Przymierzam
się do napisania czegoś sensownego do katalogu naszej lokalnej sztuki
współczesnej dla potrzeb kazimierskich przyjaciół więc zagłębiam się w
książki i notatki różne, niekoniecznie na temat. I wsiąkam. Znalazłam
taki oto tekst Henryka Wańka, który związał się ze Szklarską i duchowo i
nader często cieleśnie. W tym roku w sierpniu odbędzie się ( i mam
nadzieję, że u nas) dwudziesta rocznica ABENDBURG - Nieformalnego
Towarzystwa Zamku Wieczornego. Tak więc tekst będzie poniekąd na czasie,
choć tez nie bardzo na temat. O atmosferę chodzi...
SALA LEGEND W STANIE UPADŁOŚCI
Henryk Waniek
"Fala włosów nad bujną fryzurą. Długa i trochę zaniedbana broda, ale postawa, jak na sześćdziesięciolatka, bez zarzutu. Dość korpulentny więc zza rozchylonego surduta wystaje nieco brzucha. Lecz nad wszystkim góruje spojrzenie figlarza z nieodłącznym kufliskiem piwa w ręce. Widać, że z takim jegomościem nie jest nudno.
SALA LEGEND W STANIE UPADŁOŚCI
Henryk Waniek
"Fala włosów nad bujną fryzurą. Długa i trochę zaniedbana broda, ale postawa, jak na sześćdziesięciolatka, bez zarzutu. Dość korpulentny więc zza rozchylonego surduta wystaje nieco brzucha. Lecz nad wszystkim góruje spojrzenie figlarza z nieodłącznym kufliskiem piwa w ręce. Widać, że z takim jegomościem nie jest nudno.
Stoi przed wejściem do swego drewnianego sanktuarium. Liczy przychodzących.
Każdemu podaje rękę i wita słówkiem lub dwoma. Odważnym gratuluje odwagi.
Speszonych utwierdza w obawach. Dzieci i młodzież usiłuje nastraszyć.
Uspokaja damy. Gdy audytorium jest już wystarczające, wchodzi ostatni. Zamyka
drzwi na klucz i przygasza światło. Koniec gwaru i rozglądania się wokół po
ścianach – po obrazach, po stojących najbliżej osobach. Bierze do ręki dość
paskudny, ale wcale oryginalny kostur. Trochę podobny do tego, co trzyma w
garści Rübezahl na drzeworycie Ludwiga Richtera. Uderza nim o podłogę, jakby
chciał utwierdzić się co do poręczności kijaszka. Niejeden z obecnych może
zapytuje się w myślach, jaki użytek z tej sękatej maczugi zrobi zwalisty
piwosz? I dlaczego tak przeciągle przygląda się niektórym obecnym?
Robi się cisza, a on zaczyna mówić. Wylicza wszystkie upiory, demony i barbarzyńskie bóstwa, od których aż kłębi się w okolicy. Są to: straszny Pan Jan, wszechmocny Karkonosz, sprawiedliwy Krabat, zagadkowy Flins i oczywiście zdumiewający Rübezahl. A nad nimi wszystkimi – szalejący Wotan i jego dwór wściekłych żywiołów. Także elfy, wróżki, czarownice. Później pomniejsze potęgi dobra i zła, miłości i gniewu. Wzywa ich wszystkich przed swoje oblicze tak solennie, że co bardziej naiwni lekko się trwożą. Natomiast mniej wrażliwym wyliczanka wydaje się monotonnie odklepaną litanią. Ale on wie, co robi. Jak każdy kapłan, ma wystarczającą rutynę i aktorstwo w małym palcu. We wczesnej młodości, którą przeżył w rodzimych okolicach Harzu, malowniczych, lecz nędznie prowincjonalnych, śniło mu się nawet, żeby zostać aktorem. Ale decyzja ojca przerwała to marzenie i pchnęła go ku jawie. Po naukach w Nordhausen został pomocnikiem litografa w wytwórni lamp. Kopiował cudze rysunki, udoskonalał je, a nawet miał własne pomysły. Sen o aktorstwie ustąpił nowemu – malarstwu.
Jako już doświadczony litograf udał się do Berlina, gdzie zaczął malować, nie troszcząc się o studia. Ale to dawne dzieje. Niefortunne początki. Mógł mieć 25 lat, gdy odważył się posłać swoje malowidło na wystawę sztuki. Nie zostało przyjęte. Stracił serce do tego miasta. Rozzłoszczony pojechał do Holandii. W Amsterdamie kopiował Rembrandta i ożenił się. Zanim wiek XIX zaczął zmierzchać, znalazł się w Ameryce, gdzie zaczął jako farmer, a skończył jako malarz rozchwytywanych obrazów. Sprzedawał je za grube tysiące dolarów. Dopiero tam poznali się na nim. Wrócił do Niemiec jako właściciel niemałej fortuny. Odbył spóźnione studia w Berlinie.
Ale pieniądze to jedno. Drugim skarbem Hermanna Hendricha była życiowa zaradność. Był też i trzeci, tu bodaj najważniejszy – nieco dziecinna zachłanność na ludową baśń jako tworzywo artystyczne, już wypróbowane przez Johanna W.Goethego czy Ryszarda Wagnera. Tym głębiej i odważniej do tego źródła sięgała sztuka secesji. W berlińskiej grupie ELF, Hendrich współtworzył atmosferę odpowiadającą jego lotnym aspiracjom. Teraz śnił o sztuce totalnej, oddziałującej szerokim frontem bodźców: architekturą, malarstwem, literaturą, muzyką. I oczywiście teatrem. Wszak był niespełnionym aktorem.
Pierwszą pomyślną próbą w tym kierunku był projekt WALPURGISHALLE w jego rodzinnym mieście. Tę osobliwą budowlę zlokalizowano w sąsiedztwie miejsca zwanego Placem Tańców Czarownic (Hexentanzplatz). Poza środkami finansowymi zainwestował w nią całe bogactwo legend, podań i baśni, jakimi nasiąkał w dzieciństwie. Wnętrze hali wypełnił malowidłami nawiązującymi do goetheańskich podań o Fauście. Spłaciwszy dług wobec marzeń młodości, już jako pięćdzięsięciolatek, nie bez wpływu mody jaka ogarnęła jego berlińskich kompanów – poetów, filozofów, pisarzy i wszelkiej maści artystów – udał się w Sudety Zachodnie, prowokująco nazywane Górami Olbrzymów – Riesengebirge. Konkretnie, do Schreiberhau, dziś znanej jako Szklarska Poręba.
Twórcza egzaltacja Hendricha nie sprzeczała się z jego zmysłem praktycznym. Kto wie, czy nie przybywał tam z już gotowym projektem? Wraz z reformatorem teatrów berlińskich Bruno Wille’m i pewnym przemysłowcem z Bremy założyli dobrze prosperującą firmę – Gesselschaft Sagenhalle. W ciągu niespełna trzech miesięcy stanęła hala o aparycji świątyni, czysty wykwit secesyjnego eklektyzmu, łączący elementy nordyckiego zdobnictwa ze stylem chłopskiego budownictwa w Sudetach. Podziwiano inwencję Hendricha, choć również kręcono nosami na poziom smaku, na jej „obcość”. Dominowały w niej elementy norweskie, jakimi artysta nasiąkł jeżdżąc do Skandynawii w młodzieńczych czasach berlińskich, splecione z motywami „rodzimymi”, jako że była to epoka gruntowania się nacjonalizmów. W krótkim czasie Sagenhalle opromieniła sława „atrakcji lokalnej”. Każdy chciał tego doświadczyć czy choćby sprawdzić rozgłos, którego się dorobił nawiedzony i ekscentryczny człowiek w słusznym wieku. Jego wymyślna fryzura, stentorowy głos i osobliwość spektaklu, jaki tam wyczyniał, zapewniały tej „świątyni legend” stałą frekwencję. My również zapewne, gdybyśmy się tam znaleźli w stosownym czasie, dalibyśmy się skusić przez wyzywającą estetykę jego pogańskiej świątyni. Zostawiwszy na boku wzgląd smaku i niechęć do jarmarczności, weszlibyśmy w tą zrazu mroczną przestrzeń, reprezentującą typowy Gesamtkunstwerk – dzieło wielu sztuk, czyli zabawne, ale też i zastanawiające pomieszanie z poplątaniem.
Artysta zapalał kolejne światła i wydobywał z półmroku wybrane obrazy. To samo czyniły jego monologi, możliwe że częściowo napisane przez twórcę berlińskiej Freie Volksbühne, ojca ludowego teatru i szkolnictwa, pisarza i społecznika Bruno Wille’a. Monologi Hendrich wygłaszał osobiście. Rzucały dodatkową jasność na mrok przedstawianej mitologii. Zaś obrazy jak obrazy; niedwuznacznie spokrewnione z manierą Arnolda Böcklina, gwiazdy ówczesnych salonów malarskich. Służyły głównie temu, aby odwieczny patos mitu pokazać tym, którzy trochę niedowidzą albo brak im wyobraźni. Opierając się na fragmentach tutejszych sag, Hendrich nie ograniczał swej własnej, konfabulatorskiej inwencji. Mieszał Nibelungów z Rübenzahlem; Wikingów z poczciwymi góralami karkonoskimi; elegancję mieszczańskich ideałów z prostactwem plebejskich fantazji. Długobrody piwosz sam to wszystko namalował. To nic, że nie arcydzieła, lecz zwykłe, przyzwoite malowidła. Znakomite tło dla rzeczy, o jakich opowiada. Tak je ożywia, że lada chwila ten wodospad z farby wyleje się na podłogę, a namalowane drzewa już się kołyszą na wietrze. Mówi nie gorzej, niż maluje, więc wszyscy natychmiast wierzą słowom Hendricha. Wszystko tutaj, każda deska, kamień, obraz i rama, nie mówiąc o scenariuszu samego „seansu”, to budowla jego życia. Podobna do tej, jaką zbuduje dziesięć lat później pod Königswinter na Renem – Nibelungenhalle, szczęśliwie zachowaną do dzisiaj.
Hala Legend stanęła w Szklarskiej Porębie Średniej, krótko zanim tu dociągnięto linię kolejową. Bliskość stacji czyniła ją najpierwszą z miejscowych atrakcji turystycznych. Interes – bo jak inaczej to nazwać – kręcił się nieźle. Każdego roku, od maja do października, dochody z działalności Sagenhalle budziły zazdrość innych przedsiębiorców w Schreiberhau. Tuż obok zbudował sobie domek mieszkalny, jak jakąś plebanię przy heretyckiej świątyni. Dom równie dbały i piękny jak ona. Jednym słowem, gdyby czas cofnąć o jakieś osiemdziesiąt, sześćdziesiąt lat, zanim Hendrich umarł w 1931 roku, moglibyśmy jeszcze to zobaczyć, usłyszeć, pośmiać się zdrowo lub wziąć wszystko za dobrą monetę. W roku jego siedemdziesiątych urodzin (1926) program wydrukowany z okazji uroczystości obiecywał takie tematy jak: Wędrówka Parsifala do Gór Olbrzmich; Spotkanie Rübenzala z Waltherem von der Vogelweide i Wolframem von Eschenbachem; Arie Elfów; Skarbiec Zamku Wieczornego i wiele innych atrakcji. Artysta się nie oszczędzał. Każdego dnia po trzy-cztery spektakle.
Po śmierci Hendricha nie było to już to samo, choć nadal nie brakowało ciekawych. A nawet przybywało, wziąwszy pod uwagę rosnący popyt na motywy nordyckie i aryjskie. W latach trzydziestych do ciągle funkcjonującej instytucji dorzucono kilka akcentów nacjonalistycznych, które może nawet założycielowi byłyby w smak. Ale czynienie Hendricha pionierem volkistowskiej propagandy jest takim samym nadużyciem, jak te czynione wobec Nietzschego, von Lista czy Wagnera. Niemniej, była to ciągle ta sama, wabiąca przybyszów osobliwość Sagenhalle, stojącej nieopodal stacji kolejowej Mittelschreiberhau. Jej bulwersujący kontrast z górskim krajobrazem nie uszedł uwagi Wlastimila Hofmana, kiedy ten zamieszkał w pobliskim domu w roku 1947. A nawet wcześniej, gdy w latach 1945-46 zaczęli tu przybywać nowi ludzie, niemający zielonego pojęcia ani o tym miejscu, ani o całej okolicy, ani też o jej przeszłości. Salę Legend postrzegali jako miejscowe gniazdo niemczyzny. Jej wyposażenie ciekawiło również szabrowników. Najpierw zajęli się meblami i obrazami, a potem w ogóle wszystkim, co dało się wynieść. Z końcem lat pięćdziesiątych zamieszkały na krótko w Szklarskiej Porębie Hilary Krzysztofiak mógł oglądać już tylko jej zrujnowane resztki. Gdzieś we współczesnych źródłach niemieckich trafiłem na informację, że Sagenhalle została zniszczona podczas wojny. To oczywiście nieścisłość, jeśli przyjąć, że wojna skończyła się w maju 1945. Sam budynek stał jeszcze długo, spontanicznie używany jako publiczny szalet. Nic dziwnego więc, że z końcem lat pięćdziesiątych, lub może początkiem sześćdziesiątych, niewykryty sprawca wzniecił tam ogień i już było po krzyku. Władzom lokalnym spadł z głowy ciężar nieszczęsnego, poniemieckiego dziwactwa. I tym chętniej parcelę, na której się znajdowało, sprzedały Politechnice Wrocławskiej.
Teraz już doprawdy nic nie przeszkadzało, by wznieść tutaj najpierw prowizoryczny, a w latach 70. całkiem okazały ośrodek dla naukowej klasy pracującej. Wielki kombinat „szkoleniowo-konferencyjny”, nowoczesny, że palce lizać. Przynajmniej przez pierwszych piętnaście lat, bo teraz jest to tylko zapyziały, odpychający monument epoki „towarzysza Gierka”, wymyślony przez „nowocześnie” usposobionego architekta, a wykonany przez majstra klepkę. Może się nawet komuś wydać zabawne, że podłogę holu tego nowozbudowanego ośrodka Politechniki Wrocławskiej wyłożono kawałkami marmuru, pochodzącymi z niemieckiego cmentarza w Szklarskiej Porębie Średniej. Ale mnie to zupełnie nie bawi. Hitlerowcy coś podobnego robili z macewami z żydowskich cmentarzy. Nic nowego. Mniej więcej trzy czwarte średniowiecznej katedry w Pizie zbudowano z kamienia po rzymskich grobowcach. W ogóle bym o tym nie wspominał, gdyby nie fakt, że z rzeczonego cmentarza została tylko posępna hańba. Jeszcze się tam jakimś cudem zachował nagrobek Wilhelma Bölsche, wielkiej postaci literatury, filozofii i sztuki niemieckiej. Ale nic więcej. Ileś lat temu, za niemałe honorarium, projekt rekultywacji cmentarza sporządziła gwiazda lokalnego naciągactwa. I na projekcie się skończyło. Może nawet tak lepiej? A jeśli idzie o ośrodek wypoczynkowo-szkoleniowy, czy jak mu tam jest, który swoją ciężką stopą przydepnął miejsce po dawnej „kaplicy” Hendricha, to przecież nie zadeptał pamięci. Szczególnie że z upływem czasu sama Hala Legend stawała się legendą. Choć spłonęła, to jednak ocalał mieszkalny dom Hendricha w sąsiedztwie. Zniknął tylko napis ze złoconych, secesyjnych liter na południowej ścianie budynku: Hendrich Haus, ale przez całe powojenne lata, na pretensjonalnym tle ośrodka szkoleń i konferowania, przypominał to, co przebrzmiałe. Może się jeszcze w nim plątał duch artysty, który tam przyjechał w 1903 roku. Jego dom upamiętniał epokę kolonii artystycznej w Szklarskiej Porębie, ale jej europejska sława nijak nie pasowała do mitu ziem odzyskanych, nie mówiąc o propagandowej polskości tych ziem.
Gdy przyszły trudne czasy na Polskę całą, w tym również na Politechnikę Wrocławską, sprawa ocalałego, a już podupadłego domku twórcy Sagenhalle stała się krzycząca. Jeszcze istniał, ale coraz bardziej jako skandal, a coraz mniej jako zabytek. Jego obecny właściciel, czyli tylekroć tu przywoływana Politechnika, może nie całkiem świadoma co czyni, doprowadziła go do stanu dzisiejszej degradacji. Jedyne z niej wyjście wiedzie ku rozbiórce i może – choć to mało możliwe – kosztownej rekonstrukcji. Interwencję miejscowego muzeum w Szklarskiej Porębie władze Politechniki odparowały argumentem trudnej sytuacji finansowej, co nie przeszkadzało, że jeszcze w tym samym sezonie sześciopiętrowy gmach poddano gruntownemu remontowi. Jego północną ścianę obłożono aluminiową blachą. Ten fakt nie ujdzie uwagi tutejszych zbieraczy złomu.
Domek Hendricha ogrodzono siatką drucianą, bo „grozi wypadkiem”. Jednym słowem, tamto się spaliło, a to trzeba będzie zburzyć. Trzeba tylko znaleźć sponsora, który to sfinansuje. Mniej kosztowne byłoby zaprószenie ognia przez nieznanego sprawcę i ten wariant uważam za najbardziej realny. Co prawda, domek nie został objęty formalnie ochroną zabytków, więc strata będzie o tyle mniejsza. Bo któżby odważył się konserwatorom w regionie zawracać głowę takimi rzeczami. Szklarskiej Porębie było pisane inne przeznaczenie. Inne, jak się to zwie uroczyście, plany zagospodarowania. Tym też można wyjaśnić źródła ogólnej grandy, jaką jest gospodarka lokalnym krajobrazem i jego tradycyjnymi zasobami.
Co uczyni państwowy konserwator zabytków wobec tego konkretnego domku – jego sprawa. Jak się zachowa Politechnika – nie moja rzecz. Nie mieszkam tutaj, więc to nie mój sen regularnie zakłócają co roku zloty harlejowców. Ani „radiowa stolica Trójki”. Co mi do tego, kto tam i jakim jest gospodarzem. Ja tylko zapisuję, bo to najlepsze, na co mnie stać. Zaglądam tam tylko, ilekroć się da, z nadzieją, że wszystko jest przynajmniej takie, jak poprzednim razem. Patrzę. Widzę. Czasem odwracam wzrok.
Latem 2003 wszedłem, chyba po raz drugi w życiu – i obawiam się, że po raz ostatni – do niegdysiejszego Hendrich-Haus. Dla celów muzealnych należało wymontować stamtąd część wyposażenia. Poruszanie się wewnątrz groziło śmiercią lub kalectwem, jak to uczenie powiada tabliczka. Nie udało mi się dotąd ustalić, czy to właśnie w tym domu odebrał sobie życie, kompletnie rozczarowany marzeniami o wolnym życiu i ideami narodowego socjalizmu, wielki Bölsche? Czy to raczej jego córka, kilka lat wcześniej? Gdyby nie ten jowialny i trochę brzuchaty artysta z głową businessmana, któremu wszystko udawało się w życiu, pomyślałbym, że w te ściany wpisane jest jakieś mroczne fatum, które może właśnie się spełnia? W jego domu. Zewsząd butwiała smutna historia tego cacka. Grzyb i wszechobecna wilgoć wykluczały możliwość zaprószenia ognia. Tylko napalm mógłby temu zaradzić? Ale na wszystko jest sposób. Czasem wystarczy sam czas. "
Ps. Na szczęście nie miał racji Henryk Waniek. Politechnika się spięła i Hendrich-Haus wyremontowała wykorzystując środki unijne. Ma tam powstać maleńkie muzeum.
Robi się cisza, a on zaczyna mówić. Wylicza wszystkie upiory, demony i barbarzyńskie bóstwa, od których aż kłębi się w okolicy. Są to: straszny Pan Jan, wszechmocny Karkonosz, sprawiedliwy Krabat, zagadkowy Flins i oczywiście zdumiewający Rübezahl. A nad nimi wszystkimi – szalejący Wotan i jego dwór wściekłych żywiołów. Także elfy, wróżki, czarownice. Później pomniejsze potęgi dobra i zła, miłości i gniewu. Wzywa ich wszystkich przed swoje oblicze tak solennie, że co bardziej naiwni lekko się trwożą. Natomiast mniej wrażliwym wyliczanka wydaje się monotonnie odklepaną litanią. Ale on wie, co robi. Jak każdy kapłan, ma wystarczającą rutynę i aktorstwo w małym palcu. We wczesnej młodości, którą przeżył w rodzimych okolicach Harzu, malowniczych, lecz nędznie prowincjonalnych, śniło mu się nawet, żeby zostać aktorem. Ale decyzja ojca przerwała to marzenie i pchnęła go ku jawie. Po naukach w Nordhausen został pomocnikiem litografa w wytwórni lamp. Kopiował cudze rysunki, udoskonalał je, a nawet miał własne pomysły. Sen o aktorstwie ustąpił nowemu – malarstwu.
Jako już doświadczony litograf udał się do Berlina, gdzie zaczął malować, nie troszcząc się o studia. Ale to dawne dzieje. Niefortunne początki. Mógł mieć 25 lat, gdy odważył się posłać swoje malowidło na wystawę sztuki. Nie zostało przyjęte. Stracił serce do tego miasta. Rozzłoszczony pojechał do Holandii. W Amsterdamie kopiował Rembrandta i ożenił się. Zanim wiek XIX zaczął zmierzchać, znalazł się w Ameryce, gdzie zaczął jako farmer, a skończył jako malarz rozchwytywanych obrazów. Sprzedawał je za grube tysiące dolarów. Dopiero tam poznali się na nim. Wrócił do Niemiec jako właściciel niemałej fortuny. Odbył spóźnione studia w Berlinie.
Ale pieniądze to jedno. Drugim skarbem Hermanna Hendricha była życiowa zaradność. Był też i trzeci, tu bodaj najważniejszy – nieco dziecinna zachłanność na ludową baśń jako tworzywo artystyczne, już wypróbowane przez Johanna W.Goethego czy Ryszarda Wagnera. Tym głębiej i odważniej do tego źródła sięgała sztuka secesji. W berlińskiej grupie ELF, Hendrich współtworzył atmosferę odpowiadającą jego lotnym aspiracjom. Teraz śnił o sztuce totalnej, oddziałującej szerokim frontem bodźców: architekturą, malarstwem, literaturą, muzyką. I oczywiście teatrem. Wszak był niespełnionym aktorem.
Pierwszą pomyślną próbą w tym kierunku był projekt WALPURGISHALLE w jego rodzinnym mieście. Tę osobliwą budowlę zlokalizowano w sąsiedztwie miejsca zwanego Placem Tańców Czarownic (Hexentanzplatz). Poza środkami finansowymi zainwestował w nią całe bogactwo legend, podań i baśni, jakimi nasiąkał w dzieciństwie. Wnętrze hali wypełnił malowidłami nawiązującymi do goetheańskich podań o Fauście. Spłaciwszy dług wobec marzeń młodości, już jako pięćdzięsięciolatek, nie bez wpływu mody jaka ogarnęła jego berlińskich kompanów – poetów, filozofów, pisarzy i wszelkiej maści artystów – udał się w Sudety Zachodnie, prowokująco nazywane Górami Olbrzymów – Riesengebirge. Konkretnie, do Schreiberhau, dziś znanej jako Szklarska Poręba.
Twórcza egzaltacja Hendricha nie sprzeczała się z jego zmysłem praktycznym. Kto wie, czy nie przybywał tam z już gotowym projektem? Wraz z reformatorem teatrów berlińskich Bruno Wille’m i pewnym przemysłowcem z Bremy założyli dobrze prosperującą firmę – Gesselschaft Sagenhalle. W ciągu niespełna trzech miesięcy stanęła hala o aparycji świątyni, czysty wykwit secesyjnego eklektyzmu, łączący elementy nordyckiego zdobnictwa ze stylem chłopskiego budownictwa w Sudetach. Podziwiano inwencję Hendricha, choć również kręcono nosami na poziom smaku, na jej „obcość”. Dominowały w niej elementy norweskie, jakimi artysta nasiąkł jeżdżąc do Skandynawii w młodzieńczych czasach berlińskich, splecione z motywami „rodzimymi”, jako że była to epoka gruntowania się nacjonalizmów. W krótkim czasie Sagenhalle opromieniła sława „atrakcji lokalnej”. Każdy chciał tego doświadczyć czy choćby sprawdzić rozgłos, którego się dorobił nawiedzony i ekscentryczny człowiek w słusznym wieku. Jego wymyślna fryzura, stentorowy głos i osobliwość spektaklu, jaki tam wyczyniał, zapewniały tej „świątyni legend” stałą frekwencję. My również zapewne, gdybyśmy się tam znaleźli w stosownym czasie, dalibyśmy się skusić przez wyzywającą estetykę jego pogańskiej świątyni. Zostawiwszy na boku wzgląd smaku i niechęć do jarmarczności, weszlibyśmy w tą zrazu mroczną przestrzeń, reprezentującą typowy Gesamtkunstwerk – dzieło wielu sztuk, czyli zabawne, ale też i zastanawiające pomieszanie z poplątaniem.
Artysta zapalał kolejne światła i wydobywał z półmroku wybrane obrazy. To samo czyniły jego monologi, możliwe że częściowo napisane przez twórcę berlińskiej Freie Volksbühne, ojca ludowego teatru i szkolnictwa, pisarza i społecznika Bruno Wille’a. Monologi Hendrich wygłaszał osobiście. Rzucały dodatkową jasność na mrok przedstawianej mitologii. Zaś obrazy jak obrazy; niedwuznacznie spokrewnione z manierą Arnolda Böcklina, gwiazdy ówczesnych salonów malarskich. Służyły głównie temu, aby odwieczny patos mitu pokazać tym, którzy trochę niedowidzą albo brak im wyobraźni. Opierając się na fragmentach tutejszych sag, Hendrich nie ograniczał swej własnej, konfabulatorskiej inwencji. Mieszał Nibelungów z Rübenzahlem; Wikingów z poczciwymi góralami karkonoskimi; elegancję mieszczańskich ideałów z prostactwem plebejskich fantazji. Długobrody piwosz sam to wszystko namalował. To nic, że nie arcydzieła, lecz zwykłe, przyzwoite malowidła. Znakomite tło dla rzeczy, o jakich opowiada. Tak je ożywia, że lada chwila ten wodospad z farby wyleje się na podłogę, a namalowane drzewa już się kołyszą na wietrze. Mówi nie gorzej, niż maluje, więc wszyscy natychmiast wierzą słowom Hendricha. Wszystko tutaj, każda deska, kamień, obraz i rama, nie mówiąc o scenariuszu samego „seansu”, to budowla jego życia. Podobna do tej, jaką zbuduje dziesięć lat później pod Königswinter na Renem – Nibelungenhalle, szczęśliwie zachowaną do dzisiaj.
Hala Legend stanęła w Szklarskiej Porębie Średniej, krótko zanim tu dociągnięto linię kolejową. Bliskość stacji czyniła ją najpierwszą z miejscowych atrakcji turystycznych. Interes – bo jak inaczej to nazwać – kręcił się nieźle. Każdego roku, od maja do października, dochody z działalności Sagenhalle budziły zazdrość innych przedsiębiorców w Schreiberhau. Tuż obok zbudował sobie domek mieszkalny, jak jakąś plebanię przy heretyckiej świątyni. Dom równie dbały i piękny jak ona. Jednym słowem, gdyby czas cofnąć o jakieś osiemdziesiąt, sześćdziesiąt lat, zanim Hendrich umarł w 1931 roku, moglibyśmy jeszcze to zobaczyć, usłyszeć, pośmiać się zdrowo lub wziąć wszystko za dobrą monetę. W roku jego siedemdziesiątych urodzin (1926) program wydrukowany z okazji uroczystości obiecywał takie tematy jak: Wędrówka Parsifala do Gór Olbrzmich; Spotkanie Rübenzala z Waltherem von der Vogelweide i Wolframem von Eschenbachem; Arie Elfów; Skarbiec Zamku Wieczornego i wiele innych atrakcji. Artysta się nie oszczędzał. Każdego dnia po trzy-cztery spektakle.
Po śmierci Hendricha nie było to już to samo, choć nadal nie brakowało ciekawych. A nawet przybywało, wziąwszy pod uwagę rosnący popyt na motywy nordyckie i aryjskie. W latach trzydziestych do ciągle funkcjonującej instytucji dorzucono kilka akcentów nacjonalistycznych, które może nawet założycielowi byłyby w smak. Ale czynienie Hendricha pionierem volkistowskiej propagandy jest takim samym nadużyciem, jak te czynione wobec Nietzschego, von Lista czy Wagnera. Niemniej, była to ciągle ta sama, wabiąca przybyszów osobliwość Sagenhalle, stojącej nieopodal stacji kolejowej Mittelschreiberhau. Jej bulwersujący kontrast z górskim krajobrazem nie uszedł uwagi Wlastimila Hofmana, kiedy ten zamieszkał w pobliskim domu w roku 1947. A nawet wcześniej, gdy w latach 1945-46 zaczęli tu przybywać nowi ludzie, niemający zielonego pojęcia ani o tym miejscu, ani o całej okolicy, ani też o jej przeszłości. Salę Legend postrzegali jako miejscowe gniazdo niemczyzny. Jej wyposażenie ciekawiło również szabrowników. Najpierw zajęli się meblami i obrazami, a potem w ogóle wszystkim, co dało się wynieść. Z końcem lat pięćdziesiątych zamieszkały na krótko w Szklarskiej Porębie Hilary Krzysztofiak mógł oglądać już tylko jej zrujnowane resztki. Gdzieś we współczesnych źródłach niemieckich trafiłem na informację, że Sagenhalle została zniszczona podczas wojny. To oczywiście nieścisłość, jeśli przyjąć, że wojna skończyła się w maju 1945. Sam budynek stał jeszcze długo, spontanicznie używany jako publiczny szalet. Nic dziwnego więc, że z końcem lat pięćdziesiątych, lub może początkiem sześćdziesiątych, niewykryty sprawca wzniecił tam ogień i już było po krzyku. Władzom lokalnym spadł z głowy ciężar nieszczęsnego, poniemieckiego dziwactwa. I tym chętniej parcelę, na której się znajdowało, sprzedały Politechnice Wrocławskiej.
Teraz już doprawdy nic nie przeszkadzało, by wznieść tutaj najpierw prowizoryczny, a w latach 70. całkiem okazały ośrodek dla naukowej klasy pracującej. Wielki kombinat „szkoleniowo-konferencyjny”, nowoczesny, że palce lizać. Przynajmniej przez pierwszych piętnaście lat, bo teraz jest to tylko zapyziały, odpychający monument epoki „towarzysza Gierka”, wymyślony przez „nowocześnie” usposobionego architekta, a wykonany przez majstra klepkę. Może się nawet komuś wydać zabawne, że podłogę holu tego nowozbudowanego ośrodka Politechniki Wrocławskiej wyłożono kawałkami marmuru, pochodzącymi z niemieckiego cmentarza w Szklarskiej Porębie Średniej. Ale mnie to zupełnie nie bawi. Hitlerowcy coś podobnego robili z macewami z żydowskich cmentarzy. Nic nowego. Mniej więcej trzy czwarte średniowiecznej katedry w Pizie zbudowano z kamienia po rzymskich grobowcach. W ogóle bym o tym nie wspominał, gdyby nie fakt, że z rzeczonego cmentarza została tylko posępna hańba. Jeszcze się tam jakimś cudem zachował nagrobek Wilhelma Bölsche, wielkiej postaci literatury, filozofii i sztuki niemieckiej. Ale nic więcej. Ileś lat temu, za niemałe honorarium, projekt rekultywacji cmentarza sporządziła gwiazda lokalnego naciągactwa. I na projekcie się skończyło. Może nawet tak lepiej? A jeśli idzie o ośrodek wypoczynkowo-szkoleniowy, czy jak mu tam jest, który swoją ciężką stopą przydepnął miejsce po dawnej „kaplicy” Hendricha, to przecież nie zadeptał pamięci. Szczególnie że z upływem czasu sama Hala Legend stawała się legendą. Choć spłonęła, to jednak ocalał mieszkalny dom Hendricha w sąsiedztwie. Zniknął tylko napis ze złoconych, secesyjnych liter na południowej ścianie budynku: Hendrich Haus, ale przez całe powojenne lata, na pretensjonalnym tle ośrodka szkoleń i konferowania, przypominał to, co przebrzmiałe. Może się jeszcze w nim plątał duch artysty, który tam przyjechał w 1903 roku. Jego dom upamiętniał epokę kolonii artystycznej w Szklarskiej Porębie, ale jej europejska sława nijak nie pasowała do mitu ziem odzyskanych, nie mówiąc o propagandowej polskości tych ziem.
Gdy przyszły trudne czasy na Polskę całą, w tym również na Politechnikę Wrocławską, sprawa ocalałego, a już podupadłego domku twórcy Sagenhalle stała się krzycząca. Jeszcze istniał, ale coraz bardziej jako skandal, a coraz mniej jako zabytek. Jego obecny właściciel, czyli tylekroć tu przywoływana Politechnika, może nie całkiem świadoma co czyni, doprowadziła go do stanu dzisiejszej degradacji. Jedyne z niej wyjście wiedzie ku rozbiórce i może – choć to mało możliwe – kosztownej rekonstrukcji. Interwencję miejscowego muzeum w Szklarskiej Porębie władze Politechniki odparowały argumentem trudnej sytuacji finansowej, co nie przeszkadzało, że jeszcze w tym samym sezonie sześciopiętrowy gmach poddano gruntownemu remontowi. Jego północną ścianę obłożono aluminiową blachą. Ten fakt nie ujdzie uwagi tutejszych zbieraczy złomu.
Domek Hendricha ogrodzono siatką drucianą, bo „grozi wypadkiem”. Jednym słowem, tamto się spaliło, a to trzeba będzie zburzyć. Trzeba tylko znaleźć sponsora, który to sfinansuje. Mniej kosztowne byłoby zaprószenie ognia przez nieznanego sprawcę i ten wariant uważam za najbardziej realny. Co prawda, domek nie został objęty formalnie ochroną zabytków, więc strata będzie o tyle mniejsza. Bo któżby odważył się konserwatorom w regionie zawracać głowę takimi rzeczami. Szklarskiej Porębie było pisane inne przeznaczenie. Inne, jak się to zwie uroczyście, plany zagospodarowania. Tym też można wyjaśnić źródła ogólnej grandy, jaką jest gospodarka lokalnym krajobrazem i jego tradycyjnymi zasobami.
Co uczyni państwowy konserwator zabytków wobec tego konkretnego domku – jego sprawa. Jak się zachowa Politechnika – nie moja rzecz. Nie mieszkam tutaj, więc to nie mój sen regularnie zakłócają co roku zloty harlejowców. Ani „radiowa stolica Trójki”. Co mi do tego, kto tam i jakim jest gospodarzem. Ja tylko zapisuję, bo to najlepsze, na co mnie stać. Zaglądam tam tylko, ilekroć się da, z nadzieją, że wszystko jest przynajmniej takie, jak poprzednim razem. Patrzę. Widzę. Czasem odwracam wzrok.
Latem 2003 wszedłem, chyba po raz drugi w życiu – i obawiam się, że po raz ostatni – do niegdysiejszego Hendrich-Haus. Dla celów muzealnych należało wymontować stamtąd część wyposażenia. Poruszanie się wewnątrz groziło śmiercią lub kalectwem, jak to uczenie powiada tabliczka. Nie udało mi się dotąd ustalić, czy to właśnie w tym domu odebrał sobie życie, kompletnie rozczarowany marzeniami o wolnym życiu i ideami narodowego socjalizmu, wielki Bölsche? Czy to raczej jego córka, kilka lat wcześniej? Gdyby nie ten jowialny i trochę brzuchaty artysta z głową businessmana, któremu wszystko udawało się w życiu, pomyślałbym, że w te ściany wpisane jest jakieś mroczne fatum, które może właśnie się spełnia? W jego domu. Zewsząd butwiała smutna historia tego cacka. Grzyb i wszechobecna wilgoć wykluczały możliwość zaprószenia ognia. Tylko napalm mógłby temu zaradzić? Ale na wszystko jest sposób. Czasem wystarczy sam czas. "
Ps. Na szczęście nie miał racji Henryk Waniek. Politechnika się spięła i Hendrich-Haus wyremontowała wykorzystując środki unijne. Ma tam powstać maleńkie muzeum.