czwartek, 30 stycznia 2014

czwartek chyba

Pogubiłam się w dniach tygodnia trochę, a to dlatego,  że już nie mogę się urlopu doczekać. I, żeby ze wszystkim przed urlopem zdążyć - robię cztery miliony rzeczy naraz. No co, kobietą jestem a my to potrafimy. Zresztą.. czy to ważne ?
Dzisiaj na końcowym etapie swojej drogi do pracy natknęłam się na autko straży miejskiej. Jechało naprzeciw mnie i machało rękami kierowcy sugerując bym w śnieg na poboczu zjechała. Aha, jeżdżę teraz śliczną niebieską micrą synusia mojego, zostawioną mi w celu namacalnego doświadczenia procesu oszczędzania. Zjechałam  z lekka zdziwiona. Za chwilę pojawił się, jak stwór jakiś w tym delikatnym anturażu, tir wielki i prawdziwy. Jak smok groźny,  czarno-czerwony. Nic tak nie zaskakuje jak tir na wąziutkiej dróżce ujętej w szpalery drzew zdobnych w białe koronki szronu. Pewnie jakiś kretyn źle go pokierował i kierowca zagubiwszy się w naszych wąskich uliczkach, o pomoc straż miejską poprosił. Tyle linijek tirowi na górskiej dróżce poświęcić ? Oszalałam ?  E, nie. Tylko staram się świat zauważyć, bo zapomniałam jego istnienie, zagłębiona w swoim własnym środku i interesujących zajęciach, cokolwiek nieżyciowych.
Nachodzi mnie ostatnio ( przyjemnie zresztą) pan Tomasz - fotograficzna sława. Niegdyś przynajmniej.  Opowiada o swoim aktualnym życiu, o wyciszeniu i wycofaniu, o skoku w buddyzm zen. Mam wrażenie iż sugeruje "pójdź kobieto tą drogą, bo dobra to droga" - z jednej strony, z drugiej  -  że się z czegoś tłumaczy - jakby domagał się akceptacji. Ale może się mylę, może zwyczajnie chce pogadać. Trudne to gadanie, bo słabo słyszy, więc faktycznie monolog to jest, do którego słuchacz jedynie w roli pozoranta jest potrzebny. Podobnie jest ze Stefanią, z którą od pewnego czasu  szwindle różne uprawiam:))))))))))))))) Myślę, że naukowców nie powinno traktować się jak normalnych ludzi i tak naprawdę inne prawo obowiązywać ich winno.  Oni nie mają czasu funkcjonować normalnie. Stefania pisze kolejną książkę. Właśnie trafiła  ( przy pomocy swojego, zakochanego w niej i w historii, niemieckiego  faceta produkującego wielkie urządzenia do elektrowni wodnych albo kopalni, w wolnych chwilach grzebiącego w archiwach) na jakiś manuskrypt i najchętniej tylko o jego treści by gadała. Siedziałyśmy pod jej domem w moim aucie ( bo z micry nie chce mi się zbyt często wychodzić - za duża jestem na taki wysiłek) i śmiać mi się chciało, gdy widziałam jak się męczy ( ja też się przy niej męczę, choć ją lubię - wolę ją lubić z dystansu ). Chcąc być uprzejmą ( to rzadkie u Stefanii, więc doceniam),  nie gadać tylko o bohaterze manuskryptu, zadała mi jakieś pytanie. Po oczach widać było, że słucha ale nie wie co mówię, chwilę potrwało zanim zauważyła, że to widzę. Matko.. Stefka, zbyt długo cię znam, nie musisz udawać, rozumiem.  Pracowałam z nią wiele lat i powiem: nigdy więcej. Jest całkowicie aspołeczna, kłótliwa gdy coś nie po jej myśli, wredna i wroga. Ale i dobrotliwa i wspaniałomyślna.  No i ma to coś, co powoduje, że jest nieprzeciętna. 
Niedługo mam w domu imprezę  pt. "kołduny litewskie". Impreza odbywa się w doborowym wakacyjnym gronie trwającym od lat studenckich. Polega na: zdobyciu wołowego łoju nerkowego, który należy wraz z wołową szynką zmielić,   robieniu nieprzytomnej ilości kołdunów, gotowaniu ich w rosole i spożywaniu równoległym z niemierzalną ilością mrożonej wódki. Ostatnie kołduny miały symboliczny charakter, tym razem nie wiem jak będzie, ale na wszelki wypadek muszę się kulinarnie zabezpieczyć. Więc dobieram menu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz