poniedziałek, 23 marca 2009

Nie zapominajcie o Biegu Retro

21 marca, oprócz uroczystości w Starej Chacie Walońskiej, odbył sie równiez Bieg na starych nartach, VII już edycja. Pomysłodawcą imprezy jest, pracujący ze mną, Przemek Wiater i współdziałający z nim Staszek Kornafel ze schroniska na Orlu w Jakuszycach. Tam też cała rzecz się odbywa. Bardziej o zabawę chodzi niż o laury, ale żałość d...ściska, że znowu wygrali Czesi, którzy ekipą barwną i zwartą przyjechali. Atmosfera przednia była, zdjęcia można obejrzeć na stronie pilotowanej przez Zygmunta Trylańskiego czyli pod adresem http://www.e-szklarska.com/foto-imprezy/jakuszyce/28/
Nie będę sie rozpisywać bo nie byłam ale, jak mówią inni, warto było.
Dodam jedynie,że impreza zgromadziła 60 uczestników, więc frekwencja rośnie z roku na rok. Szklarska czeka na Was, kochani !!!

czwartek, 19 marca 2009

GAR MOCY i Wielki Mistrz Waloński

Wielki Mistrz Waloński i dr Przemysław Wiater, walończyk muzealny
Chwilę za tablicą SZKLARSKA PORĘBA, jadąc od Jeleniej Góry, wznosi się niewielki biały budynek z napisem MUZEUM ZIEMI JUNA. Mieści się w starej Karczmie Głodowej. Wg tradycji jest to miejsce, gdzie - chlebem i mlekiem jedynie - karmiono pracowników budujących drogę do nowo powstałej huty szkła Józefina. (Obecna miedzynarodowa droga nr 3).
W środku ? Kamyki, kamienie, kamolce – to muzeum mineralogiczne. Gdy już człowiek nasyci się tymi cudeńkami natury, kupi sobie kamyk na szczęście lub by go chronił od wszelkich chorób, nałogów, złych przygód, złych spojrzeń, złych ludzi... powinien przejść na drugą stronę szosy, przez mostek na Kamiennej i wspiąć się zboczem stromym pod górę. To przejście to dawny Czeski Bród, w którego okolicy mieściła się niegdyś huta szkła wymieniana w dokumentach ok. 1580 r. Gdzie dokładnie była, nie wiadomo, może nawet na miejscu późniejszej Karczmy Głodowej lub po drugiej stronie rzeki, gdzie za chwilę wędrować należy. Idąc pod górę mija sie Bazę pod Ponurą Małpą z Giełdy Turystycznej Piosenki Studenckiej słynną, która w ubiegłorocznej powodzi ulegla zalaniu. Dziś nie wiem czy już naprawiona lecz skoro uszkodzony mostek działa, to może i biwak. Na końcu drogi otwiera się obszerne, lekko pochylone plateau z grupą dziwacznych budowli w górnej partii, po prawej. Ni to dom, ni to zamek, ni warsztat. Stara Chata Walońska, bo o niej mówię, na mapach oznaczona jako Gar Mocy.
Można dojechać tutaj od strony Szklarskiej Górnej, jadąc na Leśną Hutę, potem dalej, ścieżką przez las. Wtedy polanę z góry widać a zespół budowli stoi po lewej stronie. Dookoła jakieś głazy, bele drewniane, drabiniaste wozy, niemal archaiczne narzędzia rolnicze i dyby… Budowla składa się z cylindrycznej, kamiennej rotundy z łącznikiem, z kamiennymi schodkami, galerią, na której dumnie tkwi wielki bęben, w skórę odziany oraz trójkątnego szczytu domu obudowanego kamienno - metalowymi pawilonami na kształt wielkich hal.
Wejść do wnętrza jest kilka, tylko trzeba je znać i wiedzieć które gdzie prowadzi. Jedno jest zawsze otwarte, od tyłu. Przez wielką halę, wypełnioną metalowymi półkami pełnymi rozmaitych kamieni, wąskie przejście prowadzi do „jaskini” czyli niewielkiego, pomieszczenia z wielkim kominkiem, pełnego dziwnych rzeczy. Rogi koziołków pod pułapem, jakieś narzędzia, na wielkiej drewnianej ławie – tysiące kamiennych koralików, część luzem, część nanizana na rzemyki, na drewnianym stropie wielka papierowa wstęga gęsto zapisana jakimś dziwacznym tekstem… no i rzecz najważniejsza – drewniana lada osłaniająca otwór do dalszej, ciemnawej części.. To jest miejsce Wielkiego Mistrza Walońskiego czyli Juliusza Naumowicza.
Czymże zajmuje się tak tytułowany człowiek ? Zarządza tym państwem w państwie. Zarabia i daje zarobić, bierze pod skrzydła ludzi mniej zaradnych lecz utalentowanych, nie umiejących z talentu korzystać Co robi ? Poza handlem kamieniami szlachetnymi ? Poza produkcją wyrobów z tychże kamyków ? Poza organizacją imprez mniej lub bardziej masowych ? Tworzy legendę Szklarskiej Poręby. Bierze stare jej elementy, łączy z innymi starymi, dodaje nowe i tworzy swoistą historię... Karkonoskiego Ducha Gór, walońskich poszukiwaczy skarbów, laborantów którzy z ziół przygotowywali mikstury lecznicze…opowiada, inspiruje, wydaje książki. Jest jeszcze jedna, kryminalna niemal historia z nim związana.. mówią w mieście, że trzęsie całym nielegalnym wydobyciem kamieni szlachetnych w Sudetach pojętych jako Karkonosze, Izery i Góry Kaczawskie.
Wchodząc do jaskini, w przyćmionym świetle nie widzimy nikogo.. za chwilę słychać ciche skrzypienie i w otworze za ladą pojawia się wózek inwalidzki wypełniony wielką postacią. Brudnozielona lub łaciata kurtka, skórzany kapelusz z dziwnymi oznaczeniami, wielka siwa broda, pogodne oczy z odrobiną zamyślenia, nogi przykryte kraciastym kocem. Wita się lekko sztywną, chłodną dłonią, ściskając mocno. Charyzmatyczny człowiek. Gdy zaczyna snuć swoją opowieść cichną nawet najbardziej rozszalałe dzieci a dorosłych lekki dreszcz przeszywa.
Kim jest Naumowicz. Z tego co sam mówi o sobie jest człowiekiem gór, który kiedyś nie znał pokory i swym życiem chciał zakpić z Ducha Gór. Zemsta była okrutna, dotkliwa i długotrwała. Gdy niepokorny z plecakiem pełnym kamieni wspinał się na skałki, ciężki plecak oderwał go od podpory i pociągnął na ziemię. Upadł na wielką bryłę kwarcu, skrzętnie ukrytą w plecaku…. strzaskany kręgosłup… wózek, doł….
Są ludzie, którzy w tym momencie umierają dla żywych. Są też ludzie, którzy w tym momencie próbują odkupić swoje winy .. teraz pchając wóz pod stromą górę. Wielki Mistrz Waloński to właśnie ten drugi. Znalazł inny sposób na życie a przy okazji zadospodarował parę innych ludzkich historii.
W swojej jaskini przygarnia strapionych, karmi wedzonką i mocnymi trunkami własnego wyrobu. Z nich najbardziej popularne i damskie jest wino walońskie. Przynaleznym mężczyznom trunkiem jest np. piołunówka lub wódka bazująca na cykucie, z różnymi tajemnymi domieszkami. Ta ostatnia raczej jako lek traktowana być winna, gdyż spożyta w nadmiarze pozwala Ducha Gór żywego zobaczyć, a to już niebezpieczne być może. W zespole zanjduje się mini muzeum wina - zwłaszcza tego patykiem pisanego.
Czym jest Gar Mocy... wejść tam można w uniżonym pokłonie wymuszonym przez obniżony strop długiego korytarza. Na jego końcu - wielkie, cylindryczne wnętrze z wielkim paleniskiem pośrodku. Jest to świątynia współczesnych walończyków, miejsce w którym pobyt daje moc do życia i pracy. Tu odbywają się biesiady, do których z rzadka dopuszczani są ludzie spoza kręgu. Tu Wielki Mistrz mianuje giermków walońskich i wiedźmy, które męskim światem rządzą dzięki swej przyrodzonej mądrości. Oczywiście można gar mocy wynająć a sowita zapłata wspomaga działania walończyków.
cdn.

czwartek, 12 marca 2009

Świtezianka u Hauptmannów - zaproszenie i post wyłuskany


ZAPRASZAMY
do Domu Carla i Gerharta Hauptmannów w Szklarskiej Porębie
w dniu 20 marca o godz. 17. 00
NA PRELEKCJĘ I WYSTAWĘ FOTOGRAFII

TATIANY CARIUK

BIAŁORUŚ DALEKA I BLISKA
... i gawędy kresowe

Tatiana Cariuk ur. 1956 roku w Nowogródku.
Ukończyła studia w Akademii Druku we Lwowie.
Fotografik, krajoznawca, przewodnik.
Wystawy indywidualne w Warszawie, Lublinie, Legnicy, Mińsku, Nowogródku.
Mieszkała w Nowogródku i nad Świtezią, od 2006 – na Dolnym Śląsku.
Członek Jeleniogórskiego Towarzystwa Fotograficznego.


Miałam dwa intensywne dni. Jestem zmęczona. Poznawanie kogoś inteligentnego to proces trudny, obfitujący w emocje, inspirujący. Znowu pcha mi się do głowy konieczność oceny. Pewnie dlatego, że najczęściej oceniamy czyjąś przydatność do swoich potrzeb emocjonalnych. Jestem zmęczona swoją niepewnością i rozedrganiem, więc szukam oparcia w ludziach pełnych mądrości życiowej i spokoju. Nadal utożsamiam siebie z niepokojem ale zwalniam, coraz częściej czuję pewność siebie i swojego miejsca, czyli chyba dojrzewam. Nie mówię, że wiem. Czuję.

Opowiem o Tatianie. Mądrość życiowa i spokój to właśnie ona. Mówi o sobie, że jest obywatelką Polski w jej szerokich na wschód granicach historycznych, czyli ani Polka, ani Białorusinka ani Rosjanka - Świtezianka. Z musu obywatelka świata. Ściśle przyrośnięta do historii i tajemnicy miejsca skąd pochodzi, choć już tam nie mieszka.. Bardzo intensywne życie łączące własne potrzeby z potrzebami narodu i miejsca, działanie fizyczne, nie werbalne jedynie, potrzeba pracy dla czyjegoś dobra w ścisłym powiązaniu ze swoim. Równocześnie umiejętność korzystania z pełni przyjemności życia. Chyba w niektóre życiorysy jest wpisana taka cecha. Konieczność realizowania misji, opór i walka, szukanie swoich dróg splątanych z drogami innych, postawienie na jedną kartę, strach, odporność, stres, ideały, umiejętność kompromisu.. nie wiem jak to opisać….. osoby walczące z reguły są ślepe i ukierunkowane, narzucające i kategoryczne. Tania jest zdystansowana, wyluzowana i piekielnie tolerancyjna. Próbując ją określić powiedziałabym – ona rozumie.. Umie zachować równowagę między wszystkimi elementami i jest nieprawdopodobnie otwarta na ludzi. Nie wiem jak ci ludzie są jej potrzebni ale potrafi być z człowiekiem naturalnie, bez narzucania siebie, jakby była dla kogoś ale równocześnie ten ktoś był dla niej.
Czasem myślę, że mężczyźni w życiu niektórych kobiet inaczej się liczą Potrzebujemy ich oparcia nie umiemy się bez nich obejść, oddajemy im całą władzę, bo nie umiemy jej udźwignąć ale tak naprawdę nasza siła jest w nas i podpiera się związkami z innymi kobietami. Q...rcze wiedźmy…

Garśc informacji czyli niusy od Grzegorza Ż. Szwagra, cytat z poczty

Szybki nius: dziś po 14 w programie 3 Polskiego Radia gościć będzie Lidia Pospieszalska i tamże premierowo ma zabrzmieć jej piosenka z moim tekstem. Gdyby ktoś miał radio, to polecam.
Poza tym oczywiście w piątek:
Wystawa rysunków satyrycznych Tadeusza Andrzejczaka - restauracja galeria Kuźnia - wernisaż 13 marca '09 o godz. 20.00. Wstęp wolny - ma być dużo muzyki. Próbka możliwości artysty na stronie:
http://free.art.pl/andrzejczak_satyra/
No i Ścibor opowiadający o anonsach w Muzeum Łużyckim w ten sam piątek, ale wcześniej, o 17. To na pewno będzie zabawne. No i wolny wstęp.
To jeszcze jakiś szybki wierszyk do szybkiego niusa, z lokalnymi odniesieniami
smacznego
Grzegorz Ż. Szwagier
W związku z użyciem jakieś niedostępnej mi czcionki nie kopiuję tytułu wiersza i mam maleńki niedobór w ostatniej zwrotce, lecz myślę, że poeta to uzupełni, gdy swój anos przeczyta. Więc się nie szczypię.

Wiosna w oczy zagląda
Glob kręci się, przykład świeci
Znów łatają Reymonta
Są rzeczy pewne na świecie

Przyroda jajem się toczy
Nikt nie smaruje dróg smołą
Piekło się na nas boczy?
Na św. Jana straciłem koło

Lecz nie straciłem nadziei
Na pójście do nieba żywcem
Że się w życiu nie klei?
Istnienie jest wyboiste

Jak kręta droga do nieba
Dojechać tam (..) żadna sprawa
Spokój wyćwiczyć trzeba?
Mamy w tym sporą wprawę!

Powojenne losy obrzeża (choć i Kotliny a nawet całych Ziem Zachodnich)

Opisałam piękno i funkcjonalizm, estetyczny sznyt bogatych właścicieli ziemskich i ich rozsądek gospodarzy, no i wyszedł mi prawie raj. Różnie bywało, wszak nie ruszam wojen i przemarszów wojsk z Turkami, lisowczykami, kozakami, Francuzami włącznie, pożarów, ucisku poddanych, zaraz nękających ludność, przepychanek politycznych, religijnych i narodowościowych oraz innych zmor społecznych. To było wtedy, do dziś zostały ślady imponującego, funkcjonalnego i estetycznego zagospodarowania terenu..
To co stało się potem urąga wszelkiej ludzkiej logice. Cóż, po wojnie nastała socjalistyczna siermiężność poprzedzona wczesno - komunistyczną nienawiścią do wszystkiego co obce więc złe, odwetowe nastroje, a potem długoletnia niepewność - wrócą te Niemce czy nie, lepiej zniszczyć by nie mieli do czego wracać. Wielkie folwarczne gospodarki, zamienione zostały w kołchozy, potem PGR-y, wszystko było wszystkich a więc niczyje, niech się niszczy… tak na całym obszarze Ziem Zachodnich.
Nie winię tamtych ludzi, takie czasy były, terror i ucisk, brak kasy i wiary w lepsze życie. Wyrwani z rodzinnych gniazd, przeszczepieni na ziemie obce kulturowo i pejzażowo, długo nie umieli się poczuć gospodarzami. Mieszkam tu od 1982. Gdy przyjechałam, było tu szaro, smutno i odrapanie. Ruszyło się dopiero na pocz. lat 90-tych, w końcu ludzie poczuli się na swoim i zrozumieli, że jak to będzie wyglądać - to od nich tylko zależy. (nie tylko lecz o zasadę mi idzie). Wiecie co ? Jestem patriotką, kocham swój kraj i życia poza nim nie wyobrażam sobie. Ale nie lubię swojego państwa. Czasem mam wrażenie, że powstało po to, by człowiekowi życie zatruć. Nie jest u nas łatwo.
W związku z nieufnym nastawieniem mieszkańców dawnych folwarków mieliśmy oczywiście masę przygód i rozmaitych nieprzyjemności. Ludzie od konserwatora – to najmniej przykre określenie naszej ekipy. Przy takim podejściu miejscowych, musieliśmy jedynie kiwać głową rozumiejąc utyskiwania na biedę, na brak nowych okien, zawalony płot przez który krowa polazła w szkodę, że z dachu się leje, że państwo im nie daje ani nie remontuję. Ileż to razy miałam ochotę wrzasnąć…
- panie, a kto tu mieszka ? Pan. No to weź pan te drabinę i przybij kawał papy na dziurę w dachu zamiast zrzędzić, że dziecku do łóżka woda leci. Nie rozumiałam tej mentalności. Tym bardziej, że w tym samym czasie wraz z mężem remontowaliśmy równie stareńką chałupę na własny zupełnie koszt…
Gdyby tylko to. Najczęściej brali nas za wysłańców niemieckich właścicieli. I tu dopiero zaczynały się schody…. Uciekaliśmy parę razy z obawy przed zbyt agresywną awanturą. Już nie pamiętam w jakiej miejscowości zajechaliśmy przed dworek wczesnym popołudniem. Trafiliśmy na suto zakrapianą libację. Podchmielony więc wyjątkowo bojowy gospodarz postanowił wykazać się przed kolegami. Najpierw nawrzucał nam ostro w dość niewybrednych słowach, potem zabierał się ochoczo do rękoczynów. Mój mąż ubzdurał sobie, że będzie łagodnie negocjował… i robił to.. bez skutku. Nie pomagały żadne tłumaczenia, już niewiele brakowało do bójki , gdy nagle gospodarz, z furią i nienawiścią w oku, zamarł w bezruchu… niemal widać było intensywną prace mózgu. Nagle ryknął
- Polak jesteś ??? Zobaczymy. Rotę śpiewaj ! Już !!!
I tu trzeba było refleksu mojego Grzeńka, stanął na baczność, pierś wypiął i swoim głębokim basem zagrzmiał....
- Nie rzucim ziemi skąd nasz ród…… oniemieliśmy wszyscy. Budujące. Potem, po szklance wódki dostaliśmy – jako rdzenni rodacy i tak zaopatrzeni, z narodem zaprzyjaźnieni, mogliśmy spokojnie do roboty ruszać. Impreza trwała dalej..

środa, 11 marca 2009

Obrzeża Doliny Zamków i Ogrodów czyli zanim poznałam Kotlinę Jeleniogórską

Najpierw ruszyłam na podbój okolicy co wiązało się z licznymi zleceniami spływającymi z Narodowego Muzeum Rolnictwa w Szreniawie pod Poznaniem. Sporo czasu poświęciliśmy na, bogate w zespoły dworsko- czy pałacowo - folwarczne, tereny okolic Lwówka Śląskiego z renesansowym „małym Wawelem” w Płakowicach łącznie. Robiliśmy też okolice Gryfowa, Świerzawy, Zgorzelca... a dalej - w Polskę (opolskie, wielkopolskie, lubuskie i inne). Robota folwarczna to brudna robota, czasem skojarzona z zapachem nie przypominającym w niczym zapachu fiołków. Lecz fantastyczna. Widziałam to czego nie wiedziałam dotąd i nawet nie myślałam, że coś takiego istnieje. Najbardziej zaskoczyła mnie nieprawdopodobnie techniczna i bardzo racjonalnie zorganizowana infrastruktura zespołów.
Np. w długiej terytorialnie wsi Ubocze znajdowały się cztery, całkiem spore zespoły. Ten, o którym piszę, środkowy, zdawał się być największy. Pałacu już nie było, gdyż cenna cegła z jego rozbiórki na odbudowę stolicy pojechała w początku lat 50-tych bodajże, lecz zachowały się budynki folwarczne.
Najczęstszym sposobem zagospodarowania majdanu gospodarczego jest czworobok. Budynki przylegają do siebie lub połączone są murami, zamykając dziedziniec. Pałac, dwór bądź rządcówka bywają ustawione w czwartym skrzydle, z reguły w pewnym oddaleniu od podwórza – pewnie, żeby zapach codzienności bydlęcej nie ranił pańskich nozdrzy. Czasem oddzielony ogrodem, czasem początkiem parku, który dalej rozwija się na jego zapleczu. Oczywiście modyfikacji tej zasady jest wiele, często zależnych od ukształtowania terenu. To, że stajnie końskie i powozownie (oraz późniejsze wozownie) wyposażone są w przepiękne kafle ceramiczne i czasem ceramiczną posadzkę posiadają – to folwarczna norma. Ale szokiem były techniczne ułatwienia pracy obsługi.

Ubocze jest takim najlepszym przykładem. Stanowiska zwierząt (krowy, konie) umieszczone przy ścianach dłuższych budynków. Podniesione do poziomu żłobów - korytarze paszowe, dostępne po kilku schodkach, rozmieszczone między ścianą a rzędem ceramicznych żłobów, często opatrzone są w mechaniczne wózki poruszające się na szynie, łatwo dostarczające paszę zwierzętom. Za stanowiskami (lekko nachylonymi ku osi wnętrza) znajdują się rowy odprowadzające gnojówkę do zbiorników, umieszczonych gdzieś na terenie majdanu lub poza nim i stamtąd zabieraną na pola, do użyźniania gleby. Mało tego, na dachu pałacu (tego już nie zobaczyłam bo pałacu nie było) - kolosalny zbiornik na wodę, z którego rurkami woda doprowadzana jest do mieszkań pałacowych i służby oraz do poidel w zwierzęcych żłobach. Krowa, wsadzając pysk do metalowego poidła, naciska zapadkę i plynie woda w dowolnej ilości. Coś nieprawdopodobnego !!! U siebie, w moim świętokrzyskim, nigdy czegoś takiego nie widziałam. Tyle technika. A uroda tych pałaców dla zwierząt ?
Proszówka … maleńka wioska położona u stóp ruin zamku GRYF, należącego do Schaffgotschów klucza gryfowskiego. Rodzina w poł. XIII w. przybyła z Turyngii do Starej Kamienicy k. Jeleniej Góry, skupiła w swych rękach masę włości okolicznych i stymulowała przez stulecia rozwój gospodarczy regionu. Dworek niewielki, nieciekawy, teraz podzielony na kilka mieszkań komunalnych dla wiejskiej biedoty, odsunięty od reszty. A z tyłu ? Cudo !!!! Jawiące się jak wielkie zamczysko z czterema narożnymi, cylindrycznymi bastejami. W środku – kwadratowy dziedziniec gospodarczy. Wnętrza stajni, chlewni, obór (już nie pamiętam co tam hodowane było) – wielkie, przestronne, halowe, nakryte przęsłami sklepienia żaglastego bądź krzyżowego, malowniczo spływającego na rzędy kolumn. Istna świątynia. Z budowli dla ludzi takie wrażenie zrobiło na mnie jedynie lubiąskie założenie klasztorne cystersów, które też inwentaryzowałam.
To budynki gospodarcze. Do tego pałace, stare zamki lub dwory. Stylowe, wysmakowane, przez architektów, nie przez zwykłych budowlańców wznoszone. I ogrody i parki. Pałac w Skale pod Lwówkiem, zbudowany ponownie ok. poł. XIX w., przez chrześniaka Napoleona, niemieckiego księcia Konstantyna. F.W. von Hohenzollern - Hechingen
... Już ruina lecz przed nim wielopoziomowy ogród na kamiennych tarasach. Za pałacem – wspinający się po skale - park angielski... teraz to wszystko to mizerne resztki dość skromnie świadczące o minionej przeszłości.
Nie chcę robić wykładów bo nudne się stanie ale gdyby tak nasi współcześni możni tak zaszaleć umieli i dla siebie ale też dla urody pejzażu tak budować chcieli, ech...


Idy marcowe....



W kalendarzu rzymskim, na cyklu księżycowym opartym, Idy przypadają 13 dnia każdego miesiąca a w marcu, maju, lipcu i październiku – 15 dnia miesiąca. Nasz kalendarz na ruchu słońca jest oparty, więc termin odniesienia astronomicznego nie ma. I nie bardzo wiem jak się u nas utarło, że Idy marcowe na dzień przesilenia wiosennego czyli 21 marca przypadają.
Dociekać mi się nie chce, może ktoś z komentatorów mnie objaśni.
W każdym razie na tę okoliczność szykuje mi się impreza. Wielki Mistrz Waloński, w swym Garze Mocy powyżej wodospadu Szklarki w Szklarskiej Porębie ukryty, mnie, skromną wiedźmę (która raz tylko zaszczytu reprezentowania Walończyków dostąpiła i imię wiedźmy otrzymała… nie wiem czy na zawsze) również na uroczystości zaprasza.
Dlaczego to dla mnie ważne ? Bo Walończycy, współcześni również, to państwo w państwie. Dość tajni i skryci, wiedzy tajemnej pełni, z ziołami i kamieniami szlachetnymi obeznani, wieloma sprawami ludzkimi trzęsą, ze swoją wiedzą zbytnio się nie obnosząc. Otrzymać imię wiedźmy to zaszczyt ogromny, gdyż wiedźma to kobieta mądra, o której rady i opiekę nawet mężczyźni walońscy zabiegają.
Nie czas dziś na rozpisywanie się, chwalę się jedynie. Po uroczystości opowiem jak było, parę fotek wrzucę i może rąbka tajemnicy walońskiej uchylę.

PS. Gar Mocy – czyli Stara Chata Walońska powyżej Bazy Pod Ponurą Małpą, gdzie odbywa się Giełda Piosenki Turystycznej

Plotki o Hauptmannach

Bracia Hauptmannowie: po lewej - Gerhart, Carl - po prawej. W Jagniątkowie, przed domem Gerharta, chyba niedługo po jego wybudowaniu w 1901 r.
Tyle wątków się plącze……. Dojrzałam chyba do tego, żeby o swoich napisać czyli o dwóch facetach, których imię nosi nasza firma. Niemcy, choć może Dolnoślązacy bardziej, bo w podwałbrzyskim Szczawnie urodzeni i wychowani.
Gdy pojawiwszy się w Szklarskiej, czyniłam peregrynacje po domach istotnych osób, coby się ciut zaprzyjaźnić i zorientować w czym rzecz, jedno - jak mantrę - słyszałam - bo wy jesteście niemieckim muzeum i tylko Niemców pokazujecie. Akurat prawda to nie jest. Pół na pół i zawsze tak było. Ale, żeby to stwierdzić trzeba muzeum odwiedzić a nie posługiwać się obiegowymi sądami.
Dom Carla i Gerharta Hauptmannów - bo tu pracuję – niemiecki jest tylko z nazwy. Wystawy dzielimy na pół: ukłon w kierunku historii kontra żywa codzienność. Kontynuacja, bo wszystko z czegoś wynika, nawet gdy pozornie związku nie widać. Carl był inicjatorem szklarskoporębskiej kolonii artystów, którą teraz, współcześnie też inspirować próbujemy. Z różnym skutkiem. Istnieje ale osobno, każdy w swoim domu, z dala od innych. Do Kazimierza n/Wisłą nam daleko. Jednak Kazimierz, prócz pięknego położenia i cudnej architektury na małej przestrzeni skupionej, nie ma gór. Więc bajkę o kolonii artystów skutecznie sprzedaje (w sensie pozytywnym - kultywuje), przy aktywnym współudziale władz miasta. Nasze góry inny typ turystów ściągają i kolonia w tym tłumie niknie i się gubi. A szkoda. A i z władzami różnie bywa, ale cos ruszać się w temacie zaczyna, przyznaję.
Z tych dwóch panów, których imię nosi muzeum, zdecydowanie bardziej wszystkim się Carl podoba. Bo prawdziwym, z krwi i kości człowiekiem był. Gerhart Hauptmann to noblowskie nazwisko, które przez snobizm przyciągało. Literatura, jak literatura, umiał trafić w okres i nastrój społeczny, a to w nagrodzie Nobla chyba najbardziej się liczyło i liczy. Jedno co mnie ruszyło naprawdę, to jego „Księga namiętności”, rodzaj pamiętnika, opowieści o czasie rozstawania się z ukochaną żoną dla ukochanej kochanki, późniejszej żony. Z czytelnie silnymi emocjami oddany sposób myślenia faceta, jego stosunek do kobiet, duchowe rozterki, próby wybrnięcia z sytuacji. Dla mnie bomba i jedyna książka Gerharta współcześnie do czytania. (Moim zdaniem, ale to też mój blog).
Carl pozostaje nieznany, nawet Niemcy nie wiedzą kto zacz, poza wąskim kręgiem specjalistów od Gerharta. A postać to była barwna. Artysta pełną duszą, szarpany wątpliwościami, z głową w chmurnych szczytach Gór Olbrzymich. (Stara nazwa Karkonoszy – Riesengebirge). Startował jako przyrodnik, nawet doktorat w tej dziedzinie popełnił. Bardziej niż o klasyfikowanie roślin w jego badaniach chodziło o znalezienie uniwersalnej idei rządzącej światem i ludźmi. I ta idea w jego dramatach znalazła swoje miejsce. Nie będę się wdawać w literackie dywagacje, gdyż niemieckiego nie znam a niewiele jego rzeczy na polski przetłumaczono (ostatnio widziałam "Lot sowy" w sprzedaży), opieram się na opracowaniach i na opiniach moich poprzedników i współpracowników, którzy mi piękną historię Carla wszczepili. Oprócz dramatów pisał wiersze, pamiętniki, a przede wszystkim pięknie dyskutował, inspirował do rozmów. Nazwisko Gerharta przyciągnęło artystów wszelkiej maści i literatów ale szybko Carl ich przejmował i ujmował wdziękiem i charyzmą jakąś. Z nich dwóch Gerhart był monumentalny (jak jego dom - mauzoleum w Jagniątkowie) , Carl – swojski i ludzki, jak nasza, na wpół drewniana chałupa.

Czym się zasłużył Polakom, dlaczego go szanują. Nie dał się zwieść nazistowskim ideom i Polaków lubił, nadto uznawał ich prawo do posiadania własnego miejsca na ziemi – co w pocz. XX w. zbyt popularnym wśród Niemców poglądem nie było. Może to za sprawą Józefy Krzyżanowskiej, studiującej filozofię w Zurychu, której uroda i inteligencja takie na nim wrażenie zrobiła, że nawet o rękę poprosił, żonatym będąc. Ona, też czyjaś małżonka, musiała odmówić lecz przyjaźni mu dała tyle, że zaczął się polskiego uczyć, duchowość naszego narodu poznając, wykonał literacką korektę „Chłopów” Reymonta, na niemiecki przetłumaczonych przez Jana Kaczkowskiego ( Jean Paul d Ardeschah ).
Zresztą u kobiet Carl popularnością się cieszył niewąską choć nazbyt urodziwy nie był. Niewysoki, szczupły, z dwiema charakterystycznymi brodawkami na nosie. A, że chętnie obszerny płaszcz i malowniczy kapelusz nosił, zamaszystym krokiem przemierzając Szklarską, otrzymał imię Carl – Rübezahl (niemieckie imię Karkonoskiego Ducha Gór, w powojennych latach tych ziem zwanego pogardliwie Liczyrzepą. Tę bajkę wszyscy znamy). Nie tylko dlatego, że miejscowym z Duchem Gór się kojarzył. Również dlatego, że zebrał kilka ludowych podań o władcy Karkonoszy i wydał w formie „Księgi Ducha Gór”. Niedawno wyszło drukiem drugie polskie wydanie tejże książki, opatrzone rysunkami Beaty Kornickiej – Koneckiej - znanej naszej artystki. U nas odbyła się promocja i u nas książkę można kupić. Imprezę poprowadzili moi zacni koledzy, dwaj tłumacze trudnego tekstu: Emil Mendyk i Przemek Wiater, przy istotnym współudziale nad wyraz elokwentnego Tomka Prylla.
Ukochana żona Carla, Marta z domu Thienemann, jedna z trzech sióstr, które wydały się za trzech braci Hauptmannów (trzeci brat Georg, kawą skutecznie handlujący, majątek utopił w wynalazkach technicznych), katusze przeżywała, gdy jej mąż składał hołdy (zapewne duchowe tylko) innym kobietom. Wspierała go jednak i pomagała we wszystkim. Gdy w końcu nastąpił rozwód, zamieszkała niedaleko. Pomógł jej zbudować willę Polny Krzew, pomógł zagospodarować piękny ogród, a ona organizowała obiady literackie, gdzie pod pretekstem dysput, ściągała swojego Carla. To sie nazywa uczucie....
Całe życie w Szklarskiej towarzyszyła mu jeszcze jedna kobieta – „przyjaciółka pieśni”, muza Carla – Anna Teichmüller. Utalentowana kompozytorka i pianistka, przyjechała za Carlem z Berlina i przeżyła samotnie życie u jego boku. Umarła w biedzie długo po jego śmierci w 1921 roku. On ją do przyjazdu namówił, lecz czemuś nie przyszło to trudno. Bywała w ich domu niemal codziennie. On pisał wiersze do jej muzyki i pod wpływem jej muzyki, ona układała pieśni do jego wierszy…. Symbioza dusz.

Na dzisiaj starczy. Myślę, ze jeszcze nie raz o Carlu napisze, bo postać warta popularyzacji. Popadłam w nieco patetyczny ton i nie jestem całkiem pewna czy strawne jest to co napisałam. Ale niech tam.

poniedziałek, 9 marca 2009

Odrobina prywaty czyli odpowiedź na apel panów z Gazety Wyborczej, by kobiety ujawniły czego oczekują od współczesnych mężczyzn (post wyłuskany)


Abstrahujac od wszelkich pięknych niuansów życia damsko-meskiego myślę, że tak kobiety jak i mężczyźni z naszego pokolenia (rocznik 58, + - 10 lat) nie bardzo umieją ustawić się do siebie w codzienności. Tradycja jeszcze żyje w nas dość mocno a już pojawia się nowe, do którego usiłujemy się dopasować. Coby nie mówić postawy z życia zawodowego w sporej mierze przenoszą się na sprawy domowe i stąd problemy z mijającymi się oczekiwaniami.
Przez stulecia facet był silny, opiekuńczy, zabezpieczał tyły kruchej kobiety i rodziny, nie dawał jej szans na wykazanie się na szerszym forum, a i ona też się do tego nie pchała. Otoczył się zamczyskiem tradycji, religii, konwenansów i zakazów i swoją rolę spełniał. Trochę się to zmieniło, bo kobitki zaczynają włazić w męskie zawodowe rewiry, okazuje się, że są niezłe, czasem lepsze, że świetnie same sobie radzą i mężczyźni problem ze sobą zaczynają mieć. Jak utrzymać swoje status quo. To, że mniej zarabiamy na równorzędnych stanowiskach jest tego ewidentnym przykładem, usiłują dać sobie fory. A to takie niemęskie...
Ja osobiście wcale się nie palę, żeby awansować bóg-wie-gdzie i mężczyzn wygryzać skąd się da, spełniam się tu gdzie jestem. Ale gdy widzę, jak mężczyzna rozpoczyna krucjatę w celu udowodnienia mi, że jest lepszy – to mnie to śmieszy i tracę do niego szacunek, zwłaszcza jeśli przenosi to na życie osobiste i układy z kobietą. Człowieku spełniaj się sam, swoim kosztem i swoją wartość dla samego siebie poznawaj. A jak poczujesz się dobrze ze sobą – przyjdź i potraktuj ją jak równorzędną partnerkę, która nie musi ci nic zawdzięczać, z którą chcesz być dla niej samej. Oczywiście związek to coś gdzie się daje i bierze, ale przecież nie chodzi o wartościowanie co komu i ile, tylko czy dobrze wam w tej wzajemnej wymianie darów.
Oni tracą grunt pod nogami ale my, kobiety, też. Przynajmniej ja. Nie wiem co bardziej mnie kręci, czy moja praca zawodowa, czy szeroko pojęte zajmowanie się domem. Z jednej strony chciałabym zachować tradycyjne role, z drugiej oczekuję partnerstwa czyli poważnego traktowania. I sama też jego poważnie chciałabym traktować. To, że facet okazuje swoją niepewność przez werbalne udowadnianie mi swojej wyższości, nie przysparza mu szacunku w moich oczach. Pomieszałam trochę ale myślę, że złapiecie o co mi biega.

Generalnie bardzo cenię mężczyzn, prostotę ich logiki, swoistą dezynwolturę umysłową, aktywność, nawet silniejszą potrzebę awansu zawodowego czy społecznego ( przy uznaniu równego startu płci), umiejętność posiadania pasji, honoru, w sumie szczerość dużo większą niż szczerość kobieca. Chcę, by byli silni i pewni siebie, żebym ja mogła być słabsza, co jest moją naturą. Żebym mogła nadal uwodzić słowem, spojrzeniem i nóżką w wysoki obcas odzianą. Tak, potrzebuję prawdziwego mężczyzny w naczeniu klasycznym,
a nie niepewnego siebie chłopczyka, który boi się kobiet i ich siły, a by udowodnić swą wielkość wykorzystuje tradycyjne ograniczenia.

sobota, 7 marca 2009

Fiolka i Frodka - obie nieletnie




Zdjęcia są dokumentacją wizyty znajomych z ich nowym członkiem rodziny czyli Frodką - ta mniejsza, o ciemniejszym umaszczeniu.

Posted by Picasa

GRZEGORZ ŻAK czyli Szwagier

Początki lubelskiego terenu przypadły na południe województwa. Zadekowaliśmy się z „młodym” (mój wspólnik) w maleńkiej, romantycznej miejscowości koło Krasnegostawu (nie pamiętam nazwy) i stamtąd wypuszczaliśmy się w okolice. Wracaliśmy zeszmaceni jak onuce ostatnie, bo upalny był ten czerwiec jak cała środkowa Afryka. Ale po kąpieli miałam ochotę znowu powłóczyć się po okolicy. Młody odmawiał, gdyż wsiąkł w lekturę. Zarykiwał się przy tym ze śmiechu i co jakiś czas czytał na głos spore fragmenty,
Co to było ? „Izerbejdżan” Grzegorza Żaka. Nie chciało mi się tego czytać („dla młodzieży… pomyślałam), nie znałam Chatki Górzystów, o której tam mowa, jeszcze nie poznałam Izerów. O autorze wiedziałam jedynie, że jest „malowniczym i twórczym rezydentem, barwną legendą owej Chatki Górzystów".
Pół roku później pojechaliśmy do czeskiego Jablonca, gdzie w miejskiej Galerie MY prezentowana była wystawa jakoś tematycznie z Izerami i Karkonoszami związana. To był pretekst, pojechaliśmy głównie zaprzyjaźniać się z Czechami w sprawie partnerstwa w unijnych wnioskach. Wernisaż jak wernisaż… było miło i sympatycznie, bo gospodarze przyjęli nas z takimi honorami, że nawet burmistrz Jablonca nam się w przemowie ukłonił. Potem, spragnieni papierosowego dymu, wyszliśmy przed budynek. Wyszedł z nami jakiś młody człowiek, szczupły i okrutnie kudłaty. Gawędziliśmy mile, gdy podszedł
- wy jesteście z Jeleniej Góry ? Ja też z tamtych rejonów..
- taaak…. odparłam… a kim pan jesteś .. moja bezceremonialność czasem ludzkie przechodzi pojęcie
-… aaa, Grzegorz Żak jestem…
- autor Izerbejdżanu ???!!!
- i „Celtopatii”…
I tak się zaczęła nasza znajomość. Zaprosiłam go do udziału w naszym stowarzyszeniu „Nowy Młyn”, w końcu to lokalny nasz twórca ( a może już ponadlokalny ?). Przyjechał, ale jakoś nie najlepiej to wyszło, artyści się trochę nabzdyczyli i „olali” nowego, a on też chyba poczuł się rozczarowany marazmem. Nie dziwię się. O Nowym Młynie napiszę kiedy indziej.
W każdym razie pogadaliśmy trochę, opowiedział o sobie, zaproponowałam mu wieczór autorski i zapomniałabym o nim, gdyby nie fakt, że przysyła mi meile (każdy opatrzony wierszem) zapraszające na imprezy, które organizuje w Zgorzelcu. I tu zaskoczenie, mój podziw i wręcz otwarte uwielbienie !!! Młody człowiek jest niesamowicie aktywny, operatywny i z przysłowiowymi „jajami”. Podróżuje po świecie poznając tłumy barwnych i ciekawych postaci (niektórzy podróżują dla zaliczania zabytków, inni dla ludzi i przeżyć), pisze książki i wiersze, działa w MDK w Zgorzelcu, jest animatorem (pełną gębą) ciekawych działań na tysiącach rozmaitych niw.
W związku z tym, że pozwolił mi pisać o sobie i, że przygotujemy w końcu zaległy jego wieczór autorski, a jeszcze niewiele o nim wiem, przytoczę jego ostatniego meila, co by naświetlić jaka to jest postać.

Witam i czym prędzej spieszę z zaprószeniami na imprezy przeróżne: oto w sobotę 7 marca o godzinie 16 w MDK Zgorzelec premierę swojego programu "Drzwi do lasu" będzie miał młodzieżowy kabaret Młotki, który to, że tak powiem, prowadzę od października 2008. Naprawdę dobrze się bawię przy tym zajęciu i mam nadzieję, że uda się oddać ten klimat przy spektaklu. Przybywajcie, wstęp wolny, kilka naprawdę wielkich talentów na scenie.
Prosto z tej imprezy jadę na bardziej intelektualną rozrywkę - prowadzę imprezę z męskim striptizem do domu kultury z Zawidowie. Jakieś granie, jakieś młode talenty i tenże wspomniany striptiz. Mam w planie też się rozebrać, muszę sobie czymś te chałtury umilać. Nie wiem ile wstęp, osobiście nie polecam, chyba, że ktoś chce wpaść pogadać ze mną o literaturze, to proszę.
Już teraz wstępnie zapraszam na przyszły piątek 13 marca, o 17 wykład w Muzeum Łużyckim "anonse a nonsens" czyli język przedwojennej reklamy. Potem, o 20 w Kuźni wernisaż prac świetnego lokalnego rysownika Tadeusza Andrzejczaka, okraszony pewnie jakimś występkiem zaprószonych artystów.
Rysunki kolegi rysownika tutaj:
http://free.art.pl/andrzejczak_satyra/
Doszły do mnie miłe głosy tęsknoty za literackim spamem, nie doszły równie miłe głosy ulgi z powodu dłuższego zniknięcia tegoż. Tak, zanurzyłem się w niezbadanym niebycie, ale już się wynurzam. Ślę więc cuś małego i niedrogo, życzę smacznego i polecam się na przyszłość. Grzegorz Ż. Szwagier "

Recepta"
Kupuj codziennie i nieodmiennie:
Mydło wiosenne
Krem do paznokci
Proszki nasenne
Gąbkę do łokci
Środek do boków
Boczek do środka
Prostownik loków
I bułkę słodką
Szczotkę do blatu
Blaszkę do butów
Zapach do kwiatów
Stojak do drutu
Kupuj codziennie, kupuj w promocji

Wyrzucaj forsę w kompost lub w błoto
Inwestuj w azbest, w środki czystości
W kisiel lub w złoto, bądź patriotą
Na termoforek wydaj dziś wszystko!
Dlaczego mówisz mi: nie ma mowy?!
Tak, to przez ciebie, ty anarchisto
Pogłębia nam się kryzys światowy!

Ps. Będę jeszcze o nim pisać.

czwartek, 5 marca 2009

SZAMANOWKA. Mam nadzieję, że to nie epilog

Jakimś dziwną drogą to się plecie. Napisałam o Lidce i Szamanówce, a dzisiaj przywędrował do mnie pan Tomasz i opowiedział ciąg dalszy. Starszy Pan już jest w zdecydowanie lepszej formie. Ukojenie i wyciszenie znalazł wśród szklarskoporębskich buddystów, których idee pozwoliły mu inaczej popatrzeć na świat i ludzkie sprawy.
Szamanówka wraz z hektarem ziemi oraz całym wyposażeniem została wystawiona na sprzedaż. Najlepiej byłoby, żeby znalazła kupca nastawionego niekoniecznie na gromadzenie dóbr doczesnych czyli na biznes i potraktowana jak zwykły pensjonat. Dobrze byłoby gdyby znalazł się ktoś z pasją, kto dalej taki mały, bajkowy świat umiałby poprowadzić. Bo szkoda tego domu. Ale cóż, pasjonaci z reguły mają wiatr w kieszeniach.

Na marginesie… powinnam napisać o ludzkiej podłości i postępku ludzi uznawanych przez Lidkę za przyjaciół, którzy wydzierżawili dom po jej śmierci. Ale nie napiszę, bo może pan Tomasz nie życzyłby sobie.
Zostaną ukarani przez swoje własne zło, które odbije się i w jakiejś postaci do nich wróci. Dajmy temu pokój

środa, 4 marca 2009

To też historia sztuki... terenowa i bardzo fizyczna

Na drugim blogu moim mottem jest "lubię wiatr we włosach". Zawsze tak miałam, od dziejów moich zarania. Nie usiedzę długo na miejscu, w świat mnie niesie. Skracając wypowiedź - zaczynam czuć wiatru powiew w marcu... wiosna.

Żeby mieć pretekst do włóczęgi znalazłam sobie drugą pracę. Oczywiście wykonuję ją dla pieniędzy również, nie inaczej. Inwentaryzuję zabytki architektury. Wsiadam w auto i jadę w teren, do zamków, pałaców, domów, fabryk, stajni i obór. Mój wspólnik mierzy i rysuje, ja fotografuję i opisuję, grzebię w archiwach i książkach by znaleźć jak najwięcej historycznych faktów. Potem przerabiam to na karty dokumentacyjne (ta część jest dość mozolna i znacznie mniej przyjemna).

Co mi się podoba w tej robocie ? Ludzie. Obecni, którzy prowadzą mnie w terenie, opowiadają historie im współczesne, z herbów, kształtu architektonicznego, wyposażenia .. czytam historię minioną. Tu podpieram się dokumentami.. i rysuje mi się jakiś całokształt. Tym sposobem poznałam ziemię lubelską od szumów na Tanwi po wojskowe miasto Białą Podlaską - z fantastycznym klubem "Muzyczna Apteka" i jego właścicielami. A przede wszystkim Lublin z przepięknym i nastrojowym, czerwcowym starym miastem. Kiepsko płacą na ścianie wschodniej ale za to przeżyć estetycznych i przygód moc. W Lublinie, między innymi, robiliśmy pozostałości murów miejskich, czyli coś czego praktycznie nie ma. Jedynie układ domów, niegdyś do murów przybudowanych sugeruje ich przebieg. Kilka dni włóczyliśmy się po niemożliwie głębokich, czasem wielopoziomowych piwnicach dookoła wzgórza starego miasta szukając jakichś fragmentów. Co rano gnaliśmy na kawę do jedynej otwartej o tej porze knajpki meksykańskiej.. mieliśmy już swoje miejsce wśród miejscowych. Przedziwne to miasto, zupełnie inne od naszych zachodnich. Przepiękne kamienice z polską historią udokumentowaną np. od XVI w. po współczesność.. większość znacznie naruszona zębem czasu. Czemu nie remontowane te perełki ? Bo każda ma mnóstwo właścicieli na ogół rozrzuconych po świecie, których nie da się nakłonić do wydawania pieniędzy na cos czego nie użytkują. Szkoda, bo niszczeją. Maleńkie zaułki, wewnętrzne dziedzińczyki czy podwórka, wielopoziomowe puby wykorzystujące piwnice, partery i piętra, robione na wzór irlandzkich. Zakochałam się w Lublinie. Choć biedny i bardzo zaniedbany.

Wspominam o tym staranniej bo to jedna z ostatnich naszych prac. Robię je już kilkanaście lat. Poznałam ciechanowskie, przemyskie (gdzie ludzie mówiąc o wojnie mają na myśli pierwszą wojnę światową), nowosądeckie, swoje kieleckie, opolskie, poznańskie, gorzowskie, szczecińskie, toruńskie i nasze, dolnośląskie. Wszędzie jest pięknie i wszędzie inaczej. Rozumiem turystyczny pęd na zachód ale chciałoby się powiedzieć "swojego nie znacie".

Kolejny wtręt o mnie czyli jakie jest owej historyji sztuki moje traktowanie..

Klasycznym historykiem sztuki to ja nie jestem. Nie znoszę, pokryta kurzem i patyną, wgapiać się w obraz czy rzeźbę, spekulować na temat, w teorie się wdawać i tworzyć je, wartościować i oceniać. Może dlatego, że wolę życie, nawet w formie historycznej. Całą tę socjologiczno - psychologiczną otoczkę tworzącą potrzebę działań artystycznych, czyli emocje i nastroje twórcy, obyczajowość, środowisko, idee, filozofia.. życie. Samo dzieło sztuki odbieram jak przedmiot emocji. Doskonałość i perfekcja techniczna to dla mnie tylko rzemiosło, potrzebne jest jeszcze COŚ, jakiś sznyt, dusza. Dlatego nie umiem być krytykiem sztuki. Jeśli obraz do mnie „mówi”, jeśli go czuję – podoba mi się, nawet jeśli jest kiepski z punktu widzenia warsztatu. Tak historyk sztuki nie działa, historyk sztuki posługuje się warsztatem naukowym. Ale najwyraźniej ten warsztat do mnie w żaden sposób nie przemawia a raczej przeszkadza w odbiorze.
A pracuję w muzeum… Cała zabawa z papierami, dokumentacjami eksponatu - to coś czego nie znoszę. Na szczęście dużo u nas tego nie ma. Bardziej obrastam papierami administracyjnymi. Nasza maleńka firemka na dalekiej rubieży stoi w mieście, gdzie nie ma większej instytucji kultury. Więc trochę tę lukę staramy się wypełnić. A jest ogromna..

Dzisiaj, pospołu z kolegą prowadziliśmy lekcję muzealną dla dzieciaków z gimnazjum z Jeleniej Góry. Po wstępnej rozmowie z młodzieżą zorientowaliśmy się, że nic, absolutnie nic nie wiedzą o tej tajemniczej i nieprawdopodobnie barwnej historii okolic. Siedzą w necie, oglądają filmy przygodowe i o przygodach marzą, nie wiedząc, że takich przygód można mieć tu na miejscu tysiące. I nie w formie wirtualnej, na żywo. Zamiast więc opowiadać o historii i historycznych technologiach szkła, usiłowaliśmy sprzedać im całą tę kolorową bajkę. O alchemii szkła i wiedzy tajemnej, o walońskich poszukiwaczach skarbów i przygód i ich współczesnych odpowiednikach, zielarzach – laborantach, o Wieczornym Zamku – siedzibie Ducha Gór pojawiającej się na ziemi tylko w Świętojańską Noc, o artystach – malarzach, pisarzach.. przechadzających się w rozwianych szalach, płaszczach do ziemi, zaciekle dyskutujących przy piwie w knajpie „Do Słońca” , organizujących lokalne teatry, budujących świątynie sztuki i Ducha Gór - jak Hala Baśni… Wiele w tym bajki, trochę autentycznej historii ale jak inaczej dzieciaki zachęcić do szukania, poznania i powrotu, jeśli nie bajką ? Nauczycielki były zachwycone, przyjdą znowu, przywiozą nowe grupy.. Oby. Nie pierwszy to raz słyszymy takie obietnice.
(Naszym błędem jest zbyt mała akcja promocyjna. Robimy co się da ale nie ma kasy.)
Praca w muzeum to dla mnie praca z ludźmi, dająca coś mnie i dająca coś im. Nie sprzedawanie wiadomości tylko żywy kontakt, dyskusja. Ostatnia promocja książki „Powierzony klucz”, prowadzona w formie rozmowy, pełna kontrowersji i sporów, przeciągnęła się do ponad dwóch godzin. Zaangażowali się wszyscy uczestnicy. I chyba o to chodzi. Zaangażowany – zapamięta.
Taka, wydaje mi się, jest rola takich muzeów jak moje. Gdzie działa nastrój, nie - idące w tysiące zbiory, ekskluzywne drogie wystawy dla elitarnych grup. Tak, tu się spełniam. Czy jako historyk sztuki ? Nie wiem.

wtorek, 3 marca 2009

Ciąg dalszy i koniec. Szamanówka

Stara Chata kilka dni temu

Natura Lidii nie pozwoliła jej na zbyt długie milczenie publiczne. Gdy tylko dom został oswojony, podjęła działania na rzecz miasta. Pomysłów miała wiele, dotyczących starego cmentarza ewangelickiego, parku przy Domu Hauptmannów i innych. Jednak nie zaistniały sprzyjające okoliczności by je zrealizować. Może to zbytnia natarczywość, może zbyt usilne narzucanie własnej wizji jako jedynej możliwej a może zwyczajne, małomiasteczkowe niechciejstwo. Nie wiem.
Upiększanie świata było jej pasją, misją i potrzebą. Sama o sobie mówiła, że działa na pograniczu architektury i plastyki, podczas swoich peregrynacji życiowych tworzyła projekty kolorystyczne dla Bydgoszczy, dla Lubomierza, Bogatyni, chciała mieć wpływ również na wizualny kształt Szklarskiej Poręby. Stworzyła kilka spektakularnych projektów wnętrz – różnie je można oceniać.
Jej najważniejszym dzieckiem była Szamanówka - azyl. Ta chata stała się później dla niej trochę kulą u nogi i powodem bardzo poważnych niedomówień z osobami kiedyś dla niej bliskimi. Wszystkie te perypetie opisała w wydanej przez siebie książce – pamiętniku – "W Cieniu Starej Chaty", więc nie będę się powtarzać. Polecam tę książkę, jest napisana wartkim językiem, właściwie to obyczajowy pamiętnik, przedstawiający zmagania z naszą siermieżną urzędniczą rzeczywistością, spory z bliskimi osobami, które stały się w jakimś stopniu osobami publicznymi, jej światopogląd, punkt widzenia. Fajnie pisana, plotkarska książka.
W tym czasie byłą już na emeryturze. Trochę wyżywała się artystycznie – tworzyła maleńkie jak znaczki pocztowe "mikrotwory', w domu otwarła Galerię Ollito – jej mąż jest znanym fotografikiem, popularyzującym urodę Karkonoszy. Prowadziła również pokoje gościnne dla zaprzyjaźnionych letników. Intensywnie pisała, punktując wszystko co jej się wydawało niewłaściwe w mieście. Zaangażowana we wszystko. Skupiła wokół siebie grupę kobiet tworzących „do szuflady” i wydała tomik poezji amatorskiej ubarwionej obrazami amatorskich malarek. Wszystko własnym sumptem.

Mnie postanowiła poprowadzić mnie za rączkę, przecież lepiej wiedziała jak być powinno. Musiałam się bardzo napracować by zachować autonomię. Słuchałam i robiłam swoje. Zaprzyjaźniałyśmy się bardzo długo. Takim przełomowym momentem była nasza kłótnia przy robieniu wystawy. Przygotowywaliśmy „Kolonie artystyczne Szklarskiej Poręby”. Kosztowało to sporo wysiłku, zwłaszcza gdy doszłam do etapu układania części współczesnej. Jak pokazać to całe, wrogo do siebie nastawione towarzystwo, nikogo nie wyróżnić, nikogo nie urazić a na dodatek zrobić w miarę estetyczną całość z tak różnorodnych części ? Różnorodnych w rodzajach sztuki, w środkach wyrazu, w jakości.
Przyniosła swoje prace i upierała się przy jakiejś swojej koncepcji. Nijak mającej się do całości, tym bardziej, że całość już wisiała. Pokłóciłyśmy się potwornie, wybiegła ode mnie z płaczem, zagroziła, że nie przyjdzie na otwarcie. Nie to nie. Zrobiłam wszystko po swojemu. Nie była na wernisażu. No tak, nie spełniłam swojej misji godzenia całego świata... Jakiś czas potem pan Tomasz, jej mąż, nas pogodził. Nie pamiętam jak to się stało ale wylądowałam u niej w domu i godziłyśmy się, wypłakując się sobie nawzajem. Zbiegło się to ze śmiercią mojego męża, a takie zwierzenia zbliżają. Bardzo mi pomogła.
Kiedyś wpadła do mnie cała w płomieniach. Rozkwitła jak mała dziewczynka, która dostała upragnioną lalkę.
- kupiłam odlotowy sprzęt !!! Teraz sama wydam wszystko bez proszenia kogokolwiek!!!
Miała w domu pamiętniki kilku pokoleń swoich przodków. Między innymi wierszem pisane pamiętniki swojego dziadka, uczestnika powstania kościuszkowskiego, pamiętniki babci, obyczajowo - historyczne pamiętniki swojego ojca.. Uporządkowała to wszystko i wydała. Uczyła się z nich pokory i rozpoznawania samej siebie. Późno ? Późno, wcześniej aktywnie żyła. Trochę śmierci bliskich osób już przeżyłam. Zauważyłam prawidłowość wypływającą może z podświadomości... w którymś momencie zaczynają porządkować swoje życie....
Pewnego letniego popołudnia zadzwonił do mnie pan Tomasz. Zamknięty w sobie, zdystansowany do całego świata, bardzo małomówny.
- Mogłaby pani przyjechać do Lidki, jest chora
- Dobrze - odparłam. Myślałam, że to zwykła choroba duszy, która ją ostatnio dość często dopadała, a której dawała odpór aktywnym działaniem.
Pan Tomasz wprowadził mnie na górę i zniknął zamykając drzwi. Zawsze tak robił, nigdy nie zostawał z nami. Lidka leżała w łóżku, przezroczysta, sucha, z ogromnymi błyszczącymi oczami. Przestraszyłam się.
- Umieram… wyszeptała i rozpłakała się…. Jeszcze wszystkiego nie zrobiłam, jeszcze nie mój czas…
Usiadłam przy łóżku, trzymałam ją za rękę i słuchałam czego nie zdążyła, co to za choroba, jak próbuje wszelkich sposobów leczenia, jak boli ją niemożność porozumienia z dzieckiem, jak wiele spraw zostawia nieskończonych. Wyszłam stamtąd po kilku godzinach czując, że nie zobaczymy się więcej. Umarła następnego dnia a ja wiedziałam, że umarła bardzo ważna dla mnie osoba.

Dlaczego piszę to wszystko ? Weszłam wczoraj na strony internetowe poszukując Galerii Ollito – nie znalazłam. Nie znalazłam niczego o Lidce. Wszystko zostało usunięte. Nie wiem dlaczego. Przecież to ważny kawałek historii Szklarskiej Poręby i ważny kawałek czyjegoś życia. Ma zniknąć w całkowitym zapomnieniu ? Tak jak niknie Szamanówka ?

Lidka – z pierwszego cyklu - postacie barwne. Choć nie wiem czy uda mi się oddać przynajmniej część tych barw jesieni… Część I

Ludzi kontrowersyjni są zdecydowanie ciekawsi, gdyż ich postępowania nie sposób jednoznacznie ocenić i zawsze budzi emocje. Z reguły takie osoby oceniamy przez pryzmat naszych potrzeb i powiązań z nimi. Gdyby spróbować oceny obiektywnej (mało realne), trzebaby się zastanowić nad całokształtem ich działań, ocenić pozytywy i negatywy i dopiero wnioski wyciągać. A że nie znamy wszystkich aspektów czyjegoś życia, więc nie powinniśmy się kusić o ocenianie. Niemniej natura ludzka domaga się wartościowania, gdyż nasza ocena również świadczy o nas samych.
Po co ja się tak plączę ? Bo chcę napisać o osobie kontrowersyjnej. Ocenianej przez ogół z dużym dystansem, czasem negatywnie.. jak to zwykle w takich opiniach obiegowych bywa – bez znajomości całokształtu.

Zanim ją poznałam, widywałam na mieście odzianą w malownicze szatki w odcieniach wrzosu i fioletu. Zawsze biegnącą, zawsze mającą jasno wyrobione zdanie, apodyktyczną, nie znoszącą sprzeciwu. Następna z tych co wiedzą lepiej, myślałam… wieczna nauczycielka. Niemniej dostrzegałam ją i nawet łapałam się na tym, że obserwuję jej poczynania, oczywiście poprzez słuchanie plotek… to najłatwiejsze. Wtedy była plastykiem miejskim Jeleniej Góry, zaprzyjaźniona z równie malowniczą panią, która przez długie lata pełniła funkcję konserwatora wojewódzkiego.
W Szklarskiej Porębie Średniej, za przejazdem kolejowym stoi malownicza chata. Kamienno – drewniana, z wysokim, dwupołaciowym dachem urozmaiconym trzema kondygnacjami obszernych lukarn. Później pojawiła się jej nazwa. SZAMANÓWKA… ależ !!! Bardziej pretensjonalnej nazwy wymyślić nie można.. myślałam w duchu. Ale dom piękny.
W 2004 r. podjęłam pracę w Szklarskiej Porębie Średniej. Zupełnie przez przypadek. Podobno jednym z powodów było fakt, że umiem nawiązać kontakt z ludźmi. Podejmowałam pracę w obliczu protestów połowy zainteresowanego środowiska artystycznego, nawet jakieś listy poparcia dla mojego interlokutora krążyły po mieście i wylądowały u burmistrza. Stanęło przede mną spore wyzwanie. Przekonać do siebie tych niechętnych a na dodatek spróbować skleić skłócone środowisko. A także dogadać się z interlokutorem. Dobrze, że nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę, bo pewnie nie zdecydowałabym się nigdy. Osobą, która zdecydowanie mnie poparła była właśnie owa kontrowersyjna pani, czyli Lidia. Nie odebrałam tego jako ułatwienie, wręcz przeciwnie, ona była wrogiem wszystkich pozostałych. Jej mandat zaufania ustawiał mnie w dość niewygodnej pozycji. Dobra… miałam pisać o niej a tymczasem robię swój wieczór autorski, niepotrzebnie.
Przyszła do mnie kilka dni po zajęciu kierowniczego stołka w Domu Hauptmannów. Chciałam być bardzo uprzejma ale najeżyłam się od razu, gdy tylko usłyszałam jak ona widzi moją pracę i co powinnam. Tak, powinnam jej unikać ! Nie dało się. Im bardziej ją poznawałam tym bardziej zaczynałam doceniać.
Lidka była nadal kobietą bardzo aktywną i kreatywną. Już mocno starsza, nie nosiła ekstrawaganckich fioletów, ubierała się z stonowane barwy, artystycznie wysmakowane stroje. Zdecydowana, konkretna, wiedząca czego chce i jak to osiągnąć. Pewność siebie i konsekwencja w dążeniu do celu – te cechy narzucały się od razu.
Dom za torami, przysłupowa chata sudecka zbudowana w 1740 r., czyli ta pretensjonalnie nazwana Szamanówka, to był kawałek jej pięknego świata. Kupiła go w 1983 r., który to rok był zwrotnym w jej życiu. Położona na skraju Doliny Siedmiu Domów, miejsca nawiedzanego przez natchnione dusze tworzących minioną kolonię artystyczną. Konsekwentnie, wbrew logice architektów, mimo wielu przeciwności, przeistoczyła zrujnowaną chatę w urokliwą „Szamanówkę”, otoczyła ogrodem, zamieszkała wraz z rodziną i udostępniła ludziom sobie podobnym. Nazwała ten etap swego życia twórczą przygodą.
Tutaj przeniosła siedzibę swojej, założonej jeszcze w Jeleniej Górze, firmy „Ollito- Projekt”, jej zainteresowania kształtowaniem i organizacją przestrzeni w powiązaniu z obiektem funkcjonalnym znalazły wyraz w praktycznej realizacji barwnego ogrodu przy domu. W „Szamanówce” znalazła się siedziba terenowej filii Towarzystwa Przyjaciół Filozofii Ekologicznej. Henryk Skolimowski, prezes Towarzystwa pisał:
„W Szamanówce był powrót do Źródła, powrót do głębi, do ciszy, do samego siebie”.

Cdn.