piątek, 29 stycznia 2010
Wystawa „Niech żyją narty”, cd.
Zainteresowanych historią narciarstwa odsyłam na stronę: http://www.karkonosze.ws/historia_narciarstwa_w_szklarskiej_porebie_artykul_728.html
Nie mój temat, inni piszą lepiej.
smakowanie życia
Pawel Trybalski, zdjęcie archiwalne ze strony BWA w Jeleniej Górze.
Już nie mogłam doczekać się końca swojej własnej opowieści o wystawie, gdyż zdarzyło mi się przeżycie z cyklu odlotowych w inny świat. Rano, jakiś kilometr przed muzeum, zakopałam się w śniegu. Jak klasyczna poznanianka (!!!). Auto na lodzie nie podjechało pod górkę więc sprytnie postanowiłam się cofnąć - prosto w zaspę. Jadąc więc po południu do Michałowic duszę na ramieniu miałam, bo pada bez przerwy, a droga wąska i zakręty, że hej.
Dojechałam. Po prawej stronie w lesie, nieco poniżej szosy stoi zasypany śniegiem dom – architektonicznie śląski choć wysokością i stromizną dachu leciutko zbliżony do zakopiańskiego. Nie wjechałam na posesję, wszystko łącznie z bramką tonęło w zaspie. Zostawiwszy auto z rufą niebezpiecznie wysuniętą na pobocze, przedarłam się przez zaspy targając obrazy z wystawy. (Ta opowieść celem podkreślenia dramatyzmu sytuacji, nie mówiłam,ze mam grafomańskie skłonności ?)
- Dziecko, trzeba było zawołać, wchodź !!! Ciepła dłoń wyjęła mi z rąk obrazy, zdjęła palto… Jeśli mam tworzyć legendy (co ktoś mi kiedyś zarzucił) to niech będą o takich ludziach.
Paweł Trybalski.
Znam go od zawsze, tj. od studiów. Lubię surrealizm więc łatwo zapamiętałam polskiego reprezentanta nurtu. Tak przynajmniej został sklasyfikowany przez znawców.
- Kawa ? Zaparzę ci smoka, Saula Negra, popatrz tylko – podsunął mi pod nos wielką paczkę
- Nie, ja tylko na chwilę, dziś mam …
- Mowy nie ma, dyskusji nie ma, zostajesz, zaraz dostaniesz krupniku, Lidka !!!!
Przysiadłam na stołeczku przy rozgrzanej kozie. Na niewielkim stoliku pełnym rodzynek w srebrnej sosjerce, daktyli w maleńkim dziwnym naczyniu, jakichś innych przedmiotów nietypowych dla stołów, z fioletem drobniutkich dzwonków bezwstydnie w zimie kwitnących, wysypujących się ze srebrnej paterki na nóżce znalazło się miejsce na porcelanową filiżankę aromatycznej kawy. Lubię ten dom i ten zupełnie inny świat. Paweł zniknął w pracowni, pojawiła się jego żona – Lidka Sokal - Trybalska, malarka. Pani Lidka zwykle pojawia się na krótką chwilkę, wymienia informacje o ostatnich zdarzeniach, o coś zapyta i znika w czeluściach domu zostawiając gościa w ramionach gawędzącego Pawła. Maluje cykl „teatry uliczne” z odrobiną Chagalla w środku.
Tyle bajdurzę … chciałam oddać atmosferę tego domu. Nie da się. W związku z moimi skłonnościami do nadmiernego psychologizowania uznałam, że pokazywanie samych prac artysty to jedynie połowa. Najlepiej wraz z nimi pokazywać jego dom, pracownię, przyjaciół. Lubię sztukę ale sztuka to też człowiek, emocja, pasja i sposób tworzenia. Wolę ludzi od sztuki.
Kilka lat temu oglądając wystawę najnowszych prac Pawła Trybalskiego pomyślałam, że „się wypalił” – klasyczne określenie artysty, który popadł w rutynę, ćwiczy wirtuozerię techniczną a z obrazów nic nie wynika. Martwa sztuka. Tymczasem ? Obejrzałam grubo ponad 50 obrazów powstałych w trakcie wychodzenia z ciężkiej choroby, w tym cykl „obrazy z bulaja”. Dlatego, że obejrzałam Awatar a teraz te obrazy – mówię: to malarstwo jest jak przepiękny pejzaż filmu. Pewnie gdy pokażę je na wystawie, krytycznie patrzący rzekną – powiela scenografię filmową. Nie powiela, wizualizuje fantastyczną ale swoją własną naturę, malując ją od ponad roku, od czasu gdy podjął leczenie. Twierdzi, że nic mu tak nie pomaga żyć.
Oprócz zwykłych opowieści o tym co działo się ostatnio, obejrzałam 20-minutowy film, który nakręcił Grzegorz Pakulski. Niemal w całości wypełniony postacią i fascynującą opowieścią Pawła Trybalskiego. Ten człowiek czy opowiada o buciku z centrum Pompidou, czy o inkaskich pamiątkach, czy o chorobie robi to tak, że człowiek słucha z wypiekami na policzkach.
Wsłuchałam się dzisiaj jak mówi o malowaniu swoich obrazów, o inspiracjach. Nigdy nie mówi o ich treści, symbolice. To zostawia widzowi. Sam mówi o naturze, o ptakach, kamykach, świetle, o sprawach technicznych, malowaniu samym pigmentem – bo to nie rozmywa istoty barwy. Wyjmuje słoiczek z czymś białym
- A wiesz co to jest ? Biel z macicy perłopławów. Droga jak cholera, rzadko używam, efekt gwiaździsty.
http://www.galeria-bwa.karkonosze.com/wyst/past/tybmot/dzik.htm
http://eko.org.pl/kropla/archiwum/jesien99/trybalski.htm
Tak a propos...
"Nie istnieje żadna substancja, która by nie była Bogiem" – a zatem, substancja tworząca cały istniejący wszechświat i Bóg są całkowicie tożsame. Nie istnieje nic poza Bogiem, a wszystko, co istnieje, jest częścią Boga, istnieje jakby w nim samym. Bóg jest tożsamy z przyrodą, naturą, materią i są to tylko różne nazwy dla tej samej podstawowej substancji” Barucha (Benedykta) Spinozy 14 propozycja z cyklu panteizm racjonalistyczny.
Już nie mogłam doczekać się końca swojej własnej opowieści o wystawie, gdyż zdarzyło mi się przeżycie z cyklu odlotowych w inny świat. Rano, jakiś kilometr przed muzeum, zakopałam się w śniegu. Jak klasyczna poznanianka (!!!). Auto na lodzie nie podjechało pod górkę więc sprytnie postanowiłam się cofnąć - prosto w zaspę. Jadąc więc po południu do Michałowic duszę na ramieniu miałam, bo pada bez przerwy, a droga wąska i zakręty, że hej.
Dojechałam. Po prawej stronie w lesie, nieco poniżej szosy stoi zasypany śniegiem dom – architektonicznie śląski choć wysokością i stromizną dachu leciutko zbliżony do zakopiańskiego. Nie wjechałam na posesję, wszystko łącznie z bramką tonęło w zaspie. Zostawiwszy auto z rufą niebezpiecznie wysuniętą na pobocze, przedarłam się przez zaspy targając obrazy z wystawy. (Ta opowieść celem podkreślenia dramatyzmu sytuacji, nie mówiłam,ze mam grafomańskie skłonności ?)
- Dziecko, trzeba było zawołać, wchodź !!! Ciepła dłoń wyjęła mi z rąk obrazy, zdjęła palto… Jeśli mam tworzyć legendy (co ktoś mi kiedyś zarzucił) to niech będą o takich ludziach.
Paweł Trybalski.
Znam go od zawsze, tj. od studiów. Lubię surrealizm więc łatwo zapamiętałam polskiego reprezentanta nurtu. Tak przynajmniej został sklasyfikowany przez znawców.
- Kawa ? Zaparzę ci smoka, Saula Negra, popatrz tylko – podsunął mi pod nos wielką paczkę
- Nie, ja tylko na chwilę, dziś mam …
- Mowy nie ma, dyskusji nie ma, zostajesz, zaraz dostaniesz krupniku, Lidka !!!!
Przysiadłam na stołeczku przy rozgrzanej kozie. Na niewielkim stoliku pełnym rodzynek w srebrnej sosjerce, daktyli w maleńkim dziwnym naczyniu, jakichś innych przedmiotów nietypowych dla stołów, z fioletem drobniutkich dzwonków bezwstydnie w zimie kwitnących, wysypujących się ze srebrnej paterki na nóżce znalazło się miejsce na porcelanową filiżankę aromatycznej kawy. Lubię ten dom i ten zupełnie inny świat. Paweł zniknął w pracowni, pojawiła się jego żona – Lidka Sokal - Trybalska, malarka. Pani Lidka zwykle pojawia się na krótką chwilkę, wymienia informacje o ostatnich zdarzeniach, o coś zapyta i znika w czeluściach domu zostawiając gościa w ramionach gawędzącego Pawła. Maluje cykl „teatry uliczne” z odrobiną Chagalla w środku.
Tyle bajdurzę … chciałam oddać atmosferę tego domu. Nie da się. W związku z moimi skłonnościami do nadmiernego psychologizowania uznałam, że pokazywanie samych prac artysty to jedynie połowa. Najlepiej wraz z nimi pokazywać jego dom, pracownię, przyjaciół. Lubię sztukę ale sztuka to też człowiek, emocja, pasja i sposób tworzenia. Wolę ludzi od sztuki.
Kilka lat temu oglądając wystawę najnowszych prac Pawła Trybalskiego pomyślałam, że „się wypalił” – klasyczne określenie artysty, który popadł w rutynę, ćwiczy wirtuozerię techniczną a z obrazów nic nie wynika. Martwa sztuka. Tymczasem ? Obejrzałam grubo ponad 50 obrazów powstałych w trakcie wychodzenia z ciężkiej choroby, w tym cykl „obrazy z bulaja”. Dlatego, że obejrzałam Awatar a teraz te obrazy – mówię: to malarstwo jest jak przepiękny pejzaż filmu. Pewnie gdy pokażę je na wystawie, krytycznie patrzący rzekną – powiela scenografię filmową. Nie powiela, wizualizuje fantastyczną ale swoją własną naturę, malując ją od ponad roku, od czasu gdy podjął leczenie. Twierdzi, że nic mu tak nie pomaga żyć.
Oprócz zwykłych opowieści o tym co działo się ostatnio, obejrzałam 20-minutowy film, który nakręcił Grzegorz Pakulski. Niemal w całości wypełniony postacią i fascynującą opowieścią Pawła Trybalskiego. Ten człowiek czy opowiada o buciku z centrum Pompidou, czy o inkaskich pamiątkach, czy o chorobie robi to tak, że człowiek słucha z wypiekami na policzkach.
Wsłuchałam się dzisiaj jak mówi o malowaniu swoich obrazów, o inspiracjach. Nigdy nie mówi o ich treści, symbolice. To zostawia widzowi. Sam mówi o naturze, o ptakach, kamykach, świetle, o sprawach technicznych, malowaniu samym pigmentem – bo to nie rozmywa istoty barwy. Wyjmuje słoiczek z czymś białym
- A wiesz co to jest ? Biel z macicy perłopławów. Droga jak cholera, rzadko używam, efekt gwiaździsty.
http://www.galeria-bwa.karkonosze.com/wyst/past/tybmot/dzik.htm
http://eko.org.pl/kropla/archiwum/jesien99/trybalski.htm
Tak a propos...
"Nie istnieje żadna substancja, która by nie była Bogiem" – a zatem, substancja tworząca cały istniejący wszechświat i Bóg są całkowicie tożsame. Nie istnieje nic poza Bogiem, a wszystko, co istnieje, jest częścią Boga, istnieje jakby w nim samym. Bóg jest tożsamy z przyrodą, naturą, materią i są to tylko różne nazwy dla tej samej podstawowej substancji” Barucha (Benedykta) Spinozy 14 propozycja z cyklu panteizm racjonalistyczny.
czwartek, 28 stycznia 2010
Żeby nie zanudzać wspomnę najważniejszych.
Samuel Hirschenberg "Spinoza wyklęty".
Maurycy Gottlieb, reprezentowany tylko jednym obrazem – znany z publikacji, psychologiczny portret młodzieńca. Światło skupione i wypromieniowywane z chmurnej twarzy, reszta tonie w mroku. To przykład najstarszego malarstwa na wystawie sięgający 70-tych lat XIX w. Szkoła Matejki. Gottlieb zaczyna liczną grupę starszego pokolenia związanego z krakowską Szkołą Sztuk Pięknych. Artur Markowicz, Abraham Neumann, Jehuda Epstein, Wilhelm Wachtel, współtwórca syjonistycznej ikonografii z motywami odrodzenia żydowskiego życia w Palestynie, u nas reprezentowany przez lekko prerafaelicki portret matki i córki. Wśród nich Samuel Hirschenberg, uznany za najwybitniejszego malarza żydowskiego ok. 1900 r. Jego „Chłopiec sprzedający macę” – charakterystyczny element tematyki malarstwa żydowskiego, występuje na plakacie wystawy. Zupełnie odmienny jest, niemal rysunkowy, „Spinoza wyklęty”, poprzez płynne akcenty linearne zbliżony do secesji. Zresztą artysta brał udział w wystawach secesji monachijskiej, natomiast w Polsce zbierał laury na równi z Olgą Boznańską.
Bardziej nowatorską grupą są malarze z kręgu Ecole de Paris a wśród nich kilka poważnych osobowości artystycznych. Tak grupę malarzy żydowskich działających w Paryżu w 1 poł. XX w. nazwał historyk sztuki Andre Warnod. Szkoła paryska to takie nazwiska jak Marc Chagall (wymieniam najbardziej znanych), Tadeusz Makowski, Amadeo Modigliani, Chaim Soutine, Eugeniusz Eibisch, Osip Zadkine czy Eugeniusz Zak. Ekspresjonizm, kubistyczne deformacje, wpływy fowizmu - możemy to znaleźć w obrazach artystów, z których większość wypracowała styl indywidualny.
Na wystawie nurt ten prezentuje kilka nazwisk, z których najbardziej cenionym przez krytyków wydaje się być Joachim Weingarth, przedstawiciel młodszej generacji, uczeń rzeźbiarza Archipenki – reprezentowany czterema portretami kobiet w chłodnych acz czerwonawych barwach, najbardziej jednorodny stylowo.
Jankiel Adler "Rozmowa przy stole".
Mnie podoba się Jankiel Adler - źle nie trafiłam – uznany za najlepszego z malarzy żydowskich w Europie, należał do najbardziej znanych środowisk twórczych. Pokazujemy trzy obrazy. Zdjęcie „śpiącego nad Talmudem” już umieściłam wcześniej. Zupełnie odmienny jest w rodzajowej scenie „Rozmowa przy stole” - jakby z odrobiną Makowskiego. Jeszcze inny - w malowanym impastowo wazonie z kwiatami.
Oprócz tego: Roman Kramsztyk z przepiękną martwą natura i kobiecym aktem, Alicja Hohermann – w delikatnych kobiecych portretach zmierzająca do art deco, kubizujący Jakub Markiel, czy mocna w kolorycie Chana Kowalska.
Mam ulubiony obraz w całej kolekcji - „Lido w Wenecji” Jehudy Epsteina - pejzaż fatamorgana, jasny choć zachmurzony, lekko zamglony, leciutko zarysowany na linii horyzontu.
Dosyć wymowne są daty śmierci znacznej części żydowskich artystów, zamykające się w latach 1941-45
Maurycy Gottlieb, reprezentowany tylko jednym obrazem – znany z publikacji, psychologiczny portret młodzieńca. Światło skupione i wypromieniowywane z chmurnej twarzy, reszta tonie w mroku. To przykład najstarszego malarstwa na wystawie sięgający 70-tych lat XIX w. Szkoła Matejki. Gottlieb zaczyna liczną grupę starszego pokolenia związanego z krakowską Szkołą Sztuk Pięknych. Artur Markowicz, Abraham Neumann, Jehuda Epstein, Wilhelm Wachtel, współtwórca syjonistycznej ikonografii z motywami odrodzenia żydowskiego życia w Palestynie, u nas reprezentowany przez lekko prerafaelicki portret matki i córki. Wśród nich Samuel Hirschenberg, uznany za najwybitniejszego malarza żydowskiego ok. 1900 r. Jego „Chłopiec sprzedający macę” – charakterystyczny element tematyki malarstwa żydowskiego, występuje na plakacie wystawy. Zupełnie odmienny jest, niemal rysunkowy, „Spinoza wyklęty”, poprzez płynne akcenty linearne zbliżony do secesji. Zresztą artysta brał udział w wystawach secesji monachijskiej, natomiast w Polsce zbierał laury na równi z Olgą Boznańską.
Bardziej nowatorską grupą są malarze z kręgu Ecole de Paris a wśród nich kilka poważnych osobowości artystycznych. Tak grupę malarzy żydowskich działających w Paryżu w 1 poł. XX w. nazwał historyk sztuki Andre Warnod. Szkoła paryska to takie nazwiska jak Marc Chagall (wymieniam najbardziej znanych), Tadeusz Makowski, Amadeo Modigliani, Chaim Soutine, Eugeniusz Eibisch, Osip Zadkine czy Eugeniusz Zak. Ekspresjonizm, kubistyczne deformacje, wpływy fowizmu - możemy to znaleźć w obrazach artystów, z których większość wypracowała styl indywidualny.
Na wystawie nurt ten prezentuje kilka nazwisk, z których najbardziej cenionym przez krytyków wydaje się być Joachim Weingarth, przedstawiciel młodszej generacji, uczeń rzeźbiarza Archipenki – reprezentowany czterema portretami kobiet w chłodnych acz czerwonawych barwach, najbardziej jednorodny stylowo.
Jankiel Adler "Rozmowa przy stole".
Mnie podoba się Jankiel Adler - źle nie trafiłam – uznany za najlepszego z malarzy żydowskich w Europie, należał do najbardziej znanych środowisk twórczych. Pokazujemy trzy obrazy. Zdjęcie „śpiącego nad Talmudem” już umieściłam wcześniej. Zupełnie odmienny jest w rodzajowej scenie „Rozmowa przy stole” - jakby z odrobiną Makowskiego. Jeszcze inny - w malowanym impastowo wazonie z kwiatami.
Oprócz tego: Roman Kramsztyk z przepiękną martwą natura i kobiecym aktem, Alicja Hohermann – w delikatnych kobiecych portretach zmierzająca do art deco, kubizujący Jakub Markiel, czy mocna w kolorycie Chana Kowalska.
Mam ulubiony obraz w całej kolekcji - „Lido w Wenecji” Jehudy Epsteina - pejzaż fatamorgana, jasny choć zachmurzony, lekko zamglony, leciutko zarysowany na linii horyzontu.
Dosyć wymowne są daty śmierci znacznej części żydowskich artystów, zamykające się w latach 1941-45
Trzecia grupa malarzy - w sensie liczbowym, nie wartościującym, choć....
Henryk Langerman "Gra w szachy".
Na wernisaż wystawy przyszło dwóch znanych tutaj kolekcjonerów. Pokręcili się niechętnie, rozejrzeli krytycznie
- Phi, Gottlieb, Adler, też mi malarstwo żydowskie. A Efraima i Menasze Seidenbeutlów ma ?
- Ano ma – fakt, schowałam z dość głębokim kącie, wykazując się małą wiedzą, bo akurat te obrazy nie zrobiły na mnie najmniejszego wrażenia. Nie znam potrzeb rynku kolekcjonerskiego, którego prawa są nieodgadnione, zdecydowanie od mody zależne. Niemniej już przy montażu wystawy zastanowiło mnie – dwóch artystów jeden obraz ? Otóż tak. Bracia bliźniacy malujący wspólnie. Fenomen psychologiczny. Jedna ręka, jedna dusza, jeden talent. Warto o nich poczytać, podaję link. http://www.zwoje-scrolls.com/zwoje28/text12p.htm
Wspomniany profesor Malinowski we wstępie do katalogu podjął, typową dla naukowców, próbę systematyzacji żydowskiego malarstwa, podziału wg nurtów, stylów. Nie bardzo się da. Głównie dlatego, że większość malarzy zdecydowanie ewoluowała wychodząc najczęściej z akademickiego realizmu, zmierzając w kierunkach wytyczonych przez współczesne im nurty - postimpresjonizm, ekspresjonizm, kubizm, koloryzm i inne izmy. Każdy inaczej, każdy na swój sposób. Również w zależności od siły oddziaływania pierwszej lub ostatniej szkoły, pierwszego lub ostatniego mistrza. Zresztą malarstwo kolonii (niemal wszystkich) prezentowało się raczej zachowawczo, gdzieniegdzie tylko - jak rodzynki - wybuchały gwiazdy nowatorstwa, z reguły odciskające piętno na twórczości kolegów.
Seidenbeutlowie należeli do warszawskiej szkoły prof. Pruszkowskiego lecz podróżując po Europie otarli się o inne nurty choćby związane z Ecole de Paris.
Twórczość szkoły warszawskiej, podobnie jak wileńskiej, lwowskiej szła w tym samym kierunku - ku współczesności.
Bardzo interesująca była Łódź z grupą JUNG IDYSZ. Z takimi nazwiskami jak Samuel Finkelstein - obrazy o ekspresyjnej, mocno nasyconej kolorystyce, Izrael Lejzerowicz we wczesnym okresie realistyczny z nutką ekspresji, później zdecydowanie ekspresyjny, Max Haneman, uczeń Wyczółkowskiego i Axentowicza, czy Natan Spiegel, który na wystawie reprezentowany jest sporym zestawem prac – głównie pejzaży inspirowanych malarstwem holenderskim, dla mnie – zdecydowanie przesiąkniętych duchem kazimierskim. Oglądając współczesnych malarzy Kazimierza przychodzi mi do głowy malarstwo Spiegla albo odwrotnie.
Mogę sobie na to pozwolić bo to mój blog. Spośród tej grupy obrazów wybieram sobie "Grę w szachy" Henryka Langermana należącego do lwowskiego awangardowego stowarzyszenia "Nowa generacja". Czemuś - na co w niewielkim stopniu wskazują walory stylistyczne - ma w sobie coś z ducha twórczości ulubionego Toulouse-Lautreca.
Na wernisaż wystawy przyszło dwóch znanych tutaj kolekcjonerów. Pokręcili się niechętnie, rozejrzeli krytycznie
- Phi, Gottlieb, Adler, też mi malarstwo żydowskie. A Efraima i Menasze Seidenbeutlów ma ?
- Ano ma – fakt, schowałam z dość głębokim kącie, wykazując się małą wiedzą, bo akurat te obrazy nie zrobiły na mnie najmniejszego wrażenia. Nie znam potrzeb rynku kolekcjonerskiego, którego prawa są nieodgadnione, zdecydowanie od mody zależne. Niemniej już przy montażu wystawy zastanowiło mnie – dwóch artystów jeden obraz ? Otóż tak. Bracia bliźniacy malujący wspólnie. Fenomen psychologiczny. Jedna ręka, jedna dusza, jeden talent. Warto o nich poczytać, podaję link. http://www.zwoje-scrolls.com/zwoje28/text12p.htm
Wspomniany profesor Malinowski we wstępie do katalogu podjął, typową dla naukowców, próbę systematyzacji żydowskiego malarstwa, podziału wg nurtów, stylów. Nie bardzo się da. Głównie dlatego, że większość malarzy zdecydowanie ewoluowała wychodząc najczęściej z akademickiego realizmu, zmierzając w kierunkach wytyczonych przez współczesne im nurty - postimpresjonizm, ekspresjonizm, kubizm, koloryzm i inne izmy. Każdy inaczej, każdy na swój sposób. Również w zależności od siły oddziaływania pierwszej lub ostatniej szkoły, pierwszego lub ostatniego mistrza. Zresztą malarstwo kolonii (niemal wszystkich) prezentowało się raczej zachowawczo, gdzieniegdzie tylko - jak rodzynki - wybuchały gwiazdy nowatorstwa, z reguły odciskające piętno na twórczości kolegów.
Seidenbeutlowie należeli do warszawskiej szkoły prof. Pruszkowskiego lecz podróżując po Europie otarli się o inne nurty choćby związane z Ecole de Paris.
Twórczość szkoły warszawskiej, podobnie jak wileńskiej, lwowskiej szła w tym samym kierunku - ku współczesności.
Bardzo interesująca była Łódź z grupą JUNG IDYSZ. Z takimi nazwiskami jak Samuel Finkelstein - obrazy o ekspresyjnej, mocno nasyconej kolorystyce, Izrael Lejzerowicz we wczesnym okresie realistyczny z nutką ekspresji, później zdecydowanie ekspresyjny, Max Haneman, uczeń Wyczółkowskiego i Axentowicza, czy Natan Spiegel, który na wystawie reprezentowany jest sporym zestawem prac – głównie pejzaży inspirowanych malarstwem holenderskim, dla mnie – zdecydowanie przesiąkniętych duchem kazimierskim. Oglądając współczesnych malarzy Kazimierza przychodzi mi do głowy malarstwo Spiegla albo odwrotnie.
Mogę sobie na to pozwolić bo to mój blog. Spośród tej grupy obrazów wybieram sobie "Grę w szachy" Henryka Langermana należącego do lwowskiego awangardowego stowarzyszenia "Nowa generacja". Czemuś - na co w niewielkim stopniu wskazują walory stylistyczne - ma w sobie coś z ducha twórczości ulubionego Toulouse-Lautreca.
Przerwa w sportach zimowych – na stare malarstwo.
Jankiel Adler,"Spiący nad Talmudem".
Najwyższa pora na wystawę malarstwa Żydów Polskich, bo to rodzynek rzadki u nas, tj. na ziemiach południowo-zachodnich, pokaz starego polskiego malarstwa. Na dodatek tak duży bo 100 obrazów liczący. Na dodatek z kolekcji, o której istnieniu nikt do niedawna nie wiedział. „Wypłynęła” w Kazimierzu nad Wisłą, w mieście – kolonii artystów, zarówno dawnej jak i współczesnej kolonii. Liczy 120 obrazów, ramowo obejmując 4 ćw. XIX w. czyli Maurycego Gottlieba i, np. Józefa Kownera zmarłego w 1967 r. Całe spectrum malarstwa. Ale o tym później.
Znajdują się w niej obrazy publikowane w przedwojennych katalogach, uznawane za zaginione. Kolekcja, z informacji jej właściciela, który pragnie pozostać anonimowy, powstawała przez ostatnie 15 lat, z zakupów na europejskich aukcjach oraz w Jerozolimie także od osób prywatnych, np. ze zbiorów Wojciecha Fibaka. Historia jej ekspozycyjnych peregrynacji zaczyna się w Kazimierzu w 2007 r. wystawą „Wisła mówiła do nich po żydowsku”, później w Muzeum Polskim w Rapperswilu, w Nowy Sączu, teraz u nas. W tymże 2007 roku odbył się w Kazimierzu I Kongres Sztuki Żydowskiej. Istotny to element w porządkowaniu wiedzy o sztuce, jako, że do tej pory kultura żydowska pozostaje białą, z lekka tylko podbarwiona plamą. Jedynym, fundamentalnym dziełem na ten temat jest wydana w 2000 r. książka prof. Jerzego Malinowskiego ”Malarstwo i rzeźba Żydów Polskich w XIX i XX w".
Dlaczego Kazimierz jest inicjatorem tych działań. Ano dlatego, że to miasto – Mekka artystów ale również miasto – niejako polska stolica nacji żydowskiej. Tu maleńka dygresja o artystycznych koloniach, które jak grzyby po deszczu pojawiać się zaczęły w XIX w. Kolonia to świat utopii, pragnienie stworzenia świata niezależnego od coraz bardziej zindustrializowanych i skomercjalizowanych miast Europy, dążenie do bliskich związków z naturą jako jedynego wyznacznika ludzkiego życia, działalności i twórczości. Rozkwit kolonii na polskim terenie, z racji historii jest nieco opóźniony, przybrał niespotykane rozmiary. Zwłaszcza w Kazimierzu. No bo były jeszcze podkrakowskie Bronowice, ale skupione jedynie wokół Tetmajera. Natomiast Kazimierz przeżył najazd tysięcy artystów i przeżywa go nadal. Podobnie zresztą jak Szklarska Poręba, która mniej więcej w tym samym okresie przekształciła się w kolonię artystów, lecz należącą do środowiska niemieckiego. Choć i tutaj gościł jeden z malarzy żydowskich Dawid Haltrecht, który pojawił się gościnnie w 1914 r .
Od 1923 r. Kazimierz stał się niemal letnią filią warszawskiej Szkoły Sztuk pięknych a to za sprawą prof. Tadeusza Pruszkowskiego, który organizował tu plenery dla swoich studentów. wielu z nich pozostało na stałe.
Najwyższa pora na wystawę malarstwa Żydów Polskich, bo to rodzynek rzadki u nas, tj. na ziemiach południowo-zachodnich, pokaz starego polskiego malarstwa. Na dodatek tak duży bo 100 obrazów liczący. Na dodatek z kolekcji, o której istnieniu nikt do niedawna nie wiedział. „Wypłynęła” w Kazimierzu nad Wisłą, w mieście – kolonii artystów, zarówno dawnej jak i współczesnej kolonii. Liczy 120 obrazów, ramowo obejmując 4 ćw. XIX w. czyli Maurycego Gottlieba i, np. Józefa Kownera zmarłego w 1967 r. Całe spectrum malarstwa. Ale o tym później.
Znajdują się w niej obrazy publikowane w przedwojennych katalogach, uznawane za zaginione. Kolekcja, z informacji jej właściciela, który pragnie pozostać anonimowy, powstawała przez ostatnie 15 lat, z zakupów na europejskich aukcjach oraz w Jerozolimie także od osób prywatnych, np. ze zbiorów Wojciecha Fibaka. Historia jej ekspozycyjnych peregrynacji zaczyna się w Kazimierzu w 2007 r. wystawą „Wisła mówiła do nich po żydowsku”, później w Muzeum Polskim w Rapperswilu, w Nowy Sączu, teraz u nas. W tymże 2007 roku odbył się w Kazimierzu I Kongres Sztuki Żydowskiej. Istotny to element w porządkowaniu wiedzy o sztuce, jako, że do tej pory kultura żydowska pozostaje białą, z lekka tylko podbarwiona plamą. Jedynym, fundamentalnym dziełem na ten temat jest wydana w 2000 r. książka prof. Jerzego Malinowskiego ”Malarstwo i rzeźba Żydów Polskich w XIX i XX w".
Dlaczego Kazimierz jest inicjatorem tych działań. Ano dlatego, że to miasto – Mekka artystów ale również miasto – niejako polska stolica nacji żydowskiej. Tu maleńka dygresja o artystycznych koloniach, które jak grzyby po deszczu pojawiać się zaczęły w XIX w. Kolonia to świat utopii, pragnienie stworzenia świata niezależnego od coraz bardziej zindustrializowanych i skomercjalizowanych miast Europy, dążenie do bliskich związków z naturą jako jedynego wyznacznika ludzkiego życia, działalności i twórczości. Rozkwit kolonii na polskim terenie, z racji historii jest nieco opóźniony, przybrał niespotykane rozmiary. Zwłaszcza w Kazimierzu. No bo były jeszcze podkrakowskie Bronowice, ale skupione jedynie wokół Tetmajera. Natomiast Kazimierz przeżył najazd tysięcy artystów i przeżywa go nadal. Podobnie zresztą jak Szklarska Poręba, która mniej więcej w tym samym okresie przekształciła się w kolonię artystów, lecz należącą do środowiska niemieckiego. Choć i tutaj gościł jeden z malarzy żydowskich Dawid Haltrecht, który pojawił się gościnnie w 1914 r .
Od 1923 r. Kazimierz stał się niemal letnią filią warszawskiej Szkoły Sztuk pięknych a to za sprawą prof. Tadeusza Pruszkowskiego, który organizował tu plenery dla swoich studentów. wielu z nich pozostało na stałe.
środa, 27 stycznia 2010
Jak sanki to i bobsleje. Dla odmiany tekst dra Wiatera
Sanki bobslejowe z 50-tych lat XXw.
W początkach XX w. dużym powodzeniem zaczęły cieszyć się bobsleje. Pierwszy klub bobslejowy powstał w 1890 r. w St. Moritz, a w 1903 r. wybudowano tutaj tor do uprawiania tej nowej dyscypliny sportu. W Niemczech bobsleje pojawiły się po raz pierwszy w 1905 r. w Szklarskiej Porębie. Najpierw były to wykonane w przydomowych warsztatach złączone kratownicą podwójne sanki, z czasem używać zaczęto sprzętu profesjonalnego. Pierwszy bobslej zakupił Hendrich Adolph, właściciel schroniska na Hali Szrenickiej. Dnia 16 stycznia 1909 r. duży bobslej z sześcioosobową załogą zjechał z Hali Szrenickiej, kończąc trasę poniżej wodospadu Kamieńczyk. Dnia 25 września 1909 r. pod protektoratem Friedricha grafa Schaffgotsch odbyło się zebranie założycielskie szklarskoporębskiego "Bobsleigh-Club". W Szklarskiej Porębie wykorzystywano do zjazdów bobslejami istniejący od 1910 r. tor saneczkowy o długości 1620 m, który kończył się przy hotelu "Lindenhof" - dziś W.D.W. "Śnieżynka" przy ul. Turystycznej.
W związku z rosnącym zainteresowaniem sportem bobslejowym w latach 1925-1926, głównie ze środków komunalnych Szklarskiej Poręby, wybudowano nowoczesny tor na północnym stoku Góry Przedział, który kończył się poniżej wodospadu Kamieńczyk. Tor bobslejowy był w tym miejscu planowany już w 1912 r., lecz budowę powstrzymał wybuch I wojny światowej. Przy konstrukcji toru w Szklarskiej Porębie szeroko wykorzystano wiedzę naukową i najnowsze osiągnięcia z zakresu dynamiki. Projektantem toru był inż. Zentzytzek, a wybudowała go specjalizująca się w pracach ziemnych wałbrzyska firma "Albrecht Hoff". Długość toru o nazwie "Zackelfallbobbahn" wynosiła 2100 m, miał on siedem zakrętów z podniesionymi na krzywiznach ścianami, wśród nich nowość techniczno-konstrukcyjną, tak zwany "S skręt": pierwszy tego typu w Europie zakręt górny o promieniu 12 m, dolny o promieniu 11 m. Na każdym z zakrętów umieszczone zostało stanowisko obserwacyjne zaopatrzone w telefon dla zapewnienia łączności i bezpieczeństwa. Odpowiednie oblodzenie toru zapewniała sieć wodociągowa zasilana z własnego ujęcia, a zaopatrzona w dziesięć hydrantów. Wybudowany nieopodal na ramowych podporach wyciąg elektryczny o długości 1200 m wciągał do góry co 2 minuty bobslej z wraz załogą. Wyciąg ten mógł obsługiwać również narciarzy.
Tor bobslejowy w Szklarskiej Porębie, który otwarty został na Boże Narodzenie 1925 r., uznano za największy i najpiękniejszy na świecie. W pierwszych zawodach bobslejowych rozegranych na tym torze brało udział 14 załóg. Zwycięzcą został bobslej "Mäusel" ze Szklarskiej Poręby, którego kierowcą był Willy Adolph, a hamulcowym Peter Eisert. Zwycięska załoga osiągnęła czas 2 min. 36 sek. W 1932 r. na torze "Zackelfallbobbahn" rozegrane zostały mistrzostwa świata w bobslejowych dwójkach. Obiekt ten w 1932 r. stał się wzorem dla olimpijskiego toru bobslejowego w amerykańskim Lake Placid oraz podobnej budowli w Japonii [14]. Po II wojnie światowej przestał być wykorzystywany i stopniowo popadł w ruinę. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dawnym torem bobslejowym prowadziła nartostrada "Filutek".
W początkach XX w. dużym powodzeniem zaczęły cieszyć się bobsleje. Pierwszy klub bobslejowy powstał w 1890 r. w St. Moritz, a w 1903 r. wybudowano tutaj tor do uprawiania tej nowej dyscypliny sportu. W Niemczech bobsleje pojawiły się po raz pierwszy w 1905 r. w Szklarskiej Porębie. Najpierw były to wykonane w przydomowych warsztatach złączone kratownicą podwójne sanki, z czasem używać zaczęto sprzętu profesjonalnego. Pierwszy bobslej zakupił Hendrich Adolph, właściciel schroniska na Hali Szrenickiej. Dnia 16 stycznia 1909 r. duży bobslej z sześcioosobową załogą zjechał z Hali Szrenickiej, kończąc trasę poniżej wodospadu Kamieńczyk. Dnia 25 września 1909 r. pod protektoratem Friedricha grafa Schaffgotsch odbyło się zebranie założycielskie szklarskoporębskiego "Bobsleigh-Club". W Szklarskiej Porębie wykorzystywano do zjazdów bobslejami istniejący od 1910 r. tor saneczkowy o długości 1620 m, który kończył się przy hotelu "Lindenhof" - dziś W.D.W. "Śnieżynka" przy ul. Turystycznej.
W związku z rosnącym zainteresowaniem sportem bobslejowym w latach 1925-1926, głównie ze środków komunalnych Szklarskiej Poręby, wybudowano nowoczesny tor na północnym stoku Góry Przedział, który kończył się poniżej wodospadu Kamieńczyk. Tor bobslejowy był w tym miejscu planowany już w 1912 r., lecz budowę powstrzymał wybuch I wojny światowej. Przy konstrukcji toru w Szklarskiej Porębie szeroko wykorzystano wiedzę naukową i najnowsze osiągnięcia z zakresu dynamiki. Projektantem toru był inż. Zentzytzek, a wybudowała go specjalizująca się w pracach ziemnych wałbrzyska firma "Albrecht Hoff". Długość toru o nazwie "Zackelfallbobbahn" wynosiła 2100 m, miał on siedem zakrętów z podniesionymi na krzywiznach ścianami, wśród nich nowość techniczno-konstrukcyjną, tak zwany "S skręt": pierwszy tego typu w Europie zakręt górny o promieniu 12 m, dolny o promieniu 11 m. Na każdym z zakrętów umieszczone zostało stanowisko obserwacyjne zaopatrzone w telefon dla zapewnienia łączności i bezpieczeństwa. Odpowiednie oblodzenie toru zapewniała sieć wodociągowa zasilana z własnego ujęcia, a zaopatrzona w dziesięć hydrantów. Wybudowany nieopodal na ramowych podporach wyciąg elektryczny o długości 1200 m wciągał do góry co 2 minuty bobslej z wraz załogą. Wyciąg ten mógł obsługiwać również narciarzy.
Tor bobslejowy w Szklarskiej Porębie, który otwarty został na Boże Narodzenie 1925 r., uznano za największy i najpiękniejszy na świecie. W pierwszych zawodach bobslejowych rozegranych na tym torze brało udział 14 załóg. Zwycięzcą został bobslej "Mäusel" ze Szklarskiej Poręby, którego kierowcą był Willy Adolph, a hamulcowym Peter Eisert. Zwycięska załoga osiągnęła czas 2 min. 36 sek. W 1932 r. na torze "Zackelfallbobbahn" rozegrane zostały mistrzostwa świata w bobslejowych dwójkach. Obiekt ten w 1932 r. stał się wzorem dla olimpijskiego toru bobslejowego w amerykańskim Lake Placid oraz podobnej budowli w Japonii [14]. Po II wojnie światowej przestał być wykorzystywany i stopniowo popadł w ruinę. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dawnym torem bobslejowym prowadziła nartostrada "Filutek".
Sanie rogate i sanki
Góry Olbrzymie, dość późno zasiedlone, zawsze były kuszącym celem wypraw. Walonowie, laboranci, szklarze, drwale, poszukiwacze skarbów i przygód, później turyści penetrowali Karkonosze od najdawniejszych czasów. Częstym miejscem odwiedzin były wodospady: malowniczy wodospad Szklarki oraz najwyższy po naszej stronie wodospad Kamieńczyka. Odwiedzali go np.: przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych John Quincy Adams ( 1800 r.), czy Izabela księżna Czartoryska (autorka „Dziennika podróży do Cieplic w roku 1816”, albo Rozalia Saulsonowa („Warmbrunn i okolice jego”)- żeby wymienić tylko tych, którzy pozostawili po sobie pisany ślad.
Na przestrzeni XIX-wiecznych dziejów Kotlina Jeleniogórska zapełniła się wakacyjnymi zamkami pruskiej rodziny królewskiej, szlachty, rozmaitych dygnitarzy i oficjeli, którzy pragnęli pławić się w blasku władców.Nazwano ją Śląskim Elizjum. Zjeżdżali tu ludziska tłumnie na wakacje, do cieplickich wód i na wycieczki w góry. Lektykarze wnoszący co kapryśniejszych a bogatych turystów na Śnieżkę mieli roboty po pachy.
Dostępność Szklarskiej Poręby znacznie wzrosła, gdy w latach 1848-1849 zbudowano drogę z Piechowic do huty „Józefina”. Dalej droga wiodła do schroniska na Hali Szrenickiej oraz na karkonoską grań. Ten odcinek w 70-tych latach XIX w., stał się miejscem atrakcyjnej zabawy – zjazdów na saniach rogatych.
Sanie rogate początkowo służyły do zwózki drewna z wyżej położonych partii lasu. Wielkie, wykonane z drewna, z charakterystycznymi, zakrzywionymi w formie rogów wysokimi płozami, mieściły kilka osób naraz, stały się wielką atrakcją turystyczna Karkonoszy przez całe dziesięciolecia. Teraz następuje ich renesans, w związku z zabawami w sporty retro. Oczywiście na górę sanie wciągał zaprzęg konny, zjazdem kierował siedzący z przodu, pomiędzy płozami doświadczony przewoźnik.
Na przestrzeni XIX-wiecznych dziejów Kotlina Jeleniogórska zapełniła się wakacyjnymi zamkami pruskiej rodziny królewskiej, szlachty, rozmaitych dygnitarzy i oficjeli, którzy pragnęli pławić się w blasku władców.Nazwano ją Śląskim Elizjum. Zjeżdżali tu ludziska tłumnie na wakacje, do cieplickich wód i na wycieczki w góry. Lektykarze wnoszący co kapryśniejszych a bogatych turystów na Śnieżkę mieli roboty po pachy.
Dostępność Szklarskiej Poręby znacznie wzrosła, gdy w latach 1848-1849 zbudowano drogę z Piechowic do huty „Józefina”. Dalej droga wiodła do schroniska na Hali Szrenickiej oraz na karkonoską grań. Ten odcinek w 70-tych latach XIX w., stał się miejscem atrakcyjnej zabawy – zjazdów na saniach rogatych.
Sanie rogate początkowo służyły do zwózki drewna z wyżej położonych partii lasu. Wielkie, wykonane z drewna, z charakterystycznymi, zakrzywionymi w formie rogów wysokimi płozami, mieściły kilka osób naraz, stały się wielką atrakcją turystyczna Karkonoszy przez całe dziesięciolecia. Teraz następuje ich renesans, w związku z zabawami w sporty retro. Oczywiście na górę sanie wciągał zaprzęg konny, zjazdem kierował siedzący z przodu, pomiędzy płozami doświadczony przewoźnik.
Zabawa była droga, gdyż same sanie były drogie, do tego obsługa. Około 1875 r. pojawiły się więc zwykłe sanki, które dość szybko wyparły sanie rogate. Z powodu serii wypadków z udziałem pieszych, na przełomie XIX i XX w. zakazano używania drogi z Hali Szrenickiej dla sań rogatych, natomiast w okolicy wybudowano cały szereg innych torów zjazdowych. Niemniej trasa ze Szrenicy przez Halę Szrenicką, obok Kamieńczyka do Marysina (dzielnica Szklarskiej) o długości ok. 4 km była najbardziej atrakcyjna. Więc po jej modernizacji polegającej na wprowadzeniu dwóch torów, w 1908 r. przywrócono ją do łask. Na marginesie. Na trasie z Hali do Kamieńczyka, 7 i 8 stycznia 1922 r., przeprowadzono pierwsze saneczkarskie mistrzostwa Niemiec. Wygrał je mieszkaniec Szklarskiej Gustav Tietz.
Ostatnia fotka to współczesne sanie rogate, jako, że i teraz zjazd na nich wypróbować można.
Pozostale zdjęcia to akwaforty F.A. Tittla (1782-1836) z Grupy Kowarskiej: Wjazd na saniach do gospody Hübnera na Pomeznich Boudach (Przełęcz Okraj) w Czechach oraz Zjazd na saniach z Przełęczy Okraj.
Ostatnia fotka to współczesne sanie rogate, jako, że i teraz zjazd na nich wypróbować można.
Pozostale zdjęcia to akwaforty F.A. Tittla (1782-1836) z Grupy Kowarskiej: Wjazd na saniach do gospody Hübnera na Pomeznich Boudach (Przełęcz Okraj) w Czechach oraz Zjazd na saniach z Przełęczy Okraj.
Zima w górach. Karple.
Pora napisać cokolwiek o środkach lokomocji w starych górach oraz zimowych sportach boć w końcu wystawę na temat mamy. Nie będzie to tekst naukowy, jeno beletrystyczny na bazie Wiatrowego (ech te legendy gór naszych…) i w znacznym skrócie na potrzeby bloga. Po co ? A, żeby ludziska wiedzieli, przyjeżdżali i próbowali, przy okazji do nas zaglądając. Śnieg w górach jaki jest – każdy widzi, choćby na tym zdjęciu nasz dom prezentującym. Chodzić po tym stopami w buty jeno odzianymi niełatwo, jeździć jeszcze trudniej. A tu trzeba zimą z lasu bele drewniane w wyrębu zwozić, szkła i towary inne z czeskiej strony i na odwrót przenosić, w końcu ludzkość nie niedźwiedź, w sen zimowy nie zapada.
Na pewno jakieś wynalazki w najstarszych czasach istniały, brak jednak informacji o nich. Pierwszym znanym ułatwieniem były rakiety śnieżne czyli karple. Tu zacytuję ciut starszych czyli publicystę z pocz. XIX w. Alberta Baera:
< Były to owalne, drewniane ramy o przeciętnym wymiarze 1,5 na 1 stopę, wewnątrz mocno przewiązane napiętym sznurem. Do tej sieci była przytwierdzana sznurem noga.
Marsz w takich obręczach wymagał ćwiczenia i bardzo szybko męczył, gdyż z powodu ich własnej szerokości kolana musiały być szeroko, równomiernie rozstawione, a dzięki dużej powierzchni tarcia, którą one dają, nigdy nie da się na nich ślizgać, jak na nartach, ponieważ działają hamująco. Ich siła unoszenia jest w puszystym śniegu odpowiedni. [...]
Siła udźwigu rakiet śnieżnych jest około trzy razy większa, niż nieobutych stóp. Rakiety śnieżne przybyły do nas prawdopodobnie z krajów alpejskich, być może przez Górną Bawarię [...] i zadomowiły się w naszych górach przed około 300 laty."
To tyle w kwestii karpli.
Na pewno jakieś wynalazki w najstarszych czasach istniały, brak jednak informacji o nich. Pierwszym znanym ułatwieniem były rakiety śnieżne czyli karple. Tu zacytuję ciut starszych czyli publicystę z pocz. XIX w. Alberta Baera:
< Były to owalne, drewniane ramy o przeciętnym wymiarze 1,5 na 1 stopę, wewnątrz mocno przewiązane napiętym sznurem. Do tej sieci była przytwierdzana sznurem noga.
Marsz w takich obręczach wymagał ćwiczenia i bardzo szybko męczył, gdyż z powodu ich własnej szerokości kolana musiały być szeroko, równomiernie rozstawione, a dzięki dużej powierzchni tarcia, którą one dają, nigdy nie da się na nich ślizgać, jak na nartach, ponieważ działają hamująco. Ich siła unoszenia jest w puszystym śniegu odpowiedni. [...]
Siła udźwigu rakiet śnieżnych jest około trzy razy większa, niż nieobutych stóp. Rakiety śnieżne przybyły do nas prawdopodobnie z krajów alpejskich, być może przez Górną Bawarię [...] i zadomowiły się w naszych górach przed około 300 laty."
To tyle w kwestii karpli.
niedziela, 24 stycznia 2010
AVATAR
przepiękny wizualnie film o więziach z naturą, o sile natury oraz instynktownego z nią współdziałania, o niemocy rozumu w spotkaniu z potęgą żywego świata – dla mnie to najmocniejszy wydźwięk. O wyborach między bogiem religijnym kodyfikującym świat, a bogiem instynktownym, naturą, pramatką. Dla mnie - pewnie dlatego, że ciągle szukam odpowiedzi.
Choć niektórzy widzą dość nieskomplikowane przesłania: krytyka nietolerancji dla odmienności, wątki ekologiczne, tradycyjne zwycięstwo dobra nad złem i hasło „miłość zwycięży”. Ale.. każdy rozumie tyle ile sam sobą czuje…
Choć niektórzy widzą dość nieskomplikowane przesłania: krytyka nietolerancji dla odmienności, wątki ekologiczne, tradycyjne zwycięstwo dobra nad złem i hasło „miłość zwycięży”. Ale.. każdy rozumie tyle ile sam sobą czuje…
czwartek, 21 stycznia 2010
proste zasady jazdy po zimowych górskich drogach
1. nie dodawaj gazu pod górkę, przyspiesz u jej podnóża, wrzucić dwójkę i tak równomiernie wjeżdżaj do samego szczytu
2. Nie zakładaj łańcuchów na koła w połowie podjazdu, wycofaj do podnóża i tam dokonaj tego dzieła; droga należy do wielu użytkowników, nie tylko do nieudaczników
3. PIERWSZEŃSTWO MA PODJEŻDŻAJĄCY POD GÓRĘ, nie ten, kto ma bardziej wypasione auto; jeśli na szczycie górki zobaczysz, że ktoś pnie się z mozołem - wycofaj do najbliższej mijanki, specjalnie dla Ciebie wyrąbanej w śniegu
4. Przy poślizgu nie wciskaj hamulca w podłogę, staraj się lekko kontrować kierownicą (czasem się sama ustawi)
5. Jak widzisz przed sobą rząd aut jadących wolno na światłach awaryjnych - nie wyprzedzaj, nie robią ci na złość. Był wypadek albo TIR nie podjechał i stanął bokiem albo jest piekielnie ślisko.
Nikt tak fatalnie nie jeździ w górach jak Poznaniacy. Za chwilkę wasze ferie, wasze auta widać będzie wszędzie - wkopane w zaspy, stojące w pół stoku, wiszące nad przydrożnymi nawisami śnieżnymi... Jak coś blokuje drogę, wiadomo - Poznaniak w łańcuchach.
I niech nikt się nie czuje urażony, to gwoli bezpieczeństwa waszej i lokalnej ludności.
2. Nie zakładaj łańcuchów na koła w połowie podjazdu, wycofaj do podnóża i tam dokonaj tego dzieła; droga należy do wielu użytkowników, nie tylko do nieudaczników
3. PIERWSZEŃSTWO MA PODJEŻDŻAJĄCY POD GÓRĘ, nie ten, kto ma bardziej wypasione auto; jeśli na szczycie górki zobaczysz, że ktoś pnie się z mozołem - wycofaj do najbliższej mijanki, specjalnie dla Ciebie wyrąbanej w śniegu
4. Przy poślizgu nie wciskaj hamulca w podłogę, staraj się lekko kontrować kierownicą (czasem się sama ustawi)
5. Jak widzisz przed sobą rząd aut jadących wolno na światłach awaryjnych - nie wyprzedzaj, nie robią ci na złość. Był wypadek albo TIR nie podjechał i stanął bokiem albo jest piekielnie ślisko.
Nikt tak fatalnie nie jeździ w górach jak Poznaniacy. Za chwilkę wasze ferie, wasze auta widać będzie wszędzie - wkopane w zaspy, stojące w pół stoku, wiszące nad przydrożnymi nawisami śnieżnymi... Jak coś blokuje drogę, wiadomo - Poznaniak w łańcuchach.
I niech nikt się nie czuje urażony, to gwoli bezpieczeństwa waszej i lokalnej ludności.
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło
W związku z faktem, iż nie przeszłam do kolejnego etapu konkursu na blog roku 2009 lokując się na bardzo intratnej ( aczkolwiek fatalistycznej nieco) 13 pozycji, wracam do swoich baranów, odpuszczam konkursowy stres i z ogromną przyjemnością poświęcam się dalszym grafomańskim czynnościom oraz kontynuuję próby reklamy okolicy mojej. Wszystkim serdecznie za głosy dziękując przypominam, że mamy w pobliżu Grzegorza Ż. Szwagra, który siedzieć i milczeć zdecydowanie nie lubi więc mówi, co następuje:
Szanowni Spamobiorcy!
Było trochę głosów, iż spam kurturarny zamarł. Otóż miast tzw.karierą zająłem się tzw.życiem. I dobrze mi z tym.
Dziś zwracam się do Was z prywatą - oto mam kaprys wygrać wczasy w Egipcie, zgłosiłem foto do konkursu i potrzebuję Waszych głosów. Wystarczy wejść i kliknąć:
http://leniwiec.info/konkurs/
Zdjęcie "Teheran - tęsknota za wolnością" jest dość nietypowe jak na konkurs wakacyjny, bo z podróży do niezbyt trendy w turystyce Iranu (w 2005 roku). Jednakowoż w kontekście bardzo prawdopodobnej kolejnej rewolucji w Iranie ma dość fajny reportersko-filozoficzny przekaz. Cokolwiek to znaczy oczywiście.
Żebyście mogli je lepiej odnaleźć, załączę.
oczywiście tradycyjnie załączam wierszyk. Jako, że uderzam w komercyjne klimaty ( Egipt...), wierszyk jest adekwatny. Smacznego i dzięki za głosy!
Grzegorz Ż. Szwagier
"Nowy gatunek"
Zoolodzy grzmią w notatkach:
To się nijak ma! To jaja!
Skąd się zjawił miś - zagadka
W eukaliptusowych gajach?
Jak koala - lecz wciąż hasa
Mniejsza faza, mniejsza masa
Nie je lecz zaciska pasa
Istny miś na miarę czasów!
Zoolodzy! Cni, kochani
To nie jaja ani majak
To jest nowa twarz kampanii
Coca-Coli - Miś Cola Light
Szanowni Spamobiorcy!
Było trochę głosów, iż spam kurturarny zamarł. Otóż miast tzw.karierą zająłem się tzw.życiem. I dobrze mi z tym.
Dziś zwracam się do Was z prywatą - oto mam kaprys wygrać wczasy w Egipcie, zgłosiłem foto do konkursu i potrzebuję Waszych głosów. Wystarczy wejść i kliknąć:
http://leniwiec.info/konkurs/
Zdjęcie "Teheran - tęsknota za wolnością" jest dość nietypowe jak na konkurs wakacyjny, bo z podróży do niezbyt trendy w turystyce Iranu (w 2005 roku). Jednakowoż w kontekście bardzo prawdopodobnej kolejnej rewolucji w Iranie ma dość fajny reportersko-filozoficzny przekaz. Cokolwiek to znaczy oczywiście.
Żebyście mogli je lepiej odnaleźć, załączę.
oczywiście tradycyjnie załączam wierszyk. Jako, że uderzam w komercyjne klimaty ( Egipt...), wierszyk jest adekwatny. Smacznego i dzięki za głosy!
Grzegorz Ż. Szwagier
"Nowy gatunek"
Zoolodzy grzmią w notatkach:
To się nijak ma! To jaja!
Skąd się zjawił miś - zagadka
W eukaliptusowych gajach?
Jak koala - lecz wciąż hasa
Mniejsza faza, mniejsza masa
Nie je lecz zaciska pasa
Istny miś na miarę czasów!
Zoolodzy! Cni, kochani
To nie jaja ani majak
To jest nowa twarz kampanii
Coca-Coli - Miś Cola Light
środa, 20 stycznia 2010
Ech ci rasowi mężczyźni….
Prezentacja. No i powiedzcie Panie, gdzie takich znajdziecie, jak nie na stoku ? Oczywiście bywa różnie, w trakcie walki - znacznie trudniej. To fotki reklamowe, bo prawdziwa impreza sportowa odbędzie się dopiero 20 lutego. Będzie to Slalom Retro - finisaż wystawy "Niech żyją narty !!!".
Pierwszą imprezą typu retro w Szklarskiej był bieg. Zresztą o całej historii opowie poniżej jej inicjator, bez którego impreza pewnie by nie zaistniała; podobnie zresztą jak większość imprez pogranicza w Szklarskiej. Czemu pogranicza ? Zwyczajnie: pogranicza zabawy i powagi, pogranicza historii i współczesności, pogranicza sportu i kultury (baaardzo szeroko pojętej), pewnie i kilka innych pogranicz jeszcze by się znalazło.... Oczywiście cytat umieszczony za wiedzą i zgodą jego autora.
Przemek Wiater pisze...
Sam pomysł zrodził się przed dobrymi już kilku laty, gdy trochę z ukosa popatrzyłem na stare, drewniane narty. Stały sobie w kącie na poddaszu Domu Carla i Gerharta Hauptmannów w Szklarskiej Porębie, jako jeden z wielu muzealnych eksponatów. Zakurzone narty.
Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym czasie popełniałem tekst o początkach narciarstwa w Szklarskiej Porębie. Byli tam wymieni pionierzy karkonoskiego narciarstwa: Franz Pohl, założyciel i wieloletni dyrektor huty „Józefina”, pisarze Carl i Gerhart Hauptmann, Wanda Bibrowicz, tkaczka artystyczna, zwana też od swego zamiłowania do nart "królową śniegu ", Hendrich Adolph, właściciel schroniska na Hali Szrenickiej i wielu, wielu innych. Było również o pierwszym po śląskiej stronie gór klubie narciarskim o jakże miłej memu sercu nazwie „Huragan” założonym w 1900 r. i o orkiestrze, która przygrywała narciarzom podczas zawodów i o kończących je bankietach oraz wznoszonych hucznie toastach „Wiwat narty !”
Zacząłem się baczniej rozglądać: "Ski-muzeum" w pobliskim Harrachovie i przypadkowo spotkani Czesi wędrujący na starych nartach. Rozmawiałem o tym z Julianem Lachowiczem, który takie narty miał i czasem na nich jeździł. Coś zaświtało, pomyślałem, że może by tak i u nas.
Pierwszy raz na starych, drewnianych nartach przejechałem na "Puchatku" slalom otwierając poważne, „plastikowe” zawody "Turnieju Miast Radiowej Trójki" w styczniu 2004 r. Pamiętam, że trasa była długa, bramek wiele, a śnieg twardy i zmrożony. Wystartowałem z „duszą na ramieniu”, linię mety minąłem na mocno trzęsących się nogach, ale slalom pokonałem bez upadku. Po prostu dawne narty nie miały kantów, stopa była tylko częściowo usztywniona, luźna pięta, a na zmrożonym, gładkim jak stół stoku, ślizgi jeździły jak chciały. Jak ktoś nie wierzy, niech sam spróbuje. Wysoki poziom adrenaliny zapewniony.
Pomysł "dojrzewał", aż padło: tak - Bieg Retro. Gdzie ? Szklarska Poręba - stacja turystyczna Orle i Stanisław Kornafel, Prezes Towarzystwa Izerskiego, któremu ten koncept bardzo się spodobał. Regulamin zawodów ułożyłem prosty: "zero plastiku".
Zaczęło się skromnie i z pewną dozą nieśmiałości. Kilkunastu przebranych w stroje z początków XX wieku pasjonatów wystartowało do I Biegu Retro na Orlu w marcu 2004 r. Przygrywała nam na starcie, jak przed stu laty, zaprzyjaźniona czeska kapela "Šafrany". Rok potem było nas więcej, lecz fatalne warunki pogodowe i korki na drogach od strony Szklarskiej i Harrachova uniemożliwiły części zawodników dotarcie na czas. Pamiętam jak w kilkunastu spychaliśmy na pobocze ustawionego w poprzek drogi do Jakuszyc TIR-a, którego kierowcy wydawało się, że da radę podjechać bez łańcuchów... Malowniczo przebrana i pogodnie uśmiechnięta Irena Kempisty z Jeleniej Góry przybyła na Orle dopiero około 15, choć start zapowiedziany był w samo południe. Mocno spóźnili się też Czesi z pobliskiego Jablonca.
W 2006 r. postanowiłem z gronem zapaleńców rozszerzyć bieg o slalom i tak powstał I Izerski Dwubój Retro. Głównymi organizatorami było Towarzystwo Izerskie i Urząd Miejski w Szklarskiej Porębie, część nagród ufundowało Muzeum Karkonoskie w Jeleniej Górze, Starostwo Jeleniogórskie, nieoceniony Henryk Pszciuk i wielu innych sponsorów. O 10.00 (z leciutkim poślizgiem, jak na retro - narciarzy przystało) na świetnie przygotowanym stoku Krzysztofa Hunkiewicza w Dolinie Szczęścia stanęło do walki dwudziestu śmiałków. Były wśród nich i piękne panie, tak ze stołecznej Pragi, jak i z niewielkiego Proboszczowa w gminie Pielgrzymka.
Slalom wyrafinowanie ustawiony przez Romana Rafę nie był wcale łatwy do pokonania, a wykonane przez niego takie jak przed laty drewniane, czerwone i niebieskie tyczki, dodawały szczególnego posmaku. "Zero plastiku!" Walka była zacięta, decydowały ułamki sekund, choć zdarzyło się, że linię mety przejechała tylko jedna narta i to bez zawodnika. Po prostu puściły skórzane paski wiązania, które po latach niekiedy drą się jak papier. Po szczęśliwym zakończeniu slalomu przejechaliśmy do Jakuszyc i stamtąd szczęśliwcy skuterem śnieżnym lub na własnych nogach (patrz-nartach) zziajani dotarliśmy na Orle, gdzie około godz. 13 odbył się start drugiej część dwuboju - Bieg Retro. Tamten Bieg zgromadził już 49 zawodników, a wszyscy jak jeden na starym sprzęcie, poprzebierani, uśmiechnięci.
Po kolejnych doświadczeniach zaproponowałem, aby z przyczyn terenowo-technicznych (brak odpowiedniego stoku do zjazdów w okolicy Orla) organizację Slalomu Retro przejęło miasto Szklarska Poręba. Pomysł „chwycił”. Od 2007 r. odbywają się w Karkonoszach dwie osobne imprezy retro: slalom i bieg, które na stałe wpisały się do kalendarza zimowych atrakcji pod Szrenicą. W slalomie w 2007 r. wzięli nawet udział burmistrzowie Arkadiusz Wichniak ze Szklarskiej Poręby i Mirosław Górecki, z zaprzyjaźnionych Kowar, niezmordowany propagator sań rogatych.
W tym (2008 ) roku 2 lutego odbył się pod wyciągiem III Slalom Retro, a 21 marca, przy pięknej, słonecznej pogodzie, na Orlu VI już Biegu Retro, w którym wystartowała rekordowa ilość „retrowców” – był nas aż 64. Trasę biegu wokół Orla świetnie przygotował tak zasłużony dla narciarstwa biegowego i promocji Szklarskiej Poręby Julian Gozdowski, Prezes „Biegu Piastów”, za co Towarzystwo Izerskie złożyło mu serdeczne podziękowania. Były puchary, nagrody, grochówka i kiełbasa z rusztu, a także wspaniałe jasne piwo Izerskie i ciemne Walońskie. Przygrywały tradycyjnie "Šafrany" i tylko zaraz po stracie pękł mi pasek wiązania - ot pech.
Ale mimo to myślę sobie: „Wiwat narty !”
poniedziałek, 18 stycznia 2010
.........
Mam dzisiaj dzień wątpliwości na wszelkich polach więc czemu nie tutaj ? Czy ja właściwie piszę o kulturze ? Bo przecież nie o smacznych daniach podanych w pięknej zastawie tylko o kuchni, garach i produktach.. I czy ja właściwie jeszcze myślę ?
wtorek, 12 stycznia 2010
Zabawa przednia już.. a co będzie potem ?
wernisaż; 15 stycznia, w piątek o godz. 17-tej.
Szykujemy wystawę „Niech żyją narty” . Początki narciarstwa w Karkonoszach i Górach Izerskich. Same dechy - choć piękne i drewniane i z rzemyczkami, skórzanymi butami, metalowymi sprzączkami - są dość monotonne (choć układają się rytmicznie – co lubię), więc dorzucamy sztafaż w postaci malarstwa, grafiki, starych pocztówek, wycinków prasowych oraz takie drobiazgi jak sanki, karple, lektykę turystyczną, manekina, itp., itd. Zabawa fantastyczna, śmiechu co niemiara, pomysłów nad wyraz nowatorskich masa, załogę ograniczać w inwencji trzeba, bo odfruniemy z całym budynkiem jak tak dalej pójdzie.
Wernisażowe jadło to będzie swojskie jadło finansowane przez klub narciarski Szrenica, a wykonane przez klub muzyczny „Jazgot” . Do wystawy jako atrakcję dodajemy jedną lub dwie pary starych nart z pracowniczych zasobów własnych, które za drobną opłatą można na godzinę wypożyczyć, by potrenować przed III Slalomem Retro organizowanym przez miasto - jako finisaż wystawy - w dniu 20 lutego. Można też potrenować przed VII Biegiem Retro organizowanym przez Towarzystwo Izerskie w osobie Staszka Kornafela - przy naszej współpracy oczywiście , na trasie Jakuszyce – Orle. Ale to dopiero w marcu.
Wystawie towarzyszyć będzie cykl lekcji muzealnych o historii narciarstwa i sportów zimowych, prowadzonych przez światłego dyplomowanego kustosza, dra nauk Przemysława Wiatera. To tyle na ferie.
poniedziałek, 11 stycznia 2010
Biała codzienność – zima pełną gębą
Asertywność w pracy.. temat całkiem abstrakcyjny, z obserwacji różnych wynikły. Enigmatyczność zakresów obowiązków, zwłaszcza w firmach realizujących pracę niewymierną, pozwala szefom na całkowitą dowolność w żądaniach. Są szefowie, którzy zachowują granice rozsądku ale są i tacy (i to całkiem niemało), którzy skłonni są pracownika „zaorać” byleby dopiąć swego. Najczęściej wykorzystują pracowników z natury swojej mocno zaangażowanych, bo takich wykorzystać łatwiej – choćby grając na ich ambicjach. Ważny jest cel i efekt. Owszem ale ważny jest również sposób dochodzenia do celu - że względów czysto etycznych – choć tego nikt nie rozlicza i w ocenie działań firmy nie ma najmniejszego znaczenia. Niemniej warunkuje atmosferę w pracy czyli przekłada się na jakość pracy. Wiadomo – jeśli człowiek widzi sens jakiegoś działania i nie czuje się wykorzystywany – pracuje lepiej. Jak odmówić szefowi ?
Przepiękna biała zima nastała. Wprawdzie przemieszczanie się miejsca na miejsce znacznie się skomplikowało, za to uczta dla oka i duszy … że hej.
Przepiękna biała zima nastała. Wprawdzie przemieszczanie się miejsca na miejsce znacznie się skomplikowało, za to uczta dla oka i duszy … że hej.
niedziela, 10 stycznia 2010
Przydatne linki
Właśnie wpadłam na pomysł, żeby je poumieszczać, jako, że niektóre działania świetnie reklamują się same.
Usunęłam poprzedniego posta bo ktoś mi powiedział, że słodzę i podlizuję się władzom. Otóż nie, pierwszy raz dostrzegłam pozytywy działań lokalnych władz, działań realizowanych trochę po omacku , ale od czegoś trzeba zacząć. Nie jest źle jak na początek. Duże znaczenie ma aktywna działalność stowarzyszenia cyklistów i ich szerokie na świat spojrzenie. Właśnie umieściłam linka do ich strony: Szklarska Poręba na dwóch kółkach. Niby tylko wytyczają ścieżki rowerowe, a tak naprawdę maczają palce we wszystkim. Np. ostatnio wytyczyli artystyczną trasę rowerową. Przydałaby się jeszcze taka trasa na biegówkach (dzisiejszy pomysł mojej koleżanki) oraz spacerowa. Ze spacerem – żaden problem, gorzej z biegówkami, ktoś musi zrobić ślad. Cykliści mają jeszcze tę zaletę, że znaleźli się we władzach miasta i, jak widać z ich „przedwładnej” działalności, dobro miasta nie tylko widzą ale umieją się doń przyczynić.
Ponownie umieściłam posta, bo nigdy nie jest tak, że wszystkim można dogodzić. Miałam kilka uwag informujących, że za niektóre posty można mi sprawę wytyczyć o naruszanie dóbr osobistych. Zasięgnęłam więc opinii i okazało się - nie naruszam, wszak piszę o rzeczach ogólnie ludziom dostępnych, osobach poniekąd publicznych i dzielę się swoimi przemyśleniami na temat – a tego mi nikt nie zabroni, bo przecież demokrację mamy. Czy nie tak ?
Usunęłam poprzedniego posta bo ktoś mi powiedział, że słodzę i podlizuję się władzom. Otóż nie, pierwszy raz dostrzegłam pozytywy działań lokalnych władz, działań realizowanych trochę po omacku , ale od czegoś trzeba zacząć. Nie jest źle jak na początek. Duże znaczenie ma aktywna działalność stowarzyszenia cyklistów i ich szerokie na świat spojrzenie. Właśnie umieściłam linka do ich strony: Szklarska Poręba na dwóch kółkach. Niby tylko wytyczają ścieżki rowerowe, a tak naprawdę maczają palce we wszystkim. Np. ostatnio wytyczyli artystyczną trasę rowerową. Przydałaby się jeszcze taka trasa na biegówkach (dzisiejszy pomysł mojej koleżanki) oraz spacerowa. Ze spacerem – żaden problem, gorzej z biegówkami, ktoś musi zrobić ślad. Cykliści mają jeszcze tę zaletę, że znaleźli się we władzach miasta i, jak widać z ich „przedwładnej” działalności, dobro miasta nie tylko widzą ale umieją się doń przyczynić.
Ponownie umieściłam posta, bo nigdy nie jest tak, że wszystkim można dogodzić. Miałam kilka uwag informujących, że za niektóre posty można mi sprawę wytyczyć o naruszanie dóbr osobistych. Zasięgnęłam więc opinii i okazało się - nie naruszam, wszak piszę o rzeczach ogólnie ludziom dostępnych, osobach poniekąd publicznych i dzielę się swoimi przemyśleniami na temat – a tego mi nikt nie zabroni, bo przecież demokrację mamy. Czy nie tak ?
piątek, 8 stycznia 2010
Nie było bólu więc popatrzyłam optymistycznym okiem
Byłam dzisiaj na interesującym spotkaniu na zakończenie warsztatów poświęconych kulturze czyli tzw. Grupa Wymiany Doświadczeń. Animatorzy kultury z kilku małych miast Polski, wśród nich przedstawiciele lokalnych wydziałów kultury, muzeów, bibliotek. Spotykają się co miesiąc gdzie indziej, pokazują co mają i jak to funkcjonuje, ot taka wymiana doświadczeń i wzajemne podglądanie. Przyznaję, że chętnie bym w tym pouczestniczyła, żeby zobaczyć jak działają inni. Tu się pochwalę – zostałam zaproszona do zaprezentowania dokonań miasta jako przedstawicielka reprezentatywnej firmy. Duma dumą ale stres ogromny – nadal boję się wystąpień publicznych. Wczorajsze posty powstały na bazie przygotowywania wystąpienia.
Co mi dało to spotkanie ? Bardzo dużo. Byłam na podsumowaniu, mówili głównie oni – ludzie zewnątrz, potencjalni turyści. Zorientowałam się, że bardzo maleńko zobaczyli, przy okazji uświadamiając sobie jak wiele jest do pokazania w Szklarskiej. Minusem okrutnym jest brak spinacza, instytucji, która koordynowałaby i prowadziła promocję wszystkich działań, organizowała przewodniki po ścieżkach, a przede wszystkim czytelnie je wytyczyła. Bo dzieje się bardzo dużo ale nikt o tym nie wie czyli miasto nie umie się sprzedać. Jak ważny jest dobry marketing... Mimo tego wypunktowania, oceny były bardzo pozytywne. Spojrzałam też na nasze władze ciut innym okiem inaczej. Pamiętam jeszcze niedawny marazm i niechciejstwo a teraz widać, słychać i czuć, że otwarły się nowe możliwości bo władza w końcu dojrzała, by na kulturę również postawić. To bardzo duży pozytyw i oby tak dalej. Choć jeszcze bardzo dużo jest do zrobienia.
W ocenach przewijało się słowo "magia". Tak Szklarska Poręba to miejsce magiczne, sama to czuję.
No i jestem dumna i blada, zebrałam hołdy dla firmy.. również z powodu zachwycenia fantastyczną atmosferą, która tworzy zaraz na wejściu cała załoga i...czarna kocica. (Odwiedzili nas rano).
Co mi dało to spotkanie ? Bardzo dużo. Byłam na podsumowaniu, mówili głównie oni – ludzie zewnątrz, potencjalni turyści. Zorientowałam się, że bardzo maleńko zobaczyli, przy okazji uświadamiając sobie jak wiele jest do pokazania w Szklarskiej. Minusem okrutnym jest brak spinacza, instytucji, która koordynowałaby i prowadziła promocję wszystkich działań, organizowała przewodniki po ścieżkach, a przede wszystkim czytelnie je wytyczyła. Bo dzieje się bardzo dużo ale nikt o tym nie wie czyli miasto nie umie się sprzedać. Jak ważny jest dobry marketing... Mimo tego wypunktowania, oceny były bardzo pozytywne. Spojrzałam też na nasze władze ciut innym okiem inaczej. Pamiętam jeszcze niedawny marazm i niechciejstwo a teraz widać, słychać i czuć, że otwarły się nowe możliwości bo władza w końcu dojrzała, by na kulturę również postawić. To bardzo duży pozytyw i oby tak dalej. Choć jeszcze bardzo dużo jest do zrobienia.
W ocenach przewijało się słowo "magia". Tak Szklarska Poręba to miejsce magiczne, sama to czuję.
No i jestem dumna i blada, zebrałam hołdy dla firmy.. również z powodu zachwycenia fantastyczną atmosferą, która tworzy zaraz na wejściu cała załoga i...czarna kocica. (Odwiedzili nas rano).
czwartek, 7 stycznia 2010
Na marginesie rozmyślań nt. dróg kultury w Szklarskiej ….. rola prowincjonalnego muzeum
Nie sądzę bym była specjalnie odkrywcza gdy powiem, że nami też rządzi ekonomia i choćbyśmy nie wiem jak fruwać chcieli to na ziemię wrócić trzeba. Jak znak czasów pojawił się zupełnie nowy typ odbiorcy – też wiadomo dlaczego - i jeśli go chcemy do muzeum sprowadzić musimy być dlań atrakcyjni. Czyli kolorowi, troszkę komercyjni, oferujący więcej a właściwie szerzej niż to co do zaoferowania mają tradycyjnie pojęte muzea. Obserwujemy zwiedzających, prowadzimy statystyki, które możnaby podciągnąć pod badania rynku, szukamy nowych rynków zbytu dla naszego produktu czyli szukamy beneficjentów. Oczywiście wyważyć proporcje nie jest łatwo, w końcu mamy dość sztywne funkcje statutowe narzucone przez organizatora i aktualne prawodawstwo, no i nie czarujmy się – poziom estetyczny trzymać należy i kształtować odbiorcę również. Ale jeśli go nie przyciągniemy to kogo kształtować ?
Staramy się iść wielotorowo (jak ta kultura w Szklarskiej). Wystawy autorskie, przeglądy grupowe, stara sztuka, wystawy historyczne .. nihil novi. Konkursy plastyczne, konkursy wiedzy o sztuce, historii, mieście, lekcje muzealne, oferta wydawnicza. Czy choćby dość intensywna działalność przy plenerach – dwa razy w roku studenci z Wrocławia u nas malują, rzeźbią a w Leśnej Hucie szkło robią. To wszystko mało. Współpracujemy więc z innymi pełną parą a zawsze się coś urodzi. A to Bieg Retro, który rozpączkował się w Slalom Retro (w tym roku naszym pendant będzie aktualnie przygotowywana wystawa „Niech żyją narty !!”, której finisażem będzie ów slalom na starych nartach). Albo „Wyprawa po Złotego Auruna” zainicjowana przez zakochanych w takich działaniach Dorotę i Roberta z Sudeckiego Bractwa Walońskiego, która przerodziła się w wielką całowakacyjną zabawę w podchody z turystami, polegającą na odnajdowaniu miejsc ukrytych pod zagadkowymi hasłami. Nasza firma zaistniała pod hasłem „miejsce gdzie chłopa na taczkach wywożą” – dla niewtajemniczonych wyjaśnię, że nad drzwiami w fasadzie mamy rzeźbę przedstawiającą taką scenkę. Finałem zabawy było losowanie złotego II Auruna z szafirem tym razem (żeton zastępczy wybity specjalnie pod kątem zabawy), który przez cale lato prezentowany był w muzeum. Albo udział w ceramicznym plenerze krakowskich artystów z ASP, którego pokłosiem będzie nasze letnie „święto ceramiki”. To tylko przykłady, jest ich więcej.
Ale, choć czasem inicjatywa wychodzi od nas, jako instytucja wpinamy się w cudze działania, towarzyszymy, teraz chcielibyśmy mieć coś swojego czyli park. Park wokół Domu Hauptmannów - Tygiel Rzepióra, karkonoskiego Ducha Gór. Projekt rewaloryzacji parku i podstawowego zagospodarowania już niemal dopięty, teraz rozbudowujemy koncepcję. Ma to być miejsce, które bawiąc – uczy ale i finansuje działania niekomercyjne.
Jesteśmy dla mieszkańców i dla turystów ale staramy się zachować proporcje między popytem i podażą.
Staramy się iść wielotorowo (jak ta kultura w Szklarskiej). Wystawy autorskie, przeglądy grupowe, stara sztuka, wystawy historyczne .. nihil novi. Konkursy plastyczne, konkursy wiedzy o sztuce, historii, mieście, lekcje muzealne, oferta wydawnicza. Czy choćby dość intensywna działalność przy plenerach – dwa razy w roku studenci z Wrocławia u nas malują, rzeźbią a w Leśnej Hucie szkło robią. To wszystko mało. Współpracujemy więc z innymi pełną parą a zawsze się coś urodzi. A to Bieg Retro, który rozpączkował się w Slalom Retro (w tym roku naszym pendant będzie aktualnie przygotowywana wystawa „Niech żyją narty !!”, której finisażem będzie ów slalom na starych nartach). Albo „Wyprawa po Złotego Auruna” zainicjowana przez zakochanych w takich działaniach Dorotę i Roberta z Sudeckiego Bractwa Walońskiego, która przerodziła się w wielką całowakacyjną zabawę w podchody z turystami, polegającą na odnajdowaniu miejsc ukrytych pod zagadkowymi hasłami. Nasza firma zaistniała pod hasłem „miejsce gdzie chłopa na taczkach wywożą” – dla niewtajemniczonych wyjaśnię, że nad drzwiami w fasadzie mamy rzeźbę przedstawiającą taką scenkę. Finałem zabawy było losowanie złotego II Auruna z szafirem tym razem (żeton zastępczy wybity specjalnie pod kątem zabawy), który przez cale lato prezentowany był w muzeum. Albo udział w ceramicznym plenerze krakowskich artystów z ASP, którego pokłosiem będzie nasze letnie „święto ceramiki”. To tylko przykłady, jest ich więcej.
Ale, choć czasem inicjatywa wychodzi od nas, jako instytucja wpinamy się w cudze działania, towarzyszymy, teraz chcielibyśmy mieć coś swojego czyli park. Park wokół Domu Hauptmannów - Tygiel Rzepióra, karkonoskiego Ducha Gór. Projekt rewaloryzacji parku i podstawowego zagospodarowania już niemal dopięty, teraz rozbudowujemy koncepcję. Ma to być miejsce, które bawiąc – uczy ale i finansuje działania niekomercyjne.
Jesteśmy dla mieszkańców i dla turystów ale staramy się zachować proporcje między popytem i podażą.
Na marginesie przemyśleń nt. dróg kultury w Szklarskiej Porębie.
Powinnam to trochę uporządkować w myślach ale lepiej mi się pisze na gorąco więc lecę...
Chciałoby się rzec - te drogi bardzo poplątane, biegną wielotorowo.. Szklarska od 2004 r. funkcjonuje jako kolonia artystyczna, wpisana do EuroART -u czyli Europejskiej Federacji Kolonii Artystycznych. Wprawdzie ze względu na historię i dziedzictwo kulturowe została do udziału zaproszona ale to obliguje nas niejako do podjęcia starań, by nie była kolonią martwą, kultywowaną jedynie za pomocą muzeów czy galerii „starych mistrzów”, jak większość takich miejscowości na świecie. Tym bardziej, że sporo rodzin artystycznych tu mieszka, tutaj zbiegają się drogi artystów z Krakowa, Wrocławia, Poznania czy Zgorzelca, goszczących na plenerach w mieście. No i trzeci, najważniejszy chyba element – aktywność mieszkańców w tym zakresie, oddolna chęć stworzenia dobrego klimatu dla kultury.
Wzór kolonii żywej mamy w drugim krańcu Polski – w Kazimierzu. Czy uda się w Szklarskiej stworzyć coś podobnego – skłonna jestem sądzić, że tak. Może nie tak nasycone i nie aż tak komercyjne oraz kierujące się nieco odmiennymi przesłankami, ale tak samo żywe.
W Kazimierzu działa ichnia Kazimierska Konfraternia Sztuki, u nas pojawił się Nowy Młyn, stowarzyszenie trochę na wzór przedwojennego Bractwa Św. Łukasz, którego siedzibą był stary młyn w centrum miasta.
Warunki do stworzenia stowarzyszenia były dogodne jako, że już od dłuższego czasu sporo artystów nosiło się z tym zamiarem. Trzeba było jednak czegoś co da impuls i znalazło się to coś. Pozytywów stowarzyszania się w dzisiejszych czasach chyba nikomu nie muszę wyjaśniać. Ale nie tylko o to chodzi. W kupie siła, jak pokazuje doświadczenie, więc z 50 członków ekipę mocno lobbującą stworzyć można. Oczywiście na rzecz kultury, co nie jest łatwe w mieście nastawionym na turystykę górską i sporty ekstremalne. Ale Szklarska jest tak rozległa, że spokojnie pomieści również turystów mniej szukających adrenaliny a może i turystom sportowym pokaże, że sport z kulturą chadzać czasem może. Choćby w Dolinie Siedmiu Domów zamienionej niefortunnie na Dolinę Szczęścia.
Szklarska, ale i cała okolica, jak pokazuje powojenna historia, już kilka razy próbowała stworzyć zwarte środowisko kulturalne ale zawsze albo zawirowania historii, albo przymknięte - raczej zapluszczone oczy władzy.. mimo kilkakrotnych erupcji kultury jakby z wnętrza ziemi - jakoś to wszystko w którymś miejscu napotykało na opór materii tak silny, że nie do przejścia. Przykład ? Choćby intensywna działalność pisarzy, uruchomienie w okolicznej Przesiece (zaraz się czepią, że Przesieka za daleko) pierwszego po wojnie oddziału Związku Pisarzy Polskich i próba powołania związku Pisarzy Sudeckich. Od dołu, przy silnym poparciu władz w postaci jeleniogórskiego starosty – Tabaki. Że krotko ? Nie były to dobre lata, te 50-te. Albo imigracja artystów na tutejsze rubieże w latach 80-tych…
Teraz jest trochę inaczej. Pojawiły się mechanizmy, które pozwalają kulturę finansować. Jest sporo niedociągnięć prawnych, niejasności i balansowania na krawędzi a także korzystania z rozmaitych układów i znajomości, ale w końcu otwarło się jakieś okienko. Teraz wystarczy tylko chęć, wiedza, sporo samozaparcia i konieczna wiara, że się uda. No i pozytywne nastawienie władz miasta - to mamy.
Chciałoby się rzec - te drogi bardzo poplątane, biegną wielotorowo.. Szklarska od 2004 r. funkcjonuje jako kolonia artystyczna, wpisana do EuroART -u czyli Europejskiej Federacji Kolonii Artystycznych. Wprawdzie ze względu na historię i dziedzictwo kulturowe została do udziału zaproszona ale to obliguje nas niejako do podjęcia starań, by nie była kolonią martwą, kultywowaną jedynie za pomocą muzeów czy galerii „starych mistrzów”, jak większość takich miejscowości na świecie. Tym bardziej, że sporo rodzin artystycznych tu mieszka, tutaj zbiegają się drogi artystów z Krakowa, Wrocławia, Poznania czy Zgorzelca, goszczących na plenerach w mieście. No i trzeci, najważniejszy chyba element – aktywność mieszkańców w tym zakresie, oddolna chęć stworzenia dobrego klimatu dla kultury.
Wzór kolonii żywej mamy w drugim krańcu Polski – w Kazimierzu. Czy uda się w Szklarskiej stworzyć coś podobnego – skłonna jestem sądzić, że tak. Może nie tak nasycone i nie aż tak komercyjne oraz kierujące się nieco odmiennymi przesłankami, ale tak samo żywe.
W Kazimierzu działa ichnia Kazimierska Konfraternia Sztuki, u nas pojawił się Nowy Młyn, stowarzyszenie trochę na wzór przedwojennego Bractwa Św. Łukasz, którego siedzibą był stary młyn w centrum miasta.
Warunki do stworzenia stowarzyszenia były dogodne jako, że już od dłuższego czasu sporo artystów nosiło się z tym zamiarem. Trzeba było jednak czegoś co da impuls i znalazło się to coś. Pozytywów stowarzyszania się w dzisiejszych czasach chyba nikomu nie muszę wyjaśniać. Ale nie tylko o to chodzi. W kupie siła, jak pokazuje doświadczenie, więc z 50 członków ekipę mocno lobbującą stworzyć można. Oczywiście na rzecz kultury, co nie jest łatwe w mieście nastawionym na turystykę górską i sporty ekstremalne. Ale Szklarska jest tak rozległa, że spokojnie pomieści również turystów mniej szukających adrenaliny a może i turystom sportowym pokaże, że sport z kulturą chadzać czasem może. Choćby w Dolinie Siedmiu Domów zamienionej niefortunnie na Dolinę Szczęścia.
Szklarska, ale i cała okolica, jak pokazuje powojenna historia, już kilka razy próbowała stworzyć zwarte środowisko kulturalne ale zawsze albo zawirowania historii, albo przymknięte - raczej zapluszczone oczy władzy.. mimo kilkakrotnych erupcji kultury jakby z wnętrza ziemi - jakoś to wszystko w którymś miejscu napotykało na opór materii tak silny, że nie do przejścia. Przykład ? Choćby intensywna działalność pisarzy, uruchomienie w okolicznej Przesiece (zaraz się czepią, że Przesieka za daleko) pierwszego po wojnie oddziału Związku Pisarzy Polskich i próba powołania związku Pisarzy Sudeckich. Od dołu, przy silnym poparciu władz w postaci jeleniogórskiego starosty – Tabaki. Że krotko ? Nie były to dobre lata, te 50-te. Albo imigracja artystów na tutejsze rubieże w latach 80-tych…
Teraz jest trochę inaczej. Pojawiły się mechanizmy, które pozwalają kulturę finansować. Jest sporo niedociągnięć prawnych, niejasności i balansowania na krawędzi a także korzystania z rozmaitych układów i znajomości, ale w końcu otwarło się jakieś okienko. Teraz wystarczy tylko chęć, wiedza, sporo samozaparcia i konieczna wiara, że się uda. No i pozytywne nastawienie władz miasta - to mamy.
wtorek, 5 stycznia 2010
Castle party na zamku Bolków
Odbywa się co roku i co roku jest to festiwal muzyki gotyckiej, festiwal wyszukanych strojów i specyficznej, nieco zblazowanej subkultury młodzieżowej. No i doskonała zabawa. Wrzucam kilka zeszłorocznych fotek (nie swoich), by unaocznić atmosferę zjawiska i jego nieprawdopodobną barwność.
Dlaczego dziś o tym piszę ? A bo szukam pomysłu na życie. Tzn. nie tyle na życie co raczej natchnienia do pracy. Kiedyś, dawno temu, po takim festiwalu, pomyślałam sobie, że dobrze byłoby zrobić cykl imprez, pt. Subkultury młodzieżowe XX i XXI w. Po co ? Żeby pokazać coś co odchodzi już czasem do lamusa,. Żeby pokazać, że każda generacja musi zboczyć, uciec od sztampy i rutyny i, że nie jest to wcale takie złe i nosi znamiona działania artystyczno - filozoficznego a na pewno kulturotwórczego. Że często w obrębie subkultury rodzi się doskonała sztuka, ważna dla pokolenia. No i, przede wszystkim, dla dobrej zabawy i trochę – dla przyciągnięcia publiki. Oczywiście pomysł został wyśmiany przez moich współpracowników jako zbyt ryzykowny na muzeum.
No i rozmarzyłam się, choć wiem, że taka impreza powinna mieć raczej charakter interdyscyplinarnego festiwalu, realizowanego przez kilka lat z rzędu, organizowanego przez przedstawicieli kolejnych generacji, właściwie przedstawicieli tychże subkultur, ruchów czy jak je tam zwać. Oczywiście sens miałoby kolosalne działanie, poruszające wszelkie aspekty łącznie z naukowym. Lecz program minimum też jest interesujący, prawda ?
Kiedyś, gdzieś w jakiejś galerii widziałam wystawę fantastycznego malarstwa młodego człowieka, który na co dzień malował grafitti na ścianach bloków.. nawiązując na płótnach do swoich murali, trafił do galerii. Pewnie jest takich więcej. Do tego akcja - graffiti w trakcie tworzenia, muzyka, stroje no i.. trochę historii, tajne aspekty subkultury. Słowem: wszystko o… Mój młodziutki znajomy jest graficiarzem, lubi gadać o akcjach rozmaitych. Jeden temat i jego realizatorów więc mamy.
Środowisko związane z muzyka gotycką. Nie bardzo wiem jak ich nazwać, ale widzę to jako wystawę wielkich fotogramów z castle party, oklejających ściany i sufit, muzyka na żywo, stroje. Nie śledzę subkultur na bieżąco, nie znam ideologii, przygotowywanie takiej imprezy byłoby zdobywaniem wiedzy również. Tym bardziej, że zaangażowani byliby uczestnicy.
Albo flower Power i ich kontestacja – bo jestem przekonana, że każdy taki ruch młodzieżowy, również współczesny to nie tylko pozór lecz również zbuntowana i twórcza ideologia.
Dlaczego dziś o tym piszę ? A bo szukam pomysłu na życie. Tzn. nie tyle na życie co raczej natchnienia do pracy. Kiedyś, dawno temu, po takim festiwalu, pomyślałam sobie, że dobrze byłoby zrobić cykl imprez, pt. Subkultury młodzieżowe XX i XXI w. Po co ? Żeby pokazać coś co odchodzi już czasem do lamusa,. Żeby pokazać, że każda generacja musi zboczyć, uciec od sztampy i rutyny i, że nie jest to wcale takie złe i nosi znamiona działania artystyczno - filozoficznego a na pewno kulturotwórczego. Że często w obrębie subkultury rodzi się doskonała sztuka, ważna dla pokolenia. No i, przede wszystkim, dla dobrej zabawy i trochę – dla przyciągnięcia publiki. Oczywiście pomysł został wyśmiany przez moich współpracowników jako zbyt ryzykowny na muzeum.
No i rozmarzyłam się, choć wiem, że taka impreza powinna mieć raczej charakter interdyscyplinarnego festiwalu, realizowanego przez kilka lat z rzędu, organizowanego przez przedstawicieli kolejnych generacji, właściwie przedstawicieli tychże subkultur, ruchów czy jak je tam zwać. Oczywiście sens miałoby kolosalne działanie, poruszające wszelkie aspekty łącznie z naukowym. Lecz program minimum też jest interesujący, prawda ?
Kiedyś, gdzieś w jakiejś galerii widziałam wystawę fantastycznego malarstwa młodego człowieka, który na co dzień malował grafitti na ścianach bloków.. nawiązując na płótnach do swoich murali, trafił do galerii. Pewnie jest takich więcej. Do tego akcja - graffiti w trakcie tworzenia, muzyka, stroje no i.. trochę historii, tajne aspekty subkultury. Słowem: wszystko o… Mój młodziutki znajomy jest graficiarzem, lubi gadać o akcjach rozmaitych. Jeden temat i jego realizatorów więc mamy.
Środowisko związane z muzyka gotycką. Nie bardzo wiem jak ich nazwać, ale widzę to jako wystawę wielkich fotogramów z castle party, oklejających ściany i sufit, muzyka na żywo, stroje. Nie śledzę subkultur na bieżąco, nie znam ideologii, przygotowywanie takiej imprezy byłoby zdobywaniem wiedzy również. Tym bardziej, że zaangażowani byliby uczestnicy.
Albo flower Power i ich kontestacja – bo jestem przekonana, że każdy taki ruch młodzieżowy, również współczesny to nie tylko pozór lecz również zbuntowana i twórcza ideologia.
Etos rycerski – zespół wartości, powszechnie przyjętych i akceptowanych przez uczestników kultury rycerskiej (post wyłuskany z przeszłości)
Pewien młody człowiek (nie jest to żadne usprawiedliwienie) na dyrektorskim stołku zrobił dowcip i umieścił w ogólnodostępnym portalu swoje zdjęcie na tle współpracowników podpisując : ja i moi niewolnicy. Nie do końca jestem pewna, czy w jego mniemaniu był to dowcip, raczej chęć zaimponowania kumplom. Takie rzeczy robią z reguły cieniasy. Niewiele facet umie, jest z tych którzy nigdy się nie nauczą, bo nie potrzebują, mają poparcie. Czyli klasyczny figurant. Na plecach partii wjechał na stołek, drogą szantażu sprytnie przeprowadzonego przez jego poplecznika wobec związków zawodowych. Dostaniecie podwyżki jeśli nie zakwestionujecie konieczności zatrudnienia fachowca. Negocjatorzy związkowi mieli do wyboru, popatrzeć załodze w oczy i rzec co raz kolejny „przykro nam”, albo wyrazić zgodę. Oczywiście ustną. Przecież takich rzeczy na piśmie się nie załatwia. Partia, która ma sprawiedliwość w tytule. Od kuchni. Nie mówię, że pozostałe partie są inne, ta ma jednak dość znaczący tytuł. Poplecznik gwarantował sens tego zatrudnienia „dostajecie fachowca od funduszy unijnych”. W efekcie, gdy zbliżają się terminy składania wniosków, młody człowiek znika na długotrwałym chorobowym. Siła wyższa. Bierze sporą kasę, robotę robią inni, znacznie niżej uposażeni. Jest nie do ruszenia.
Dlaczego o tym piszę ? Bo cholera mam wyrzuty sumienia. Czuję, że odpuściłam trochę firmę, że straciłam napęd i coraz mniej mi się chce. Nie mam może motywacji, może jestem przemęczona dodatkowa robotą… nie wiem. Ale czemu u diabła mam wyrzuty skoro wszystko hula jakby siłą rozpędu ? Że ja się mniej angażuję ? Tak. Dlaczego nie potrafię mieć dobrego nastroju młodego człowieka, wypiąć pierś do orderów i zabrać hołdy ?
sobota, 2 stycznia 2010
2010
No i zaczął się. Jestem dziś w pracy, ruch jak diabli. Część zwiedza wystawy, część przychodzi towarzysko. Dobrze jest przyjść do pracy i wyciszyć się trochę po domowym kotle. Pada śnieg, leciutki biały śnieg... I zasypuje park, który widzę z okna pracowni. Jak romantycznie...
Mam dobre horoskopy na 2010. To dobrze, bo mamy bardzo napięty terminarz i minimalne fundusze. Jestem jednak dobrej myśli, głównie przez te horoskopy. W poniedziałek rozbieramy dwie wystawy i startujemy z nową, sezonową - narciarsko - historyczno - sportową. Zbliżają się ferie, więc to pod tym kątem. Przedwojenne malarstwo Żydów Polskich cieszy się popularnością więc i ja się cieszę, bo to się przekłada na element rozliczający - frekwencję i kasę. A to się liczy po dość długim martwym sezonie.
Muszę kończyć.
Życzę Wam moi czytelnicy roku korzystnego pod każdym względem. Jako i sobie życzę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)