nadal piszę o czasach gdy artyści szkła szukali nowych technologii, zaskakujących efektów.
Lihyaliny wymyślił Czech Friedrich Egermann (1777–1864). Dziwaczna to postać i fantastyczna. Znalazłam fajną czeską opowieść o jego życiu, którą w skrócie przytaczam, a że nadal długa – to w kawałkach
Matka Egermanna pochodząca z rodziny szklarzy, wyszła za dobrze ustawionego hrabiowskiego urzędnika, który dzieci uważał za niepotrzebną komplikację. Więc gdy młody ujrzał świat, rodzice oddali go biednej ciotce na wychowanie. Od zarania jakieś przekleństwo wisiało nad chłopcem. Rok po urodzinach został porwany: pijani rabusie zabrali go jako zdobycz wojenną (wybuchła wówczas wojna o sukcesję bawarską, zwana „kartoflaną wojną”). Może to był żart, ale dzieciaka odzyskać było dość trudno.
Potem rósł sobie u ciotki, taki nie do końca kochany, a gdy podrósł, zabrał go stryj - proboszcz w Polevsku - do pracy w gospodarstwie i kościele. Surowy, podobno przywiązywał Friedricha do stołu, by nie uciekał. Potem przygarnął go drugi stryj - Anton Kittel, właściciel huty szkła i młody rozpoczął naukę zawodu. Szybko został „malarzem herbów” i przyjęto go do cechu krajaczy, pozłotników i malarzy szkła.
W tamtym czasie był kryzys w przemyśle szklarskim, malał popyt, co rusz jakieś wojny, ceny drewna szły w górę… konserwatywni malarze szkła naśladowali i kopiowali, nic nowego. A Friedrich pragnął wynurzyć się z dotychczasowego życia, coś osiągnąć, udowodnić, że jest kimś więcej niż tylko podrzutkiem. Spakował tobołek i wyruszył w świat. I dotarł do Miśni – porcelanowej twierdzy - sekret produkcji porcelany był jednym z najbardziej strzeżonych sekretów w Europie.
Trudno było się tam dostać. Mimo to Friedrichowi się udało, bo… zrobił z siebie głupca. Wślizgnął się do fabryki porcelany w Albrechtsburgu jako druciarz i zachowywał się, jak niedorajda. „Malować? Ależ gdzie tam, to nie dla mnie, w hucie byłem popychadłem, szklarze bez przerwy mi dokuczali, dlatego uciekłem…” Robił, co trzeba, nosił mistrzom porcelany gorzałkę – i z podglądał techniki i zasady, których strzeżono niczym insygniów koronacyjnych. A było czego się uczyć! Tutejsi mistrzowie malarstwa byli szkoleni przez profesorów malarstwa z drezdeńskiej akademii, mieli najnowocześniejsze narzędzia, przede wszystkim wspaniałe, delikatne pędzle z końskiego włosia. Młodziutki szpieg powoli wnikał w głąb tajemnic przygotowywania farb, produkcji pędzli, technik delikatnego malarstwa oraz wypalania wzorów.
Kiedy wrócił do domu, przez dwa lata uczył się rysunku u M. Fromma z Haidy (od 1948 r. Nový Bor). A potem założył własną pracownię w Polevsku. Wieść o jego talencie i zręczności rozeszła się wkrótce po całym regionie.
W tamtym czasie szczyt popularności osiągnęło białe i mleczne szkło, które wyglądem przypominało porcelanę. A ceny porcelany były wówczas ogromne. Friedrich mistrzowsko naśladował delikatne malarstwo na porcelanie, z czasem udoskonalając je jeszcze bardziej. Doczekał się uznania.
W 1802 r. pokazał swoje pracę w Haidzie na wystawie zorganizowanej na cześć arcyksięcia Karola. Dwa lata później do Haidy przyjechał sam cesarz Franciszek I z małżonką. Na wystawie zakochał się w ogromnej podstawie lampy z mlecznobiałego szkła kunsztownie zdobionego malunkami. Było to szkło Egermanna. Przyszła sława. Chłopak wszedł do świata szklarskiej „arystokracji”. Nawet rękę córki zamożnego przedsiębiorcy-szklarza Benedikta Schürera von Waldheim dostał. Posag żony oraz kontakty teścia otworzyły mu drzwi, obok których do tej pory chodził na palcach
Friedrich był w głębi duszy alchemikiem i wynalazcą. W Miśni wzbudził w sobie iskrę, a ta się rozżarzała. Udoskonalił pędzle i malunek, zabrał się za farby. Farby go fascynowały. Szukał. Próbował. Eksperymentował. Też za cenę własnego zdrowia. Kiedyś znalazł szklany kielich z odłamaną nogą, na której były resztki żółtego laserunku. Całkowicie zapomnianego laserunku, którego od dobrych stu lat nikt nie potrafił wykonać. Próbował długo, aż użył srebra. Podczas jednego z doświadczeń doszło do wybuchu tak ogromnego, że siła eksplozji odrzuciła go na ścianę laboratorium. Odniósł poważne obrażenia, liczne poparzenia, całkowicie spalił włosy. Odtąd, do końca życia nosił czarną czapkę, która stała się jego symbolem.
W końcu przyszedł sukces - ponowne odkrycie żółtego laserunku (1818), było wyczynem o światowym znaczeniu
Niedługo po tym otworzył rafinerię szkła w Haidzie i tu skupił się na kolejnych wynalazkach. Było ich niewiarygodnie dużo. Egermann udoskonalił skład szkła mlecznego tak, by wytrzymało wypalanie malunków. Wymyślił „agatowanie” - sposób matowienia szkła, głównie mlecznego. Wynalazła białą emalię perłową , błyszczącą i biskwitową, matową. Potem wymyślił lithyalin - szkło marmurowe przypominające kamienie półszlachetne. A najsłynniejsze odkrycie Friedricha miało dopiero nadejść.
W latach 30. odkrył czerwony laserunek. Dziesięć lat walczył z dukatowym złotem, wykonał około pięciu tysięcy próbnych wytopów i nic. Był już bliski załamania, kiedy rozwiązał problem we śnie. We wspomnieniach napisał: „Przed oczyma ukazał mi się napis: ‘tlenek miedzi’. Do tego był wykonany w złocie.
To właśnie było kluczem do największego odkrycia Egermanna. Dwa lata później rozpoczął produkcję czerwonego szkła w swojej rafinerii w Haidzie.
Na świecie właśnie ucichła moda na szkło przezroczyste i rynek spragniony był szkła kolorowego. Tzw. drugie rokoko podyktowało motywy. Egermann był na to gotowy. Jego kolorowe i warstwowe szkło misternie zdobione płaskimi i plastycznymi emaliami w wersji błyszczącej lub matowej, a także metalami szlachetnymi, cieszyło się popularnością na całym świecie. Egermann był u szczytu sławy.
Każdy sukces wzbudza zawiść. Wszyscy już dawno wiedzieli, że Egermann jest tylko jeden i że w badaniach i eksperymentach nikt go nie dogoni, w związku z czym przyszła kolej na mniej wyrafinowane metody. W 1840 r. splądrowano jego atelier w Haidzie. Zniknęły dokumenty z recepturą na czerwone laserunki. Wkrótce w innych częściach Czech, a także w Niemczech, we Francji oraz Ameryce Północnej zaczęło roić się od producentów tego, co Friedrich odkrył nakładem wielkich kosztów i cierpliwości. Bo? – Egermann nie opatentował swojego wynalazku.
Niechciane dziecko, wyrzutek rodziny. Uparty, cierpliwy i kreatywny, człowiek dla którego nie było, że coś się nie uda. Jego życiową ambicją było docierać do sedna spraw. Gdyby urodził się sto pięćdziesiąt lat wcześniej, pewnie szukałby kamienia mędrców. Był wyjątkowy. Otrzymał tytuł C.K. uprzywilejowanego producenta, który uprawniał go do sprzedawania własnych produktów na terenie całej monarchii. Od Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Przemysłu w Czechach otrzymał srebrny, potem złoty medal. W swojej rafinerii zatrudniał ponad dwieście osób, przy rynku w Haidzie miał salon ekspozycyjny, w którym przyjmował wybitnych gości z całego świata. Pozwolono mu nawet wydawać własne banknoty o niewielkim nominale.
Subskrybuj:
Posty (Atom)