czwartek, 23 lipca 2009

MĘĆMIERZ

Na południe od Kazimierza nad Wisłą, wśród wąskich piaszczystych dróżek. Dziwaczna nazwa, prawda ? Ciekawe, kto słyszał o tej maleńkiej miejscowości, traktowanej teraz trochę jak dzielnica Kazimierza na Wisłą. W 2006 roku byłam w Kazimierzu w cudnym czerwcowym nastroju.. wśród przyjaciół, Męćmierz był wioską słoneczną. W 2007 - dwa razy, raz - bardzo romantycznie. W tym roku byłam w podeszczowej letniej mgiełce. Za każdym razem Męćmierz jest inny i za każdym razem swojski. Chciałabym tam kilka dni pomieszkać i poczuć go mocniej , bo tylko muskam zmysłami ten nastrój.

Cytuję bo coś samej pisać mi się dziś nie chce. Ale baaaardzo polecam.
Niedaleko Kazimierza Dolnego znajduje się niewielka osada z wiekowymi chałupami, studnią niczym serce stojącą w centralnym punkcie i piaskowymi drogami, które jak arterie rozchodzą się w cztery strony świata. Męćmierz - żywy skansen. Do tej starej osady flisackiej, dziś wsi letniskowej prowadzi kamienista droga. Asfaltowa cywilizacja nie ma tu dostępu. W centrum tej magicznej osady, na sztachetach miejscowy artysta zaimprowizował wioskową galerię. Chodząc od płotu do płotu na portretach rozpoznamy wiele znanych postaci. Zmęczeni skwarem skryjemy się w cieniu gontowego dachu studni. Piaszczystą uliczką zejdziemy nad Wisłę. Mijane domy to często stare budynki przeniesione z różnych miejsc przez nowych właścicieli. Być może, że uratowane w ten sposób przed zniszczeniem ...
http://www.ga.com.pl/mecmier1.htm
Nie tylko ja jestem fanką Męćmierza. Pod tym adresem znajdziecie trochę fotek czyjegoś autorstwa. Polecam zimowe.








sobota, 18 lipca 2009

jeszcze jeden temat konserwatorski, poniekąd

Był sobie w Jeleniej Górze piękny, secesyjny budynek. Komunalny, chyba mieszkalny - nie dociekałam. Jadąc do pracy przejeżdżałam koło niego codziennie, w cichym podziwie dla talentów poprzedników. Malownicza bryła, ładne, stylowe detale - nic tylko wyremontować i chwalić się cudeńkiem. Nawet nie wiem czy był wpisany do rejestru zabytków - gdyż z logiką owego rejestru różnie bywa. Przyszła wiekopomna powódź i zalała całą okolicę. Ludzie się wyprowadzili lub zostali wykwaterowani, przez chwilę użytkowali go menele oraz złomiarze spragnieni elementów metalowych. Niszczał i pustoszał. Władza wystawiła go na sprzedaż, lecz - jak mówią plotki - cena było zaporowa. Biorąc namiar na fakt, że drugie tyle co najmniej trzeba by włożyć w remont - nie znalazł się chętny. Może też dlatego, że miejsce pechowe było - przy głównej krzyżówce miasta, działka stosunkowo nieduża. Choć tak sobie marzyłam, że gdybym ja bardziej posażna była to kupiłabym to, nawet wbrew logice, wyremontowała i wielki zajazd dla podróżnych uczyniła. Ale gdzie mi tam do takich nawet marzeń...
Pewnego pięknego dnia budynek rozebrano. Kilka dni później pojawiły się buldożery a po moim powrocie z krótkich wakacji w miejscu ślicznej architektury stał płaski barak McDonalda z niekompletnym dachem. Stoi do dziś. Gdzie tutaj był konserwator ?

Dywagacje IV- władza zewnętrzna kontra samorząd lokalny a my między młotem a kowadłem

Będzie krótko. Tutaj przydałaby się wypowiedź moich przyjaciół - chlebodawców, którzy właśnie starając się zachować równowagę i uzyskać należność za wykonaną zleconą pracę, lawirują między jednym konserwatorem wojewódzkim a wójtem jednej gminy, konkretnie burmistrzem zabytkowego miasteczka. Pracę wykonali na zlecenie burmistrza, zgodnie z zaleceniami konserwatora. Czyli Plan Opieki nad Zabytkami - dokument wymagany najnowszą ustawą.
Zleca i płaci władza lokalna, ale kryteria ustala władza wojewódzka - gmina sama, za własne pieniądze, ma ukręcić sobie na szyję sznur - żeby zrealizować plan trzeba wydać miliony. My przygotowujemy wytyczne dla gminy w postaci planu ochrony gminnych zabytków czyli wieloletnio obowiązującą strategię (oczywiście zaakceptować ją muszą radni i przyjąć uchwałą, nie zaakceptują jeśli nie będzie po ich myśli), ale potem plan musi zatwierdzić konserwator wojewódzki. By uniknąć późniejszych przepychanek i ciągłego wzywania na dywanik burmistrza, sami usiłujemy zgrać wymogi konserwatora z rozsądkiem gminy. Gmina święta nie jest i najchętniej wyburzyłaby wszystkie zabytki lub sprzedała je w ręce prywatne - niech się martwią właściciele. Kontrola nad nią faktycznie jest wymagana.
Ale też wymagany jest rozsądek w żądaniach konserwatora i kompromis - a o to dużo trudniej. Tutaj się potykamy. Czy nie byłoby dla wszystkich wygodniej i taniej gdyby konserwator wojewódzki usiadł do stołu z burmistrzem i razem ustalili priorytety a potem zlecili wykonawcy robotę zgodną z ich wspólnymi wytycznymi ? Zgoda buduje, nie rujnuje.
Dlatego nie dziwcie się gminie gdy zobaczycie zabytkowy dworek butwiejący w krzakach - nikt go nie chce bo to strup, którego najlepiej zdrapać - w naszych realiach prawnych.

Dywagacje III - narzekania zleceniobiorcy konserwatora

nie związany z tematem pensjonat w Nałęczowie
Narzekam, bo typowa Polką jestem, bo można to wszystko ustawić inaczej - dla uzyskania pozytywnego efektu. Nie narzekam bo na tej współpracy zarabiam więcej niż w stałej pracy zasadniczej.
Wygrywamy przetarg (znaczy ci, dla których pracuję wygrywają) - dla ustawodawcy, niekoniecznie dla zleceniodawcy, cena najważniejsza. Dostajemy spis obiektów do zrobienia. Obiekty są różne - w sensie właścicieli również: państwowe, sakralne, prywatne - domy ale też zamki i pałace, dworce, kopalnie, fabryki, koszary.
Wydawałoby się logiczne, że konserwator z szacunkiem odniesie się do właścicieli zabytków - wszak remontując je, dbając o nie, niejako realizują jego obowiązki (uproszczenie - dla dobra tematu) - wyśle więc przynajmniej informację, że takie prace będą wykonywane, dla takich a nie innych celów (czasem mam wrażenie, że celem jest dowalenie właścicielowi - przykład z Nałęczowa), że wykona to taka a taka firma i, że uprzejmie prosi się właściciela o udostępnienie obiektu. Zupełnie inna byłaby rozmowa. Tymczasem konserwator zachowuje się tak, jakby popełniał przestępstwo - cicho, pokryjomu i znienacka. Ludzie natychmiast reagują alergicznie. Nawet jeśli uda nam się zdobyć konserwatorskie pismo to jest krótka informacja o obowiązku udostępnienia i absolutnie nic więcej.
Nadal nie rozumie tego mój wspólnik Fil (ja zresztą też). No to jak ? Robimy robotę dla instytucji państwowej a mamy się z nią ukrywać ? Włamywać pokryjomu, żeby nas właściciel psem nie poszczuł ? A jeśli trafimy na obiekt we władaniu PKP albo bank albo pocztę, czyli państwo w państwie - czy to nie konserwator powinien poinformować zarząd wojewódzki instytucji, że takie prace będą wykonywane ? A któż nam maluczkim pozwoli wejść do wagonowni albo pomieszczenia z bankowym sejfem i zdjęcia zrobić jeśli nie wojewódzki szef PKP albo general director banku ? Na jakiej podstawie ma zgodę wyrazić ? Na podstawie mojego uroku osobistego albo czaru Fila ?
Ostatnio mamy taki przypadek z trzema domami prywatnymi. Nie mam pojęcia dlaczego akurat te, gdyż z ich zabytkowej świetności zupełnie nic nie zostało: odrapane z tynków lub na nowo otynkowane, przebudowane wewnątrz, okna powymieniane w otworach zupełnie nowego kształtu lub remont w toku. Zdumieli się nowi właściciele, że ich nowo nabyty dom jest w rejestrze zabytków. Ależ mowy nie ma, żeby nas wpuścili do środka. Konserwator ? Może sobie na drzewo skoczyć, wara od mojej własności !!! Co, mam może odbudować to co było kiedyś ? A skąd mam wiedzieć co było, skoro kupiłem dom w takim stanie ? Kto mi da kasę na to ? Spadać !!!!
Sama się zastanawiam czemu konserwator nie wykreśla z rerestru obiektów po latach nieremontowanej, niekontrolowanej przez nikogo eksploatacji, nie odpowiadających tegoż rejestru wymogom. Bo w latach 60-tych wpisał obiekt do rejestru zabytków i od tamtego czasu nie wykonał żadnego wobec niego działania ? To obywatel ma teraz płacić za niekonsekwencję władzy ? No obywatel, bo przecież nie urzędnik, nawet nie z podatków. Zawsze mówiłam, że nasze państwo jest antyspołeczne i działa na niekorzyś ć obywatela. Mam skłonność do anarchii ?

Ps. Nałęczów. Do zrobienia mieliśmy budynek gospodarczy przy starannie prowadzonej zabytkowej willi. Już sam wypis z rejestru, pochodzacy z lat 60-tych, był niejednoznaczny - numer otrzymała willa z otoczeniem. W 2002 r. mieliśmy założyć kartę budynku gospodarczego nieokreślonego, lecz na posesji. Dobrze, że był jeden. Ale czy to rzeczywiście budynek ? - trzy ściany bez dachu ze śladem zabytkowej opaski okiennej; bez stolarki, posadzek - słowem ruina. Użytkownikiem posesji był ksiądz - notabene znany w środowisku i zasłużony w sprawach niereligijnych. Oczywiście wyciagnął karabin na nasz widok, maszynowy nawet. Napracowaliśmy się mocno, żeby go przekonać, bajerowaliśmy, że hej. Oczywiście to nasze pieniądze, choć najchętniej zaleciłabym usunięcie ruiny z przedpola pięknej willi - czy zabytkiem jest coś co zostanie odbudowane ? (najstarszy dom w mojej wsi został w 70% odbudowany z kasy państwowej- czy jest nadal zabytkiem, skoro użyto współczesnych technologii ?) Ale konserwator wie, więc co mu tam logika maluczkich. Długa rozmowa z księdzem. O co chodziło ? O zatarg - na zupełnie innym polu - z miejscowym konserwatorem, który wykorzystał układy z wojewódzkiem. Urzędnik dołożyć obywatelowi może dużo łatwiej.

Dywagacje II. Temat - rzeka, więc jeden tylko aspekt. Rozbieżność między urzędem a życiem.

zabytek do rozbiórki
Żadnej ameryki ja tu nie odkrywam. Jaki jest świat - każdy widzi. Ale wkurza mnie do bólu fakt, że coś co może przynieść masę korzyści - gdyby na to realniej popatrzeć czyli na chwileczkę zejść z urzędniczego stołka i powędrować po podległym sobie świecie, nie tylko patrząc ale i rozumiejąc co się widzi - przynosi zdecydowanie więcej szkód. Bezsensowne regulacje prawne, brak narzędzi do ich realizacji, niespójność prawna między resortami, totalne oderwanie od realnego życia - to nasza rzeczywistość. I tak jest wszędzie. Ustawa o muzeach nakazuje, m. inn. szerzenie wiedzy wśród ludności (łącznie z nakazanym dniem darmowego zwiedzania - przez ustawę o finansach traktowanym jako darowizna !!! - więc do opodatkowania), inna nakazuje zarabianie kasy (w kulturze, która jest dość elitarna ). Był taki okres, że odprowadzaliśmy podatek od zwiedzających w dzień wolny - liczonych na podstawie wpisów do księgi zwiedzających. To nasze prawo aż się prosi żeby je obchodzić.
Ale teraz garść obserwacji z innego mojego podwórka. Urzędy konserwatorskie - chyba mało jest tak oderwanych od życia instytucji jak one. W swoich zawodowych peregrynacjach poznałam opolskie, lubuskie, lubelskie na całej długości i szerokości, prawie całe dawne ciechanowskie, nowosądecczyznę (z przepięknym Spiszem), kawał kieleckiego, północ wielkopolskiego, kawałki śląskiego, sporo zachodniopomorskiego no i swoje dawne jeleniogórskie. Mam wiec ogląd sporego kawałka świata, również pod kątem działań urzędów konserwatorskich. Zakres prowadzonych przez nas robót obejmuje prace od zwyczajnej ewidencji (obecnie GEZ), poprzez większe dokumentacje dotyczące wybranych obiektow (karty białe lub ewidencja zabytków ruchomych), opracowania planów opieki nad zabytkami dla gmin czy powiatów, ich monitoring, monitoring realizacji wojewódzkich planów opieki nad zabytkami - te dwa ostatnie działania to nowość wrzucona gminom i województwom przez ustawę, łącznie z finansowaniem. Włócząc sie po kraju zastanawiam się czy nie lepiej byłoby całe te środki wydawane na papiery przeznaczyć na konkretne działania renowacyjno-budowlane, byłoby więcej czytelnych efektów. Bo rozbudowana papierologia blokuje wszystko.
To jest naprawdę temat rzeka, gdzie aspektów do poruszenia jest tyle,że nie wiem od czego zacząć. Przykład pierwszy.
Kupuje człowiek stary dom. Chce go wyremontować i przyzwoicie w nim mieszkać. W jakiś czas później dowiaduje się,że dom jest zabytkiem. Kupuje więc karabin i wystawia czujki przed bramą - jakby się ktoś od konserwatora pojawił - zastrzelić. Już skandalem jest to, że w momencie kupna człek nie dostaje informacji o wpisie budynku do rejestru zabytków. Dlaczego karabin ? Bo posiadanie zabytku to wydanie kupy kasy, latanie po urzędach, długie miesiące czekania na decyzje.
Chcesz remontować zabytek ?
- najpierw załóż mu kartę (czyli zatrudnij mnie) - rzadko który urząd finansuje ewidencję z własnych środków (tych z reguły nie posiada), dostaje kasę państwową - na ważniejsze obiekty albo wymaga od właściciela.
- wykonaj inwentaryzację budowlaną obiektu, projekt remontu lub przebudowy i kosztorysy
- uzyskaj zgodę konserwatora na zamierzone działania, czasem potrzebujesz dodatkowych opinii: mykologicznych, konserwatorskich, innych
- zatrudnij firmę budowlaną uprawnioną do pracy przy zabytkach ( to nowość prawna, firmy muszą zdobyć dodatkowy papier - też pieniądze)
- dokonaj odbioru obiektu przy udziale konserwatorskiego urzędnika.
No czy ktoś oszalał ? W kraju, w którym ludzie nie mają na nic pieniędzy a tzw. substancja zabytkowa niszczeje od wieków ? Czy nie jest logiczne obchodzenie dużym łukiem obowiązującego prawa ?
Na marginesie dodam, ze te same działania obowiązują, gdy chcesz rozebrać zabytek. Ostatnio robiłam dokumentację maleńkiej chałupki z połowy XIX w., na którą spadła iluśsetletnia lipa, waląc niemal pół budynku. Właściciel zapragnął zbudować nowy mały domek, bo koszt remontu nie jest realny dla jego kieszeni i sprzeczny z logiką i najprostszą gospodarnością. Od roku zbiera dokumenty, żeby móc dopełnić formalności. Mieszka kątem u rodziny. A wyjmijże chłopie ze dwa kamienie z fundamentów, ino dyskretnie - zawali się samo, nie będzie problemu - aż się prosi, żeby to doradzić.

Dywagacje terenowe. I

Wczoraj pojechaliśmy w teren. Przepiękny rześki poranek zapowiadajacy fantastyczny letni dzień. Powinnam czasem obejrzeć prognozę pogody, byłabym rozsądniejsza. Najpierw zajechaliśmy do firmy we Wrocku po wymagane papiery. Moi przyjaciele śniadali na ogrodzie. Stolik w cieniu wielkolistnej lipy założony porannymi gazetami, kawą z mleczkiem, kanapki.. jak ja uwielbiam te ich wspólne śniadania. Chciałabym to wprowadzić u siebie bo to takie ładowanie pozytywnych baterii ale o poranku ja biegam - załatwiam aprowizację na cały dzień, wieszam zaległe pranie, prasuję twarz przed lustrem, dzieci okupują łazienkę albo śpią. To życie przyjaciół jakoś spokojniej się toczy. Wynik konsekwencji w działaniu ? Ja nie umiałabym np. (chyba) zmusić się do pracy, gdybym nie miała nad sobą bata określonych godzin, co przekłada się na pracę na okrągło - raczej wynik nie najlepszej organizacji niż potrzeb. A może wynik utożsamiania pracy z życiem ? Oni pracują własnym rytmem naginając czas pracy do życia i odwrotnie. Mój wspólnik, powiedzmy - Filemon (Fil), też się tym zachwyca i marzy o wprowadzeniu takich poranków w swoim domu.
Po krótkiej, owocnej konferencji śniadaniowej ruszylismy na podbój Opola a właściwie jednego z urzędów - kolejowego. Trudne to, bo to państwo w państwie, kierujące sie swoimi księżycowymi regułami. W drodze przebudowalismy świat, przeorganizowalismy firmy i zahulało wszystko jak się patrzy (oczywiście w teorii). W Opolu rzuciliśmy się na urząd: ja - siedząc w upale w aucie i namiętnie studiując wykazy opolskich zabytków, Fil - na podbój urzędniczych serc. Wychodząc z założenia, że uwodzenie znacznie ułatwia merytoryczne załatwienie sprawy. Trzeba wykorzystywać ludzkie słabości do szczytnych celów. Dwie godziny czekałam !!!! W upale. Znudzona podniosłam maskę auta i studiowałam, z instrukcją w ręku, elementy jego budowy. Mimo wszystko ciągle nie mogę znaleźć bagnetu do badania poziomu oleju.
Było już późno (urzędy do 15) gdy wrócił, więc zmieniając plany, pognaliśmy do starostwa w Brzegu. Znowu siedziałam - tym razem godzinę. Upał, zdjęłam buty i dreptałam po chłodnym chodniku wokół auta. W tej pracy najgorsze jest to , że zanim się za nią weźmiemy 3/4 czasu błądzimy po urzędach, głównie geodezji. W Brzegu zjeść dobrze się nie da. Przepiękne meleńkie miasto, z zaskakująco ogromnymi budynkami użyteczności publicznej wzniesionymi na przestrzeni wieków na potrzeby dynamicznie rozwijającego sie (od poczatku XIV w.) księstwa brzeskiego czy potem legnicko-brzeskiego i wołowskiego, z kolejnym okresem dobrobytu w 2 poł. XIX w. - do wojny.
Ciągle mnie zaskakuje spadek prestiżu miast na przestrzeni dziejów i powala mnie kontrast między współczesnym znaczeniem i gabarytami miasteczka a monumentalnością i jakością jego architektury wynikłą z historycznych losów - jak właśnie w Brzegu. Kolosalne budynki nikomu niepotrzebne w dzisiejszych czasach - problem dla wladz - bo tak wartościowe obiekty należy konserwatorsko remontować (znaczy niewyobrażalnie drożej - o ceny licznych dokementacji i uzgodnień oraz koszt pracy specjalistycznych firm) a kasy na to małe miasto nie ma - wiadomo. Kiedyś robiliśmy dokumentację w miasteczku, o którym wcześniej nie slyszałam - w Bytomiu Odrzańskim. Sądzę, że bardzo niewielu z Was wie, gdzie ono leży. Czegoś tak bajkowego jak bytomski rynek jeszcze nie widziałam. Przy okazji opanowałam wiedzę na temat kwitnącego przez kilka wieków, fantastycznie zorganizowanego państwa Schönaichów.
Wracam. W końcu, o godz. 16 ruszyliśmy do roboty właściwej. Fuksa mieliśmy niewąskiego, że opracowywany obiekt - dawny zajazd obecnie budynek mieszczący mieszkanie prywatne i wiejską świetlicę, był dostępny. Jego lokatorzy mieszkali na miejscu, klucze od świetlicy miała pani sołtys. Robotę - mierzenie przyziemia, opis techniczny, zdjęcia - skończylismy grubo po 19.00. Na temat dzialań konserwatorskich, o które potykamy się ciągle - w kolejnej części dywagacji. Po grzecznościowej i całkiem sympatycznej rozmowie (rzadkość, mimo naszego uroku osobistego słowo "konserwator zabytków" automatycznie wyciąga siekierę z ludzkich kieszeni) zabraliśmy nasze zabawki i - w drogę. Spoceni, obklejeni kurzem, zmęczeni. Już nie było siły na przebudowywanie świata. W domu byłam po 22-giej. Wypiłam piwo i obudziałam się dzisiaj.
Ps. Kliknięcie na zdjęcie pokaże jego krasę. Fotki dziś są z internetu.

środa, 15 lipca 2009

pogadajmy o zaletach dobrego szefa - temat bardzo abstrakcyjny

Są dwa, równoznaczne moim zdaniem, aspekty oceniania szefa, w firmach budżetowych i samorządowych - to jest bardzo ważny akcent, gdyż tutaj szef zdecydowanie bardziej zależy od widzimisię chlebodawcy niż w firmie nastawionej na zysk - tam ciężko zdjąć szefa produkującego kasę. Ustalamy, że jest to szef dysponujący funduszem mu danym, z którym może zrobić co zechce, a więc również przeznaczyć na rozmnożenie czyli na działalność przynoszącą zyski (między innymi - granty).
Jeden aspekt takiej oceny - to efektywność i zewnętrzny wizerunek firmy (również u chlebodawców, gdyż oni decydują ile kasy dać w przyszłości. I tu jest kruczek - paskudny. Otóż im więcej firma zarobi tym mniej dostanie z kasy chlebodawcy - bo radzi sobie. Jest to chyba zaszłość z minionych czasów dość silna. Stąd logiczny wniosek - po co zarabiać, skoro i tak dadzą. Tak pięknie, kosztem innych, prześlizgnęła się jedna wielka wrocławska instytucja kultury. Nabrała kredytów na remont i rozbudowę. a gdy doszło do spłacania - trzeba było obciąć pozostałym - bo przecież trzeba ratować coś co doskonale prosperuje. Ech oceny.... No tak, jest warunek - robić rzeczy pod publiczkę, głośne, rozreklamowane, kontrowersyjne. Relacja: koszty/efekty nie gra roli. Podobnie jak wartość merytoryczna. Liczy się kasa i/lub rozgłos. Trzeba umieć zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę, czyli mieć piekielnie silne oparcie polityczne w aktualnym układzie. W sumie podziwiam szefową owej instytucji - za PR (?) rozumiany zgodnie z amerykańską definicją jako "funkcję zarządzania, która ustanawia i utrzymuje wzajemnie korzystne stosunki pomiędzy organizacją i różnymi grupami jej otoczenia, od których zależy jej sukces lub niepowodzenie". Takie czasy.. ja wychowana w głębokiej komunie nie umiem uwolnić się od etosu tradycyjnie pojętej pracy i pojmowanej tradycyjnie sprawiedliwości społecznej. Ale przecież nie kryję, że jestem ubiegłowieczna. Dam radę się przewartościować ? W końcu podoba mi się nowe. Za długa ta dygresja...
Wracając do naszych baranów - ocena firmy to ocena działania szefa - zadowala chlebodawcę czy nie (firma lepiej zarabia, chlebodawca może się wykazać dobrocią - dać innym, słabszym - w następnych wyborach zostanie nadal chlebodawcą.. To uproszczenie ale inaczej się nie da. )
Drugi aspekt oceny szefa oceny, z punktu widzenia pracownika piekielnie istotny - organizacja pracy wewnątrz instutucji. Totalny bajzel, rządzenie metodą nakazowo- rozliczeniową bez ścisłego określenia zakresów obowiązków sprawdza się w instytucjach maleńkich, kilkuosobowych, takich jak moja. Tutaj każdy z nas może robić wszystko. No niedokładnie. Ja mogę posprzątać za chorą opiekunkę ekspozycji, ona za mnie nie napisze tekstu dla prasy - no chyba, że jest zatrudniona poniżej swoich kompetencji i zrobi to w czynie społecznym. Co też się zdarza. W wypadku gdy jest już kilkadziesiąt osób - precyzyjne i przemyślane rozdzielenie kompetencji i zadań to podstawa. I tu niestety wchodzi parę rzeczy, które na to nie pozwalają. Niektóre osoby w firmach funkcjonują z polecenia chlebodawcy, inne są już przed emeryturą, jeszcze innym nie można zrobić krzywdy - bo opinia publiczna dupę obsmaruje. I choć osoby takie zakres obowiązków mają zawyczaj większy, a co za tym idzie - większą płacę, ich obowiązki wykonują inni, znacznie niżej opłacani. A laury za wykonanie zadania oczywiście zbierają ci w których gestii rzecz leży. Klasyczna niesprawiedliwość społeczna zniechęcająca do jakichkolwiek działań podstawowych, nie mówiąc już o działaniach ponadnormatywnych.
Trzeba piekielnie silnego, zdecydowanego, kompetentnego i całkowicie przekonanego o swojej wartości (pewnego wobec chlebodawcy, bo wobec pracownika to łatwo), by umieć pokonać takie "drobiazgi" i zorganizować firmę, która hula sama - świetnie funkcjonuje nawet gdy szefa nie ma. Bo szef jest od innej pracy - od polityki, zarządzania, podejmowania decyzji, zdobywania kasy. Jest jeszcze umiejętność w miarę obiektywnej oceny pracownika, ale to już inna para kaloszy.
Właśnie trochę się przewiozłam ostatnio wobec swojego chlebodawcy, wyjechałam na urlop i okazało się, że zbyt wiele trzymam w swojej własnej łapie nie ufając innym.

Moje pokolenie żyje w niełatwych czasach, jak wszyscy ci żyjący na przełomach. Wychowani jesteśmy w systemie wartości nastawionym na człowieka (przynajmniej teoretycznie) i idee a wchodzimy w system, gdzie dominuje konsumpcja i kasa. W funkcjonowaniu takich firm jak nasz widać to doskonale. Obserwuję swoje dzieci - na szczęście idą z nowym, choć mam nadzieję, że coś im zostanie z niemodnych idei.

Pod drobną dyskusję


Rozmowa pracownika z szefem na temat dwóch osób zarabiających podobnie a znacznie różniących się zakresami obowiązków.
- Dlaczego Pan tyle ode mnie wymaga, a od niej nie ?
- Bo wiem, że Pani potrafi, a ona nie.
Jaki stąd wniosek ?
Przemieszkujący u mnie chwilowo kosmita wrzucił natychmiast swój, jeszcze wojskowy, przypadek. Siedzą sobie młode koty na trawce, źdźbła memlają, nadchodzi jakiś kapral (nie znam się zupełnie na szarżach) i pyta
- panowie, ktoś kosą potrafi ?
Mój, młody i naiwny naonczas, kosmita zerwał się zachwycony, że może się pochwalić
- ja ! ja !
- to chodź, masz kosę.
Od tej pory żołnierze spokojnie przesiadywali na trawce źdźbła memlając a kosmita zapierniczał kosą. I tak przez cale lato.
No ale on był młody, a ja stara jestem. Powinnam to wiedzieć.

poniedziałek, 13 lipca 2009

w pracy, jak to w pracy - kociokwik. Garść informacji od Grzegorza Żaka i wierszyki dla wyciszenia (?)


Drodzy spamobiorcy ! Najnowszy tomik Waszego ulubionego spamodawcy pt. "Muzy Kant" ujrzał był właśnie światło dzienne w postaci papierowej. Rzecz jest śliczna wizualnie, niebanalna ekstremalnie (autoreklama ! i to do rymu) i przede wszystkim z obrazkami Tadeusza Andrzejczaka http://free.art.pl/andrzejczak_satyra/. Można nabywać drogą kupna w celu wspomożenia sił witalnych autora. Póki co tylko bezpośrednio u mnie, bo to pierwszy rzut i dopiero co przymierzam się do marketingu, zarządzania i promocji. 20 zł i gardło sobie tradycyjnie podrzynam, ewentualnie wliczam w koszty przesyłkę, a co tam, niech zaszaleję. Osobom mieszkającym bliżej niż dalej mogę przywieźć do rąk własnych na rowerze. O ile o tyle oczywiście.Poza tym zapraszam na imprezję, gdzie wierszyki zostaną podane w formie zaśpiewanej, z towarzyszeniem Chszonszczy i może jeszcze innych zaprzyjaźnionych lub też wrogich formacji tudzież podmiotów muzycznych. Zapowiadam dużo utworów premierowych! Niedziela 12 lipca w Kuźni w Zgorzelcu, start o 18, wstęp wolny, udział wskazany. Na chszonszczowym majspejsie kilka nowości i komar: http://www.myspace.com/chszonszczew treści : Muzy Kanta m.in. taka śmiała deklaracja polityczna:

"Truskawkowa republika"

W czerwcu jestem czerwony
Z twarzy i z ideologii
Z natury zadowolony
Konsumujący pierogi

Te bynajmniej nie ruskie
(z nerwów złapała mnie czkawka)
Dziewczyny są w cienkich bluzkach
Ty jesteś cała w truskawkach

W czerwcu śnię chociaż nie śpię
Lokator parkowych ławek
Twe usta - słodkie czereśnie
Obłędny zapach truskawek

Tak myślę - żyć bywa warto
Więc życie ma we mnie piewcę
Siedzimy razem nad Wartą
I opychamy się czerwcem

Ty tak czerwona od rana
Ja podrumieniam Cię słowem
Świetliki tańczą kankana
Policzki masz truskawkowe

W czerwcu jestem czerwony
Ch
oć dynda mi polityka
Ech, ustrój mój wymarzony
To truskawkowa republika

zaprószam na wieczorek autorski z dużą dozą muzyki. W niedzielę o 18 w Kuźni w Zgorzelcu będę promował nowy tomik wierszyków, dzieła zebrane z ostatnich 4 lat, przesiane i zilustrowane. 108 sztuk wierszyka na 136 stronach z papieru. Wstęp oczywiście wolny i wskazany, zagrają Chszonszcze i może ktoś jeszcze...tomik można nabyć póki co u mnie po 20 zł (i gardło sobie podrzynam). W razie chęci piszcie, jeszcze przez parę dni jestem dostępny. do zobaczenia w niedzielę. a wierszyk z "Muzy Kanta", smacznego!Grzegorz Ż. Szwagier

"Dywagacje biurowego Tarzana"

Jerzy nad morze, Grześ na pogórze
Marzena - żagle gdzieś na jeziorze
Za to ja spędzam wakacje w biurze
Wierząc naiwnie - mogło być gorzej

Mogłem być w kurzem zawianej dziurze
Z grzybem na ścianach, z dala od zdarzeń
Na szczęście spędzam wakacje w biurze
Nie leczę twarzy swojej z oparzeń

W naturze wichry są tudzież burze
Przerażająca możność zakażeń
Cóż, ja wakacje swe spędzam w biurze
Tu mnie skutecznie wyleczą z marzeń

A może ciutkę wcześniej się wkurzę?
Rzucę to wszystko by czuć, że żyję?
Świeżym powietrzem płuca odurzę..
W biurze niejeden Tarzan się kryje

sobota, 11 lipca 2009

Jędrzejów - Morimondus Minor

Kliknięcie na zdjęcie pokaże obiekt w pełnej krasie choć szkoda, że nie jestem zawodowym fotografem....

Św. Bernard z Clairvaux w grobie się przewraca patrząc ze swojej chmurki na to co przez wieki ludzie zrobili z jego klasycznych budowli. Czysty w formie kościół romański dostał masę architektonicznych bajerów, by optycznie uświadomić maluczkim potęgę kościoła. Tak to się dzieje w świecie ludzi, najpierw jest czysta idea i czysta forma, która stopniowo obrasta w ozdobniki (również ideologiczne), osiąga apogeum w słynnym barokowym horror vacui lub manierystycznym napięciu i nierównowadze,by znów narodziło się pragnienie prostoty i czystości. I tak falami, cyklicznie, jak pory roku w naturze, tylko bardziej w czasie rozciągnięte.
Do Jędrzejowa ok. poł. XII wieku miejscowi notable sprowadzili cystersów z Morimond a ci zbudowali klasztor i przebudowali stary kościółek wg swoich kanonów. Z tymi cystersami tak było... Państwo w państwie, jak zresztą każdy zakon i każdy kościół. Tyle, że kościoły rozbudowywały się we własnym obrębie, zaś klasztory pączkowały a cystersi byli najbardziej aktywni, zwarci, najbardziej zapobiegliwi. Stworzyli wielowiekowe przedsiębiorstwo funkcjonujące na zasadach dzisiejszego konsorcjum. Podległe im wsie (darowane przez władców lub możnych) wspomagali gospodarczo, by potem korzystać materialnie z ich rozwoju, upowszechniali nowoczesne sposoby gospodarowania, hodowli, zakładali sady, browary i gorzelnie, folwarki, kolonizowali zupełnie dziewicze tereny osadzając tam ludzi, budowali przytułki, szpitale, karczmy etc., etc. Taka firma zapewniała niezły dobrobyt, zwłaszcza, że funkcjonowała wiele stuleci - do 1810 r., kiedy nastąpiła sekularyzacja klasztorów - sprytne państwo zapragnęło zakonnych bogactw, więc zamknęło klasztory.

Zaczęło się skromnie, Cystersi wyszli z zakonu benedyktynów, początkowo budowali sami - skromne, drewniane klasztory na odludziach. Bodajże w 1135 r. (skąd ja takie niepotrzebne daty pamiętam ?) powstał kościół w Clairvaux - wzorzec dla pozostałych z klasztornej rodziny. Schemat nowej budowli i zasady jej ozdabiania opracował właśnie późniejszy święty - Bernard. Generalnie chodziło o skromność i prostotę przysługującą siedzibie wysłanników skromnego Boga. Kościół miał służyć modlitwie, nie zmysłom. Clairvaux stanowiło model, który później musiał być powielany. Nie tylko kościół, również klasztor. Brak rozpraszających rzeźb, witraży, purystyczna, kamienna prostota, godny Boga monumentalizm. Krótko. Wystarczy popatrzeć jak wygląda klasztor w Lubiążu (notabene powstały w tym samym czasie co Jędrzejów, choć z innej macierzy - z niemieckiej Pforty) - największe cysterskie opactwo w Polsce - warto zobaczyć ten monumentalny kolos.
Lubię klasztorne nastroje. Pierwszy raz poczułam je sto lat temu, w Rudach Raciborskich. Stałam w ciemnej bocznej nawie klasztornego kościoła, a z okna, ukosem wpadał snop światła... jakby Bóg odwiedzał swój dom. Uwielbiam "Imię Róży" za umiejętność oddania tego nastroju i tego świata. Kilka lat temu opracowywałam na zlecenie architekturę Lubiąża. Bardzo zniszczonego już wówczas ale w trakcie początków działalności fundacji Lubiąż. Odremontowana była już Sala Książęca ( nie ma czegoś podobnego w Polsce) i parter Pałacu Opatów, w trakcie konserwacji był refektarz. Klasztor i kościół pozostawały puste. Setki metrów sklepionych korytarzy, setki maleńkich cel i coś co mnie urzekło - więźba dachowa, na 200 metrach długości, przerwanych w połowie murami kościoła. Rytmicznie pulsująca przestrzeń uwikłana w plątaninie wiązarów - no cudo. Jestem dumna z tego, że należę do tych wtajemniczonych, którzy mają prawo to zobaczyć i poczuć.

dużo się dzieje


Ledwie wróciłam ze świata już mnie do Szklarskiej pognało, bo ciężko o niej zapomnieć. Z jednej strony EKOGLASS czyli festiwal szklarski w Leśnej Hucie w zabójczej obsadzie - sławy szkoły wrocławskiej i niewiarygodni w szkle Czesi (http://www.jelonka.com/news,single,init,article,22066), dalej - wybicie drugiego walońskiego auruna i kolejna wielka włóczęga po górskim mieście (http://www.aurun.pl/index.php?page=wyprawa), no i warsztaty ceramiczne i krakowski plener. (http://www.raadnauroczysku.com.pl/index_11.html). Dzisiaj był finał - rozpalenie węgierskiego pieca ceramicznego na wolnym powietrzu.
Krakusi zdominowali ceramikę w Szklarskiej. Od kilku lat jeden fanatyk - Tomek Iwanicki gości u siebie w pensjonacie Raad na Uroczysku studentów ASP Kraków na dorocznych plenerach. W tym roku, z ich pomocą zorganizował warsztaty dla turystów i ludności. Każdy chętny do ubabrania rąk w glinie mógł się podszkolić w technice wspominając np. dziecinne zabawy w podeszczowym błocie i wszelkie próby wczesnej twórczości w tym kuszącym materiale. Lubię glinę, jest taka...kobieca. I chyba przez kobiety zdominowana.
W dzisiejszym finale lepienia już nie było, tylko wypalanie - starą techniką, w ażurowym piecu zbudowanym z cegły szamotowej. Wylepione formy znalazły się bezpośrednio w węglu i koksie, który to opał zwyczajnie podpalono. Dzisiaj całą noc piec płonie, jutro będzie stygł. Efekty można będzie zobaczyć w przyszłym roku - na wystawie u nas. Podobnie jak i efekty tych kilku studenckich plenerów oraz twórczość profesorką. Dodam jeszcze, że na przełomie sierpnia i września tego roku odbędzie się tu międzynarodowy plener ceramiczny. Jak iść - to na całość. Brawo !!!
Dzisiaj obejrzałam prace studentów. Lubię to, lubię je, kocham Szklarską.
No i powolutku, małymi kroczkami z inicjatywy głównie oddolnej ale i przy przychylności oraz otwartości władzy (!!!!) Szklarska staje się kolonią artystyczną, które to miano nadała jej Europa pamiętająca tutejsze życie w początku wieku XX, właściwie jego ówczesne efekty. Należąca do EuroArtu Szklarska zaczyna udowadniać, że nie tylko historia jej sprzyja. Teraźniejszość też wychodzi naprzeciw. Jak wtedy - z inicjatyw oddolnych.
Nie mam weny dzisiaj, zresztą temat kolonijny przerabiam codziennie, czasem kilka razy dziennie. Musi mi megamuza na ramieniu usiąść, żebym umiała o tej przeszłości dobrze napisać.

piątek, 3 lipca 2009

Małych miasteczek popołudniowy czar









Przed 1054 przejściową siedzibą biskupa wrocławskiego była. Jako miasto wymieniana w kronice Długosza. A teraz ? Minimalne miasteczko. Ale nastrojowe popołudniową porą.
Jestem za tym, żeby wpisywać do rejestrów zabytkowych założeń. Tak dużo jak się da. To procentuje, co widać. I nawet jeśli sporo problemów rodzi (głównie z konserwatorem), to daje sporo możliwości finansowych, zwłaszcza w obecnych czasach.

czwartek, 2 lipca 2009

Napoczęte wątki: 1. Człowiek sam sobie utrudnia, 2. Teksty krytyczne o sztuce. 3. A gdyby tak pokochać świat ?

Ta obecna sztuka jest ucieczką od współczesnego świata… jawi się nam obraz współczesnego świata, trudny, skomplikowany, budzący strach i potrzebę alienacji… mantra… wytyczenie prostych dróg..

Tak czytam i czytam i myślę, po cholerę człowiek tak sobie komplikuje świat. Żeby potem od niego uciekać ? W końcu natura w swoim skomplikowaniu jest prosta i czytelna, przyczynowo - skutkowa, to człowiek wprowadza zamieszanie i zagrożenie. Artyści, z natury bardziej wrażliwi, ten dyskomfort życia odczuwają silniej i wieją na peryferie świata, by tam żyć swoim życiem własnym, kolonizując nowe, nietknięte ludzkim rozumem, rewiry. Podążą za nimi inni, spragnieni kontaktu ze sztuką, za tymi z kolei ci, którzy wyczują, że i na sztuce (czytaj obracaniu się w środowisku) kasę jednak zrobić można i znów, z nowych kolonii trzeba będzie uciekać na coraz odleglejsze rubieże. To tak jak człowiek jedzie na wakacje, odpocząć od tłumnej codzienności, po czym pcha się do Pobierowa, gdzie ludzi na plażach i ulicach tyle, że rodzi się uczucie codziennego uczestnictwa w kościelnej niedzielnej sumie.
Zrozumienie tej zasady bardzo ułatwia pisanie o sztuce. Czasem gdy czytam krytyków mam wrażanie, ze piszą o jednym i tym samym artyście. Niezależnie od tego czy jest to Kasia Kozyra czy Janek Brzączyszczykiewicz z Kostomłotów robiący ceramiczne garnki . Artysta to istota, która zawsze dystansuje się od współczesnego świata i krytycznie wobec niego się ustawia. Jakie to ludzkie.. Pisząc o sztuce należy więc sobie stworzyć szablon i dorzucać lub ujmować mniej lub bardziej skomplikowanych słów, w zależności od poziomu intelektualnego artysty bądź czytelnika. A miałam pisać o Marcinie Harlenderze.. może jutro.