Zbierając materiały do książki o Hofmanie trafiłam na fotografię Ady
Hofman ze skośnoooką dziewczynką, z 58 r. Zdjęcie zrobił Jan Korpal,
który zawiózł wtedy Adę do Płakowic na spotkanie z jej „wychowanką”.
Poznały się w 1955 r. w jeleniogórskim szpitalu, gdzie Ada znalazła
się po wypadku, a dziewczynka została wysłana na leczenie. Mała miała
na imię Ri-Dzą-Dza (pisownia fonetyczna), w pisanych z Płakowic i
później z Korei listach podpisywała się Teresa. Skąd ona w Polsce?
Otóż gdy wybuchała wojna w Korei w 50 r., w państwach socjalistycznych
zarządzono akcję specjalną pod hasłem „Ręce precz od Korei”. Miała to
być pomoc humanitarna, ale głównie akcja propagandowa. W kraju
organizowano masowe wiece i zbiórkę darów. Polska przyjęła też
północnokoreańskie sieroty, które miały zostać wychowane w PRL-u i
zdobyć wykształcenie. Rząd wyasygnował znaczne środki, w mediach było
głośno, „Trybuna Ludu” publikowała artykuły, Kronika Filmowa nakręciła
dokument, Kazimierz Brandys napisał książkę "Dom odzyskanego
dzieciństwa".
Pierwszą grupę 200 koreańskich dzieci, przybyłą w
listopadzie 1951 r., umieszczono w ośrodku wychowawczym w Gołotczyźnie
koło Ciechanowa. Potem przenoszono je do innych miejscowości, głównie do
ośrodków w Otwocku i Świdrze oraz do Płakowic koło Lwówka Śl.. Dzieci
były sierotami doświadczonymi ogromną traumą wojenną, zajmowali się nimi
wszyscy – i pracownicy ośrodka i mieszkańcy.
Ale latem 1953 r.
skończyła się wojna na Półwyspie Koreańskim, a do Płakowic dotarł
kolejny transport 1270 koreańskich dzieci w wieku od 5 do 14 lat. Tym
razem akcja była utajniona. Dzieciaki były w dużo gorszym stanie
fizycznym niż te poprzednie. Miały robaki, liszaje na skórze, grzybicę i
malarię. Prawdopodobnie czas wojny spędziły w Rosji (znały język
rosyjski, były z nimi rosyjskie lekarki), lecz ze względu na stan
zdrowia, nie mogły być odesłane do Korei, przeniesiono je do ośrodka w
Płakowicach. Stąd część z nich została wysłana na leczenie do sanatoriów
i szpitali Dolnego Śląska (Cieplice, Szklarska Poręba i Piechowice). Po
wyzdrowieniu wracały do Płakowic. Część tych dzieci przybyła do
Szklarskiej Poręby późną jesienią. Umieszczono je wówczas w Zakładzie
Wychowawczym przy ul. Sikorskiego, gdzie mieszkali i uczyli się w latach
1954-1957. Średnio 220 osób, gdyż stan liczebny ulegał drobnym zmianom
W 1957 r. Kim Ir Sen nakazał powrót dzieci do ojczyzny, z dnia na
dzień. Wracały stopniowo, a do 1959 r. już wszystkie opuściły Polskę.
Ri-Dzą-Dza była z tego drugiego transportu. Po zakończeniu leczenia w
jeleniogórskim szpitalu wróciła do Płakowic. Jej listy do Ady pochodzą z
1956 i 1959 r. Z Polski dziewczynka wyjechała w końcu sierpnia 1959 r.
W Korei skończyła szkołę felczerską i rozpoczęła studia medyczne w
Namp’o.
Piękną książkę napisała o tej akcji (nie o Adzie i jej
Koreance) dziennikarka Jolanta Krysowata, "Skrzydło anioła. Historia
tajnego ośrodka dla koreańskich sierot".
piątek, 20 grudnia 2019
piątek, 6 grudnia 2019
"Śląskie przypadki" Małgorzaty Lutowskiej
Czemuż nagle piszę o książkach? Ano temu, że przeczytałam obie i na dodatek prowadziłam spotkanie z ich autorami na Targach Książki wczoraj we wrocławskiej Hali Stulecia.
Małgorzata ma już na koncie cztery książki. Od pierwszej "Dla siebie znalezioną ścieżką", za którą w 2003 r. dostała nagrodę Marszałka Dolnego Sląska, po ostatnią (na fotce) wprowadza nas w historię mieszając w czasie. Czasem są to reminiscencje bohaterów, czasem równolegle prowadzone wątki: historyczny i współczesny, które się do siebie zbliżają, czasem powielają, ale nie zazębiają - w końcu, z racji czasu nie jest to możliwe.
Takim właśnie żonglerskim sposobem prowadzi nas Małgosia przez Dolny Śląsk (teraz również Śląsk), jego pejzażową urodę, zabytki, kulturę, historię. Dobrze się czyta, historyczne fakty łatwo się zapamiętuje - na zasadzie skojarzeń z powieściową intrygą. A ona biegnie wartko i potoczyście. Postuluję: utworzyć w szkołach przedmiot "regionalizm" i książki Lutowskiej dać do kanonu lektur!
Małgorzata ma już na koncie cztery książki. Od pierwszej "Dla siebie znalezioną ścieżką", za którą w 2003 r. dostała nagrodę Marszałka Dolnego Sląska, po ostatnią (na fotce) wprowadza nas w historię mieszając w czasie. Czasem są to reminiscencje bohaterów, czasem równolegle prowadzone wątki: historyczny i współczesny, które się do siebie zbliżają, czasem powielają, ale nie zazębiają - w końcu, z racji czasu nie jest to możliwe.
Takim właśnie żonglerskim sposobem prowadzi nas Małgosia przez Dolny Śląsk (teraz również Śląsk), jego pejzażową urodę, zabytki, kulturę, historię. Dobrze się czyta, historyczne fakty łatwo się zapamiętuje - na zasadzie skojarzeń z powieściową intrygą. A ona biegnie wartko i potoczyście. Postuluję: utworzyć w szkołach przedmiot "regionalizm" i książki Lutowskiej dać do kanonu lektur!
I jest to świetny manewr również z innego względu - wg mnie - gdyż pokazuje ciągłość dziedzictwa Dolnego Śląska, mimo tak bolesnej i długiej w nim
przerwy. Nie jest to bezpośrednia
kontynuacja, raczej odkrywanie, poznawanie i, z czasem, utożsamianie się z nim
- z dziedzictwem minionych wieków wzbogaconym o nowe, polskie
elementy. To proste: poznajesz, oswajasz, zaczynasz kochać... nauka tolerancji - czyli przesłanie książek Małgosi. Chciałby się powiedzieć "w końcu jesteśmy u siebie".
"Śląskie
przypadki" nie jest powieścią, choć z kilku opowiadań można by
zrobić powieść. To zbiór reportaży z elementami przewodnika po Dolnym Śląsku, zapiski z podróży wzbogacone o wątek
emocjonalny, czasem osobisty. Każde opowiadanie jest inne, ale w większości przeszłość znajduje swoje odniesienia we współczesności. Najlepszym przykładem jest „Skarb ze Środy Śląskiej” - sensacyjna historia sięgająca Francji początków XIV w., mająca swą kontynuację w Polsce w latach 80. XX w.
Co do pozostałych opowiadań mam pewien problem, bo tematyczny rozrzut jest spory. Usiłuję znaleźć wspólny klucz, który pozwoliłby mi jednym zdaniem określić ten podskórny temat książki, bo tytułowe "przypadki" to wydaje mi się ciut mało. Choć faktycznie o przypadki chodzi. Ale jak np. platoniczną "epistolograficzną" historię miłosną, albo dość pikantną historię na basenie spiąć z historią staruszki po latach odwiedzającej rodzinne strony?.
Właśnie...Jest kilka opowiadań pisanych z perspektywy niemieckich
mieszkańców Śląska odwiedzających rodzinne strony, którym przytrafiają się zdarzenia wymuszające rewizję postrzegania własnego świata i własnego życia w oparciu o odnalezione tutaj przesłanki. Bardzo to smutne historie. Inne to wizyty potomków ludzi, którzy przez wieki budowali dobrobyt Śląska (np.Tiele-Winckler), a przybywają jako anonimowi turyści. Wizyta jest pretekstem do opowiedzenia historii, a tematem właściwie są ich uczucia związane z wizytą w kraju przodków. I nie ma w tych uczuciach złości, wrogości, chęci rewanżu i potrzeby odbierania nam tych "ziem rdzennie polskich"- co nadal dźwięczy w polskiej polityce. Ci ludzie rozumieją trybiki polityki i historii.
Podsumowując.. czyta się łatwo, ale jest to książka do przemyśleń.
Podsumowując.. czyta się łatwo, ale jest to książka do przemyśleń.
poniedziałek, 2 grudnia 2019
Trzeci tom "Drogi do domu" Przemysława Żuchowskiego
Podchodziłam do tej książki jak do jeża. Znowu - myślałam - nasze regionalne na wpół historie, na wpół legendy... Przeczytałam kilka takich książek, ale ile można czytać bajki? Na dodatek na temat, który znam. Więc kolejna o Duchu Gór, Walonach i laborantach jakoś mnie zniechęcała.
Błąd!!!!
Tak pięknie napisanej książki dawno nie czytałam. Bardzo emocjonalnej, bardzo osobistej, pisanej prostym językiem, o życiu ludzi w Górach Olbrzymich przed wiekami, w otoczeniu uczłowieczonej przyrody i zwierząt - kierowanych prostymi, szlachetnymi odruchami, których coraz mniej w naszej człowieczej naturze. Natura i człowiek stanowią równorzędny element życia, natura współdziała z człowiekiem w momentach kiedy człowiek nie jest jej wrogiem. Jak powiem "Avatar", zrozumiecie o co mi chodzi:))))
Tak pięknie napisanej książki dawno nie czytałam. Bardzo emocjonalnej, bardzo osobistej, pisanej prostym językiem, o życiu ludzi w Górach Olbrzymich przed wiekami, w otoczeniu uczłowieczonej przyrody i zwierząt - kierowanych prostymi, szlachetnymi odruchami, których coraz mniej w naszej człowieczej naturze. Natura i człowiek stanowią równorzędny element życia, natura współdziała z człowiekiem w momentach kiedy człowiek nie jest jej wrogiem. Jak powiem "Avatar", zrozumiecie o co mi chodzi:))))
Rzecz dzieje się w Karkonoszach i u ich podnóży w drugiej połowie XVII w., gdzieś po wojnie trzydziestoletniej, w Starej Wsi Szklarskiej - Siedlęcinie - Zachełmiu - Cieplicach. Bohaterami są walonowie, w tle pojawiają się szklarze, laboranci, kurzacy, zbóje, książę Schaffgotsch, Lisowczycy. Gatunkowo jest to fantasy o karkonoskiej proweniencji, trochę historyczny kryminał w typie Sapkowskiego "Narrenturm", trochę naiwna bajka, ale z tego konglomeratu wyłania się cała uroda Karkonoszy z tych ich klimatem, rozpoznawalnym przez tych, którzy je trochę bliżej poznali. Karkonosze, jako dobry świat z dziecięcych wyobrażeń. Jest historia, jest wątek romantyczny i wątek psychologiczny. Ale wszystko nienachalne, zrównoważone, takie jakim powinno być życie - że tak patetycznie powiem.
No i te niesamowite opisy życia przyrody, w mickiewiczowskim typie. Liryczne bądź groźne, zmysłowe, niemal haptyczne, współgrające z sytuacją, budujące nastrój.
Piękna rzecz. Trochę archaiczna i - w dobie współczesnej literatury - niemodna, gdyż daleka od aktualnie obowiązującego relatywizmu, ale oderwać się od niej nie można. Nie jest to książka dla intelektu, to książka dla emocji.
Subskrybuj:
Posty (Atom)