Wcale nie taka odrobina. Czy komukolwiek w dzisiejszych czasach chciałoby się tak pieszczotliwie traktować kamień ? Na dodatek użyty do czegoś tak podstawowego jak dom ? Wyłuskiwać ze skały, ciąć, szlifować, polerować, kształtować wąski, równiutki zewnętrzny rancik, nacinać lekko karbowaniem ? I te fantastyczne proporcje, harmonijne i naturalne. I ten parapecik podcięty linearnym profilowaniem... nikt dzisiaj tak nie traktuje materii. Dzisiaj szybko, byle jak, nawet jeśli równo to od sztancy i najczęściej w materiale zastępczym. Może dlatego tęsknię do czasów, które znam tylko z książek, kiedy życie inny zapach i smak, ale też ciężar gatunkowy miało. Czy było lepsze ? Nie wiem, bardziej "mięsiste" - to na pewno.
Kamień i drewno....
Kilkanaście lat temu robiliśmy z mężem prace terenowe w województwie toruńskim, gdzieś w okolicach Grudziądza. Nie przypomnę sobie nazwy miejscowości, pamiętam dwa renesansowe witraże w oknach kościoła. I pamiętam drogę dojazdową do wsi - kostkę brukową z takimi koleinami, że nasz maluch szorował brzuchem po wierzchołku środkowego garbu. (stary był, przeżył niejedno).
Jechaliśmy nad ranem, zaraz po wschodzie, gdyż proboszcz, nasz gospodarz rzekł, że wpuści nas do kościoła jedynie pod warunkiem, że będziemy na miejscu o 6 rano. Trudne to były czasy, acz miłe. Dojechaliśmy na czas, zostaliśmy wpuszczeni do wnętrza - zamknięci w środku mogliśmy spokojnie robić swoją robotę. Gdzieś koło 8 wywołał nas kościelny: ŚNIADANIE !!!! Proboszcz zaprasza !!!
Poranne letnie słońce już nieźle przygrzewało, śniadanie podano na drewnianej, oplecionej winoroślą werandzie. Na białym lnie obrusu, w ceramicznych naczyniach, drewnianych rynienkach, wiklinowych koszyczkach podano: chleb w domu pieczony, osełkę masła ubitego w kierzance, misternie nacinanego na wierzchu, jaja żółte jak słońce, biały ser w kształcie serca z odgniecioną plecionką lnianego woreczka, szczypior pachnący, zieleniejący na mięsistej czerwieni pomidorów, mleko w dzbanku, mleko z pianką, o zapachu, którego teraz nie zna żadne mleko. Wszystko z własnego pieca, kurnika, ogródka. Było to takie... żywe, prawdziwe, jak ta użytkowa kamieniarka starych domów.
Kamień i drewno....
Kilkanaście lat temu robiliśmy z mężem prace terenowe w województwie toruńskim, gdzieś w okolicach Grudziądza. Nie przypomnę sobie nazwy miejscowości, pamiętam dwa renesansowe witraże w oknach kościoła. I pamiętam drogę dojazdową do wsi - kostkę brukową z takimi koleinami, że nasz maluch szorował brzuchem po wierzchołku środkowego garbu. (stary był, przeżył niejedno).
Jechaliśmy nad ranem, zaraz po wschodzie, gdyż proboszcz, nasz gospodarz rzekł, że wpuści nas do kościoła jedynie pod warunkiem, że będziemy na miejscu o 6 rano. Trudne to były czasy, acz miłe. Dojechaliśmy na czas, zostaliśmy wpuszczeni do wnętrza - zamknięci w środku mogliśmy spokojnie robić swoją robotę. Gdzieś koło 8 wywołał nas kościelny: ŚNIADANIE !!!! Proboszcz zaprasza !!!
Poranne letnie słońce już nieźle przygrzewało, śniadanie podano na drewnianej, oplecionej winoroślą werandzie. Na białym lnie obrusu, w ceramicznych naczyniach, drewnianych rynienkach, wiklinowych koszyczkach podano: chleb w domu pieczony, osełkę masła ubitego w kierzance, misternie nacinanego na wierzchu, jaja żółte jak słońce, biały ser w kształcie serca z odgniecioną plecionką lnianego woreczka, szczypior pachnący, zieleniejący na mięsistej czerwieni pomidorów, mleko w dzbanku, mleko z pianką, o zapachu, którego teraz nie zna żadne mleko. Wszystko z własnego pieca, kurnika, ogródka. Było to takie... żywe, prawdziwe, jak ta użytkowa kamieniarka starych domów.
Fajnie piszesz..
OdpowiedzUsuń