Na drobiazgach. U nas wystawa lub jakikolwiek inny projekt artystyczny to od razu musi być wielkie halo, nagłośnienie, wernisażowe ciuchy, a co za tym idzie - kupa kasy. Choćby maleńkie wydarzenie urasta do wydarzenia roku. Przynajmniej powinno, natomiast nie ma codzienności. Znaczy jest ona ale toczy się w domach, z dala od publiki. I to jest ta różnica, w Kazimierzu artystyczna codzienność wylewa się z domów, dzieje się na ulicy i jest ogólnie dostępna dla przyziemnych maluczkich.To stwarza klimat. Maleńkie galeryjki, gdzie sam artysta sprzedaje, gada z ludźmi i życie towarzyskie prowadzi, ale i maluje, rzeźbi, pisze. Ogólnodostępne wystawki komercyjnego drobiazgu a także dzieł sztuki na werandach domów lub w ogródkach, umożliwiające artystyczne spotkania, z których ożywiony wychodzi również człowiek z zewnątrz, który z zamierzeniem lub przypadkiem się napatoczy. Artysta nie gardzi niewykształconą publiką, nie wstydzi się, że z niej żyje. Co wcale nie znaczy, że na jej potrzeby obniża loty. Nie, maluje przystępniej, wielką - najczęściej ogólnie niezrozumiałą - sztukę do wielkich galerii przeznaczając.
Natchnęło mnie zdjęcie z takiej werandy - wystawy z pracowni Jerzego Krzysztoporskiego, udostępnione na FB przez Agnieszkę Miturę. To jest to, czego nam brakuje a jest tak w Kazimierzu jak i w bogatym Worpswede. I, qrcze, tak w Kazimierzu jak i w Worpswede nikt się nie wstydzi, że zarabia na sztuce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz