Niepolitycznie jest mówić publicznie takie rzeczy ale ... Nie powiem też co mnie do tego sprowokowało lecz coraz mocniej czuję, że odstaję od współczesnych czasów, zwłaszcza od handlowego typu życia publicznego, nastawionego na sensację i rozgłos. W naszym kraju wszystko staje się „produktem”, który należy sprzedać. I, jak to neofici w demokracji, popadamy w stany ekstremalne, bez jakiejkolwiek umiejętności różnicowania rzeczy na sprzedaż i rzeczy nie wycenialnych. Nagle zapomnieliśmy, że nie tylko ekonomia i marketing panują na świecie. A może ja się mylę ?
W odróżnieniu od większości ludzi doskonale zdaję sobie sprawę ze swoich możliwości. Zdefiniuję: możliwości = predyspozycja psychiczna. Dokładnie wiem co mogę czego nie mogę, choć w ostatnich latach odkrywałam to dość intensywnie i okazało się, że potencjał mam niewąski. Choć zapewne - skończony. Pewnie każdy do takiej samooceny dojdzie jeśli odważy się zaryzykować działanie. Czego mi brakuje na dzisiejsze czasy ? Oj sporo.
Głównie pewności, że wszystkie moje decyzje są jedyne i słuszne – to jest założenie (przekonanie raczej) konieczne, bazujące na właściwym wyborze. Bo teraz rzecz nie na słuszności wyborów polega, lecz na umiejętności ich uzasadnienia i realizacji. Ja zbyt często widzę wszystkie „za i przeciw” i zbyt często, niepotrzebnie próbuję wyważyć proporcje i koszty.
Kolejnym negatywem mojego charakteru jest skłonność do „działania u podstaw”, gdyż czuję, że to skuteczniejsze i długofalowe, choć najczęściej mało spektakularne. A w dzisiejszych czasach liczy się błysk fleszy i wielki hałas. Wpadka bez klasy ale głośna – jest znacznie bardziej ceniona zwłaszcza medialnie niż najlepiej wykonana robota.
Zastanawiam się dlaczego społeczeństwo jako całość tak szybko traci swoją duchowość i skupia się na powierzchownej papce. Czy to naturalna ludzka skłonność do upraszczania, czy też to przez socjalistyczne lata życie zbyt nas wymęczyło ? Przyznam, że to jest moment kiedy tęsknię za tamtymi czasami: gdy tylko oni byli źli a my chcieliśmy myśleć i trzymać się razem, żeby się nie dać.
Mam jeszcze jedną cechę i tu się zastanawiam, na którym biegunie ją ustawić. Umiejętność współpracy z ludźmi oraz umiejętność motywowania ludzi. Uskrzydlanie ludzi to bardzo duży pozytyw ale w tym momencie nie umiem sobie przypisać wszystkich zasług a to jest conditio sine qua non współczesnego życia.
Poczucia, że mamy wpływ na to, co się dzieje wokół nas i na całym świecie;
spokoju i pewności, że jednak wszystko dobrze się skończy - a to, co się zacznie przyniesie spełnienie i szczęście.
Poczucia sensu i celu.Życzliwych, szlachetnych i prawych ludzi wokół.
I spokojnej, kojącej ciszy w duszy, bez pośpiechu, rozmieniania się na drobne i chaosu.
I zdrowia dla Was i Waszych najbliższych.
Nie dane mi było dzisiaj popracować w pracy. Zbyt jest świątecznie, wielu ludzi przychodzi z życzeniami i upominkami. Bardzo to miłe, że nas lubią. Artyści, budowlańcy, ludzie, którzy się przewinęli przez muzeum, kominiarz nawet - wpadł z gałązką świerkową. Pan Tomasz, jakże dobrze mi robią z nim rozmowy. Ogromny dystans do wszystkiego, również do siebie, dystans, wyciszenie i spokój – to bardzo cenne i rzadkie w dzisiejszych szybkich czasach. „ Buddyści mnie tego uczą”…. , przywiózł mi świeżą „bułeczkę” wydaną przez Janusza Moniatowicza „ Karkonosze, kraina wichrów i mgieł” z klasycznymi, czarno -białymi fotografiami naszego świata. Zbyszek Frączkiewicz – rzadki gość ostatnio.. Aquarella na blogu napisała przepiękne życzenia, więc za jej zgodą wykorzystałam je tutaj, oby i Wam się spełniło.
Wybór wersji zaproszeń mam dość pokaźny, a to dzięki uprzejmości projektujących je informatyków z bardzo przyjaznej drukarni, którzy wykazali stoicki spokój i nieprawdopodobną cierpliwość a także pełne zrozumienie dla moich objawów histerii (?). Nnnnie.., przesadzam, nie popadam w histerię, a przynajmniej nie z powodu wystawy, która jest imponująca. Już wisi, prawie cała, retusz w poniedziałek. Kolekcja jest prywatna więc stan obrazów dość różny. Nasze konserwatorki napracowały się niewąsko z opisaniem tegoż stanu. Ingerować nie możemy, bo umowa zobowiązuje nas do nie tykania niczego. A szkoda, bo niektóre ramy aż się proszą. Jeden z obrazów ma trzy dziury po gestapowskich kulach, niewielkie ale.. taki akcencik historyczny. Trochę brakuje mi reklamy lecz wystawa powisi trzy miesiące i jak się uda zarobić, w styczniu wydrukujemy wielkie banery. Chcemy też poprowadzić prelekcje na temat Żydów, ciekawa jestem kto i kiedy je przygotuje. Może doktor nauk, kustosz dyplomowany ?, który właśnie, po raz kolejny rozłożony niemocą, czyli grypą leży. Podobnie jak mój pracownik techniczny oraz plastyk - ten ostatni z powodu żony, która z grypą gorączkuje. Catering mamy mieć koszerny, jak na taką wystawę przystało. Liczę na sporo gości na wernisażu, liczę że zaproszenia dotarły do wszystkich i na czas, liczę na sporo zwiedzających, choć sezon w Szklarskiej zacznie się dopiero w połowie stycznia. Wtedy też będziemy mieć jeszcze jedną ofertę wystawową - Stare narty czyli historia sportów zimowych w Szklarskiej. Nie za dużo liczę ? Marketing u nas kuleje. Kończę już ten miły przerywnik i ruszam do roboty. Nie się pali.
Czas trwania wystawy: 14 grudnia 2009 – 28 marca 2010 Wernisaż: 14 grudnia 2009, godz. 17.00 Dom Carla i Gerharta Hauptmannów Ul. 11 Listopada 23 Szklarska Poręba
W leżącym trochę na uboczu miasta pod Szrenicą muzeum - w Domu Hauptmannów w Szklarskiej Porębie Średniej , zostanie otwarta największa w ostatnich latach na Dolnym Śląsku wystawa dawnego malarstwa; niezwykłych, zapomnianych obrazów stworzonych przez artystów, którzy dziś już odeszli w przeszłość - Żydów polskich. Wśród twórców, najlepsze nazwiska znane z podręczników historii sztuki: Jankiel Adler, Jehuda Epstein, Sacha Finkelstein, Maurycy Gottlieb, Max Hageman, Natan Spiegel, Roman Kramsztyk, Henryk Langerman, Izrael Lejzerowicz, Abraham Neuman i wielu, wielu innych. Słowem – reprezentacja malarzy środowiska żydowskiego, działających w pocz. XX w. na terenach rdzennie polskich . Zaprezentujemy 120 obrazów pochodzących z kolekcji prywatnej oraz ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym. Wystawie towarzyszy obszerny, starannie wydany katalog malarstwa „ W Kazimierzu Wisła mówiła do nich po żydowsku… Malarze żydowscy w kazimierskiej kolonii artystów”.
Dzisiaj w jeleniogórskim BWA było otwarcie wystawy Beaty Kornickiej - Koneckiej, mojej ulubionej artystki ze Szklarskiej. Bardzo żałuję, że nie zdążyłam, ale czekaliśmy na transport obrazów z Nowego Sącza – w końcu 14 grudnia otwieram największą chyba w okolicy w ostatnich latach wystawę starego malarstwa (!!!). Mamy fantastyczny finisz w tym roku, wystawa co dwa tygodnie. Najpierw sztuka współczesnej kolonii artystów czyli „Nowy Młyn zaprasza”, potem międzynarodowa poplenerowa szkła EKOGLASS a teraz klasyczne malarstwo historyczne – polskich malarzy żydowskich. Najwyraźniej z gumy jest to nasze małe muzeum o fantastycznej atmosferze. Tak, to na pewno zasługa naszej czarnej kocicy, która ostatnio namiętnie wyleguje się na rurze co na sali wystawowej.
Koło 17-tej zajechał konwój ze 100 obrazami, rozgruzowaliśmy auto tylko, jutro będziemy przyjmować na stan. Dużo i duże. Widziałam je wszystkie na zdjęciach ale nie znałam wymiarów, myślałam, że raczej maleństwa. A tu.. no, no, jak to się zmieści to będę cudotwórcą. Jeszcze w niedzielę przyjedzie transport następnych 20 obrazów – z Kazimierza.
Przedwczoraj i wczoraj ściągaliśmy Hofmana i malarstwo niemieckie ze stałych wystaw, dwa dni pakowania i dziś transport. Część pojedzie do Przemyśla, część – do konserwacji. Przebudowaliśmy wystawę EKOGLASS grupując ją w jednej sali (z odrobiną straty dla estetyki całości ale szkło broni się samo), zmieniliśmy ciutkę stałe ekspozycje poświęcone Hauptmannom i trwa teraz wielkie malowanie sal. Ja się po prostu zwyczajnie cieszę jak wariatka !!!!!!!
No dobra, do roboty i do Beaty, o której może coś skrobnę, choć nie wiem czy mi się uda moim grafomańskim stylem o jej twórczości dobrze napisać.
Wystawa na jedną salę rozrosła się do trzech, a i tak miejsca było ciut mało. Głównym bohaterem autora fotek - Zygmunta Trylańskiego, jest malowniczy Jiří Šuhájek. Zresztą tvp Wrocław też na nim się skupiła. Wsród artystów obecni byli niemal wszyscy autorzy prac: Oldřich Plíva , Jiří Šuhájek, Małgorzata Dajewska, Karolina Spiak, Beata Damian-Speruda, Mariusz Łabiński (siła napędowa całego przedsięwzięcia), Marzena Krzemińska (z pięciotygodniową Matyldą urodzoną w międzyczasie), Igor Wójcik (z ramienia OKiS odpowiedzialny za fundusze), Maciej Zaborski, Jakub Berdych, Andrej Nemeth, Patrik Illo i Martin Muranica. Było miło, ciepło i baaaardzo artystycznie, a całość skończyła się w schronisku na Orlu w Jakuszycach, u Staszka Kornafela, który wraz z ekipą wernisaż zaszczycił.
niedziela, 22 listopada 2009
EKOGLASS FESTIWAL
wernisaż
23 listopada 2009
godz. 17.00
Dom Carla i Gerharta Hauptmannów w Szklarskiej Porębie
Nastawiona na ciężką acz przyjemną orkę przy montażu wystawy przyjechałam dziś do pracy. Prawie wszystko gotowe. Zrobiło się samo ?
Mam fantastyczną załogę, zaprawioną w bojach, zwarty i niemal na wszystko gotowy zespół. Zauważyłam, że nie ma dla nich rzeczy trudnych. Zmontować zupełnie inny osprzęt w kilka dni przy użyciu sznurka i gwoździa - broszeczka. Przygotować odlotowy catering ? Nie ma sprawy, szybkie zakupy kolorowych surowców, ze cztery godziny szybkiej pracy i jest stół przygotowany tak, że pięciogwiazdkowy hotel by pozazrościł. Na codzień ? Widzicie ich jak snują się dyskretnie po salach i "nic nie robią" . Nikt nie wiedzi notorycznego biegania z miotłą i ścierką, wygarniania ton liści z posesji, kilometrów umytych szyb, plewienia ogrodu, godzin odśnieżania, malowania sal, zwierania szyków przed wystawą. Przychodząc na wernisaż skupiacie się na ekspozycji, widzicie spijających miód komisarzy lub artystów z błyskiem w oku i rumieńcem na licu odbierających hołdy w formie okasków. Nikt nie myśli o tym, ta ostateczna wersja to nielekka praca całego zespołu.
Mam wyjątkowe szczęście do ludzi, tu przejawiające się w świetnym, zgranym zespole. Problemy są jak wszędzie lecz ich zasługą jest umiejętność przejścia nad nimi.
Nie ma co, ukłony dla sąsiadów za fajny do wystawy sztafaż w postaci zaproszenia (zazdrość mnie zeżarła).
Muzeum Karkonoskie pokaże wystawę "polskiej kadry" szklarzy . Po pobieżnym przejrzeniu jej składu widzę, że szkoła wrocławska górą. Niektórzy pokażą się i u nich i u nas, będzie co oglądać, co porównywać i nad jakością polskiego szkła artystycznego deliberować.
Zapraszam więc na obie wystawy równocześnie.
U nas, w Szklarskiej zobaczycie prace Wrocławian, Czechów i Słowaków, po lipcowym plenerze Ekoglass Festiwal , w Jeleniej Górze - polską wierchuszkę.
Ostatnio w Nowinach Jeleniogórskich ukazał się artykuł o zarobkach ludzi kultury w mieście - znaczy tych, którzy ją tworzą i tych, którzy w niej pracują. Średnie zrobki muzealników podano w kwocie 3 000 zł bez określania netto czy brutto, zarobki kustoszy z długoletnim stażem - jako dużo wyższe. . I co wy na to jeleniogórscy muzealnicy ?
Kiedyś przewiozłam po Szklarskiej i okolicy znajomych, po miejscach nie bardzo znanych turystom, opowiadając historie z nimi związane. I tak to tylko czubek góry lodowej bo mało wiem, bywam tutaj dopiero jakieś sześć lat i dopiero od sześciu lat uczę się tego miasta. Czasem myślę o tym jak dobrze byłoby się przenieść tutaj, by chłonąć to wszystko. I przeszłość i teraźniejszość, bardzo inne ale tak bardzo podobne. Bo, zauważyłam, że jednak, mimo granicy jaką był 45 r., istnieje tu nieprawdopodobnie silna kontynuacja .. nie wiem czego, atmosfery, ducha. Może to jest tak, że jednak ta siła natury upostaciowiona w Duchu Gór ma taką moc, że nie ważne jaka nacja tu mieszka i jak funkcjonuje, parę lat po osiedleniu zostaje przesycona atmosferą miejsca i zaczyna funkcjonować inaczej. Jakoś tak… mistycznie ? Ależ strzeliłam dygresję…
Szkło w piecu - fot. Robert Kutkowski (albo Zygmunt Trylański, sprostujcie mnie)
Od najdawniejszych czasów szkło się tutaj robiło. No bo opał w lasach pod ręką, wody bieżącej w strumieniach dostatek i najważniejszego również – surowca. Najstarsze huty leśne to głębokie średniowiecze. Z racji tego, że przenosiły się coraz wyżej w góry, po wyczerpaniu okolicznych zasobów drewna, zwane hutami wędrownymi.
Szkło to alchemia. Dzisiejsze technologie wszystko uprościły, zbanalizowały i zagubiły tę bajkę. Wtedy hutnik szkła to był ktoś.. na równi niemal z magiem, czarodziejem. Choć ze szkła wytwarzano tylko przedmioty codziennego użytku to jednak proces ich tworzenia, staranność wykonania, bogactwo, ale i wyważona subtelność dekoracji powodowały, że te małe szklane cacka to dzieła sztuki. Rozwój przemysłu udostępnił je większej ilości użytkowników ale też zniszczył jakiś duchowy wymiar użytkowego przedmiotu.
Henryk Łubkowski,wlaściciel Leśnej huty, gdzie odbywa się Ekoglass Festiwal. Fot. Zygmunt Trylański
Zawsze zachwycało mnie szkło w formie gorącej, plastycznej masy wyciąganej z pieca na piszczeli i natychmiast obrabianej za pomocą … ludzkiego oddechu. W każdym naczyniu zaklęta dusza hutnika... Sztuka współczesna ma skłonność wyciągania ze świata na wizualną powierzchnię, istoty wszelkich rzeczy, szukania najgłębszej warstwy świata. Pewnie skomplikowania codzienność implikuje takie tęsknoty. Uchwycenie istoty materii, konsystencji, płynności, przejrzystości lub rozpłynięcia w niej barwy, wielka zagadka przypadku w kształtowaniu formy – to jakby marzenie współczesnych szklarzy. Niczemu nie służą te przedmioty poza kształtowaniem przestrzeni, łapaniem promieni słońca lub półmroku cienia. Czy komuś, poza artystą szkła, są potrzebne ? Przygotowujemy wystawę poplenerową EKOGLASS FESTIVAL. Szklane dzieła sztuki jeszcze zamknięte są w skrzyniach. Korci mnie żeby tam zajrzeć ale jeszcze nie mam czasu. Te ucztę zostawię sobie na weekend, gdy będziemy montować wystawę. Jeszcze o tym napiszę – i o samym plenerze, który jest elementem takiej właśnie kontynuacji historii .
Zdjęcie zupełnie nie odda tego co czuje się patrząc na obraz
No więc wystawa. Ja ją postrzegam jako całość, nie rozbieram na czynniki pierwsze czyli nawet nie kuszę się o ocenianie czegokolwiek. Wspomnę o kilku obrazach, które robią na mnie wrażenie. Emocjonalne.
Z cyklu „tobołki energii”, kipiące życie. Zaobserwowałam, że przy nich zatrzymuje się większość zwiedzających i wyglądają jakby ładowali akumulatory. To tylko abstrakcja powiedział ktoś, po czym sterczał przed obrazem długi czas. Czemu ? Bo jest w nich ogrzewające ciepło, pogodne światło, przestrzeń pełna ciepłego wiatru, pozytywna energia, która aż promieniuje wnikając w człowieka. Obrazy Bogumiły Twardowskiej-Rogacewicz, za każdym razem zaskakują, przedstawiają tak wiele choć nie przedstawiają niczego prócz czystych plam barwnych, kleksów, sznureczków farby. Bo życie to kolor ?
Jak łąki izerskie we mgle – też kolory życia ale zupełnie inny aspekt - obrazy Teresy Kępowicz. Dwa lata temu pisałam o różnorodnym odbieraniu symboliki jej obrazów, teraz daję się wciągnąć w nastrój. Subtelność niemal monochromatycznych tonów barwnych, delikatne światło ... pejzaż ocierający się o jakąś kosmiczną ponadczasowość, nieskończoność, trwanie. Nie umiem pisać o takim malarstwie, to wymaga poety. Aura nad-zjawiskowości – tak kiedyś ktoś powiedział o jej obrazach. Te dwa obrazy Teresy są bardzo intymne i, moim zdaniem, tu, na wystawie zbiorowej trochę giną, wymagając indywidualnej ekspozycji.
No i wirtuozka ołówka, która narzędziem upoważnionym do rysowania kreski tworzy nieprawdopodobną ilość tonów szarości, niuansów światłocienia a tematyką ujawnia całą emocjonalność kobiecego świata. Beata Konecka.
Same baby ? Nie, ale najwyraźniej najlepiej się czuję w malarstwie kobiet. No i wybrałam same gwiazdy ?
Tak się poczułam, bo chyba jestem z tych nienasyconych. Otwarliśmy dziś wieczór wystawę Nowego Młyna. Zdążyliśmy wbrew wszystkiemu co się sprzysięgło. Najpierw nie było z czego robić, większość prac zjechała w chwili, kiedy już wisieć powinny. Potem problemy z prądem, właściwie te są od jakichś trzech miesięcy. Pilna robota - murowany brak prądu. Tym razem poszło szerzej. W czwartek wieszaliśmy w zimnie i przy świecach, nie zdążyliśmy. Okazało się też, że włączenie prądu uszkodziło system mojego komputera. "Podnoszenie" go trwało pół dnia. Wczorajsze wyłączenie prądu uszkodziło system drugiego komputera (naprawa w poniedziałek) oraz uszkodziło drukarkę, więc brakujące podpisy drukował dział promocji miasta. Został nam dzisiejszy dzień, wernisaż o 17-tej, skończyliśmy o 16-tej. Wszystko byłoby ok., gdyby nie nerwy i wyścig z czasem. Orka od rana, załoga w zwartym szyku do wieczora. Wczorajsze wieczorne włączenie prądu spowodowało też awarię systemów alarmowych - zwarcie, wycie. Jakby tego było mało Skanska, która robi nawierzchnię ulicy, tylko wczoraj, dzisiaj i jutro może poświęcić czas przedpolu muzeum, więc wczoraj ściągali puzzle, dzisiaj wjechał ciężki sprzęt - kopary i ciężarówki. O 16,30 skończyli ubijać warstwy żwiru. Wtedy zjechali radni z komisji budowlanej, którzy chcą pomnik przyjaźni polsko-niemieckiej nam przy budynku ustawić, zostali na wernisaż. Ostatnim rzutem na taśmę stłukłam szybę w starej szafie, przepaliły nam się żarówki w czterech salach. Co jest grane ???? Na wernisażu pojawili się wszyscy czyli był tłum. Było ok. Wystawa ? Jutro.
Straszliwie kiczowaty widok z zamku Gryf Ostatnio robiąc kartę schroniska na Rozdrożu Izerskim zjechałam do Proszówki. Przez Tańkę, która zapragnęła zamek Gryf obfotografować. Dawno tam nie byłam. W jakichś latach 80-tych robiłam, dla Muzeum Rolnictwa w Szreniawie, dokumentację zespołu folwarcznego w Proszówce, zaskoczona malowniczym charakterem całości założenia zamkniętego w czworobok, z cylindrami baszt w narożach. To był odlot. Jak bazylika - kolosalna obora nakryta trzema rzędami przęseł sklepienia krzyżowego na dwóch rzędach kolumn i filarach przyściennych, na długości koło 50 metrów i wysokości koło 5 metrów. Świątynia krów… Zawsze robi na mnie wrażenie monumentalna powtarzalność pionowych elementów konstrukcyjnych rozłożonych rytmicznie na dużej przestrzeni. Pewnie dlatego uwielbiam konstrukcje dachowe budynków tak kolosalnych jak klasztor w Lubiążu. Notabene też go kiedyś robiłam. Polecam odwiedziny. Ot natura..... Gryf wtedy nie zrobił na mnie wrażenia. Łatwiej dostępny i niżej położony niż górski Chojnik. Opuszczony, zrujnowany. Legendarna siedziba kasztelanii Bolka Wysokiego, wg źródeł – element systemu zamków warownych linii rzeki Kwisy w rękach Konrada II Głogowskiego, przez kolejnego, czeskiego tym razem, króla Wacława IV sprzedany za długi lokalnemu rycerstwu, w końcu znalazł się w rękach założyciela gryfowskiej linii Schaffgotschów - Gotsche Schoffa Młodszego. Oczywiście, jak to bywało w zwyczaju, przez cały XV w. zamek był siedzibą raubritterów łupiących karawany kupców z towarami jadące, którym właściciele przyklaskiwali a nawet sami trudnili się tym dochodowym zajęciem. Dzięki temu pewnie można było na przestrzeni XVI w. tak wzmocnić warownię, by w czasie późniejszej trzydziestoletniej wojny dwukrotnie opór mogła stawić oblegającym. Schaffgotsche żyli z rozmachem, przyjaźnili się ze szlachtą polską, zamek był dość luksusowo wyposażony. Dzięki temu pewnie tutaj odbyły się chrzciny Eleonory Schaffgotsch z udziałem matki Jana III Sobieskiego i jego żony, markizy d’Arquien czyli słynnej królowej Marysienki, która jakoś sobie nasze tereny ulubiła. W końcu XVIII w. Schaffgotsche opuścili zamek decydując się na budowę nowej siedziby u jego podnóża – folwarku z nowym domem. W tych właśnie proporcjach. Bo dom, jak na tę rodzinę – mało okazały, za to folwark … fju fju. Ewidentnie widać zmianę priorytetów na bardziej racjonalne. Teraz folwark i nowa siedziba sa w rękach prywatnych. Stacjonuje tu firma produkująca meble. I, o dziwo, zamek też jest w rękach prywatnych, ale jest wystawiony na sprzedaż. Ciekawa jestem kto i jak go kiedyś wycenił. I ciekawa jestem jak wyceniony jest teraz. Gdybym ja wielką kasę miała ....
Szykujemy się do przeglądu prac Nowego Młyna. I ten etap życia uwielbiam. Potem będą już tylko mniej lub bardziej napuszone przemowy, oceny, radość lub złość. Załoga od dwóch tygodni w biegu. Już mamy z grubsza przygotowane sale wystawowe. Po zeszłorocznej ciasnocie, która zakrawała o wpadkę, tym razem przygotowujemy trzy sale. Że przeznaczone na zupełnie co innego, musieliśmy je ciut przebudować, a środków jak zwykle – nie za wiele. Jak to się dzieje, że instytucja mająca prowadzić działalność wystawienniczą, na tążesz działalność skąpi kasy ? Może dlatego, że nie zaplanowałam przebudowy sal przygotowując w zeszłym roku program. Ale nie tylko to. Oszczędzanie w firmie budżetowej polega na wykorzystywaniu zasobów pracownika. Nie czarujmy się, nie mamy dobrego warsztatu pracy i wszystko jest kombinowane własnym pomysłem, często własnym sumptem. Wystawa, którą Niemcy zrobią za ciężkie tysiące euro u nas kosztuje grosze. Bo ? Bo pracownik użyje swojego sprzętu (komputer z własnym - za drogim dla firmy - oprogramowaniem, samochód do zwożenia prac - bo wg administracji firmy – w interesie artysty jest dostarczyć obraz na wystawę, ( może gdy osiągniemy dobrobyt artysta będzie płacił za udział w wystawie ale jeszcze nie teraz, nie w naszym kraju), komórka – bo jeżdżąc po ludzkich domach ciężko korzystać ze stacjonarnego aparatu telefonicznego ), deski i płyty montowane w pocie czoła, wygrzebane z domowych garaży. Wczoraj byłam na spotkaniu z niemieckimi partnerami oraz przedstawicielami niemieckich rządowych instytucji finansujących, gdzie cisnęło mi się na usta: panie, daj nam te kasę, z tymi pieniędzmi zrobimy dziesięć razy więcej niż nasi niemieccy partnerzy. My jesteśmy zaprawieni w bojach i przyzwyczajeni do czynów społecznych. Co nie znaczy, że je pochwalam. Zwłaszcza, że potem muszę ślęczeć przy kompie w domu by zarobić, między innymi na wystawę w pracy. Oczywiście przeginam by uwidocznić problem. Mogłam przecież wniosek napisać i mieć kasę na wszystko ale tego nie przewidziałam, albo raczej czasu nie miałam na papierologię. Więc się przesadnie nie skarżę. Wystawa ma powalić na kolana. Czy powali ? No właśnie, wracam do wystawy. Gros prac już mam i teraz jestem na etapie odwiedzania dawno nie odwiedzanych domów artystycznych. Wczoraj byłam u Koneckich i Trybalskich. Co dom to inny świat , inne nastroje, inna sztuka. Za chwilę to wszystko zawiśnie razem. O ile uda się powiesić tak, by się nie zagryzło. W wypadku jednych artystów – nie ma problemu – sztuka to mniejsza lub większa wirtuozeria techniczna, w odtwarzaniu świata. W wypadku artystów wybitnych – już problem, indywidualność koło indywidualności , zróżnicowany warsztat, często kontrowersyjny sposób widzenia. Niemniej – pewna rutyna, zwłaszcza w wypadku artystów starszego pokolenia. Jak w to wszystko wpasować coś co wyłamuje się z wszelkich artystycznych standardów lokalnej sztuki ? No zobaczymy. Czasem myślę, że indywidualności nie powinny brać udziału w wystawach zbiorowych. Z drugiej strony – bez indywidualności wystawa będzie martwa.
Kaplica świętej Anny i omawiana chałupa na pocztówce z ok. 1900 r.
Wczorajsze spotkanie z Henrykiem Wańkiem upłynęło pod znakiem duchów. Jesteśmy Domem, gdzie najważniejszy Duch Gór jest oswojony, przez właściciela domu z początku XX wieku – Carla Hauptmanna, więc i na nas trochę jego łaskawości spada. Zadbał o to, by romantycznie było – bez prądu. Opowieść snuła się na kanwie atmosfery ostatniej książki Henryka Wańka „Wyprzedaż duchów”, lecz często wędrowała w zupełnie inne rejony Śląska, jednak zawsze z duchami. Tu kawałek cudzej recenzji, bo jeszcze książki nie czytałam..
Tajemnice gór, tajemnice przyjaźni, tajemnice kosmosu... Najnowsza powieść Henryka Wańka - który już wcześniejszymi książkami dał się poznać jako badacz ukrytego porządku świata - to wędrówka po nieznanych zwykłemu turyście Sudetach, gdzie rządzi nie człowiek, a historia, przyroda, alchemia. Właśnie tu krzyżują się szlaki znajomych i obcych, szukających innego wymiaru, wydawałoby się dobrze znanej, rzeczywistości. Znajdują tutaj zadziwiający na każdym kroku świat, spod którego władzy nie będą się już mogli uwolnić i spotykają ludzi, którzy wpłyną na życie nawet najbardziej zatwardziałych sceptyków. "Wyprzedaż duchów" skupia wokół siebie tajemniczy J. - postać fascynująca, choć nieodgadniona. Właśnie on staje się dla czytelnika przewodnikiem po sekretnych krajobrazach. Pełna symboli, tajemniczych odniesień, zagadek Wyprzedaż duchów to powieść o miejscu magicznym - jednym z niewielu ocalałych w naszym zindustrializowanym świecie.
Takie miejsce magiczne mieliśmy wczoraj wieczorem w muzeum, wśród świec. Opowieść zaczęła się od znanej mi postaci, która w książce występuje pod innym imieniem jako tajemnicza wiedźma. Koprowa, twórczyni świątyni Grala na stoku Grabowca. Bo tak wtedy mówiliśmy o tym, wyklętym przez proboszcza w Sosnówce, miejscu kultu. Było to bardzo dawno temu. Moi przyjaciele stali się wówczas właścicielami chałupy koło kaplicy św. Anny i Dobrego Źródła. Chałupa - dawny gasthaus - była w stanie fatalnym – funkcjonował a trochę jako śmietnik dla pobliskiego pensjonatu „Leśny Czar” zajmowanego przez ową postać.
Nieduża i krzepka, stabilnie stąpająca po ziemi, energiczna i pyskata, z przedziwnym akcentem, z obwarzankami warkoczy splecionymi za uszami, otoczona wianuszkiem córek (własnych i przybranych), uczesanych a takie same obwarzanki, zimą śmigających na biegówkach do szkoły, latem zbierających zioła. Mówiono o niej ”wiedźma zielarka”. Podobno rzuciła czary na żonę wójta Sosnówki, gdy ta jej nie była przychylna, podobno przepowiedziała śmierć nasłanego na nią ubeka. W tamtych czasach mieszkał u niej „na stażu” szwajcarski student, birbant, którego rodzice wysłali do lasu, by nauczył się pokory wobec życia. Ksiądz ze Starej Kamienicy twierdził, że podziemne lochy zaczynające się w jego wsi prowadzą do lochów na zboczu Grabowca, do których wejścia pilnuje Koprowa. Mówiono o niej też, że strzeże wejścia do pieczar gdzie ukryte są - poszukiwane przez wszystkich szperaczy – sztabki złota z rezerw Banku Rzeszy.
Powody dla których Koprowa zbudowała świątyńkę i co z tego miała – są niewiadome. Co z tego miała ? Osoba, która tak mocno i realnie trzymała się ziemi, we wszystkim miała jakiś interes, nie mogła inaczej układać się z bogiem czy diabłem. Ona to paradygmat wiedźmy, konkretnej, realnej, dalekiej od wszelkiej duchowości. Jej panbóg miał ciało i krew, domagał się ofiar, z nim należało się targować, brać go pod włos, przekupić go – jeśli się czegoś od niego chciało. Faktem jest, że na odbywające się tam msze, przychodzili pensjonariusze niedalekiego DW Lubuszanin, którzy często pytali czy u nas nie można by herbaty dostać w wędrówce świątyni. No bo spędzaliśmy tam trochę czasu, na sprzątaniu, porządkowaniu i snuciu marzeń o odbudowie miejsca.
A miejsce cudne. Najstarsze miejsce kultowe Karkonoszy. Pogańska Dolina. Najkrótsza droga z Sosnówki Górnej – Wiedźmia Ścieżka prowadzi zboczem przez las. Dom stoi w obniżeniu przełęczy, przodem do szerokiej panoramy podgórskich dolin. Obok - niewielka cylindryczna kaplica św. Anny. Nieco poniżej – Dobre Źródło, zwane też Źródłem Miłości, otaczane kultem już od czasów neolitu. Cudowna woda ze źródła pomaga w wielu chorobach. I w miłości. Należy nabrać wody w usta i siedem razy obiec kaplicę. Jeśli się nie uroni ani jednej kropli, zagwarantuje się sobie wielką miłość. Chrześcijanie walcząc z pogańskimi wierzeniami bardzo szybko usiłowali zaanektować ten teren. Kaplica Św. Anna odnotowana jest w źródłach już w 1212 roku – schronili się tu mieszkańcy uciekając przed powodzią. Nie udało się, nadal obowiązują tu pogańskie zwyczaje, panuje pogańska duchowość.
Przyjaciele nie udźwignęli ciężaru remontu, oddali chałupę Fundacji Brata Alberta, ale mimo remontu nadal stoi pusta. W międzyczasie pensjonat Leśny Czar Koprowej tez został sprzedany. Ostatniego lata jeden z moich znajomych zapragnął kupić stary gościniec. Nie zastał tam nikogo ale w dawnym budyneczku gospodarczym, przez fundację przekształconym w mieszkalny, mieszka osoba, która – z opisu znajomego – wygląda jak Koprowa. Może nie zaginęła, jak myśli Henryk Waniek. Nadal pilnuje swoich skarbów tylko dala sobie spokój z religijnymi praktykami na użytek świata, więc o niej nie słychać.
Takich tajemniczych postaci jest tu w naszych górach mrowie. Poznawać je – to zaszczyt.
Artysta ma w sobie coś z ekshibicjonisty... poprzez dzieło pokazuje swoje wnętrze, No chyba, że ma perfekcyjną technikę i maskować pustkę potrafi. Bo i tak się zdarza. Taki to raczej rzemieślnik choć z bardzo wysokiej półki. (znaczne uproszczenie). Najlepszą opcją dla oglądaczy jest artysta z wirtuozowską techniką i rozbudowanym wnętrzem oraz inteligencją emocjonalną – wtedy obraz przemawia, a jego twórca to artysta dużego formatu. Niewielu jest takich na rynku. Niektórzy artyści ewidentnie tkwią w depresji (?), co widać w ich sztuce. Zwłaszcza w malarstwie bo w emocjach i malarstwie rolę gra kolor. Uprawianie sztuki, jako swoistej terapii zajęciowej jest jedną z technik na wyciszenie i uspokojenie - mozolne pokrywanie powierzchni drobnymi elementami. Widoczne jest, że niektórzy artyści tę formę działania obrali sobie jako lekarstwo na duszę. Taka jest nasza aktualna wystawa, mini - wystawka właściwie. Jej autora polecił nam zaprzyjaźniony aktywista artystyczny (zwany współcześnie animatorem kultury), wobec którego mamy jakieś zobowiązania. Zanim się zdecydowałam, przeleciałam internet w poszukiwaniu informacji o artyście. No są, dużo, znana postać z Wielkopolski, związana emocjonalnie z naszymi górami, bo tu się urodził (no niedaleko), tu bywa i maluje. Przeczytałam wielostronicowy, piekielnie ambitny profesorski tekst na temat jego sztuki, gdzie jak dzwon spiżowy brzmią okrągłe i głębokie zdania na temat poszukiwania istoty świata i rzeczy transcendentalnych i takie tam. Powinnam w końcu zapamiętać, że im bardziej skomplikowana recenzja, tym bardziej "alternatywna szuka (?)".
Dla jasności – nie jestem zwolenniczką sztuki "ładnej" i dekoracyjnej, wolę sztukę istotną, wnosząca jakieś NOWE, prowokującą do myślenia, oddziaływującą, nawet jeśli to działające pozostaje nie nazwane. To co wisi u nas na wystawie skwitował jeden ze zwiedzających jako: dzieła ubłoconego traktora, który przejechał po wyrzuconych na ulice płótnach.
I tu mam pytanie - dla kogo tworzy artysta ? Dla siebie - na pewno. Ale czy też dla ludzi ? Nie zwiedzajcie tej wystawy. Albo przyjedźcie zobaczyć coś czego ja nie potrafię nazwać sztuką.
Nie mogę się oprzeć, cytuję fragmenty opowieści o tej sztuce.
(...) Poszukiwania Andrzeja Leśnika oscylują wokół rudymentów malarstwa: gry przestrzeni z płaszczyzną, potencjału koloru i faktury, relacji abstrakcja - natura oraz wokół zagadnienia gestu i rytmu. Już w pierwszej połowie lat 80-tych rodzi się pomysł malowania zygzaków, pokrywających gęsto powierzchnie prac. W roku 1983 w Galerii Kontakt na pierwszej indywidualnej wystawie pokazane zostają prace wytyczające wiele ścieżek, którymi do dziś niestrudzenie choć już oczywiście nieco odmiennie - podąża wyobraźnia artystyczna poznańskiego twórcy. W trakcie owego pokazu zaprezentowane zostają tryptyk o wygaszonej skali barwnej oraz płótno pokryte szeregami czerwono-białych, zachodzących na siebie rytmicznie zygzaków. Pojawiają się więc - tak znamienna dla Leśnika - idea konstruowania obrazu w oparciu o zygzakowaty, powtarzający się moduł, połączony z kontrastową lub przeciwnie wyciszoną kolorystyką, oraz pomysł zestawiania prac - tym razem w struktury trójelementowe. Zygzaki przebiegają przez kadr poziomymi, regularnymi pasami, wyznaczając siatkę podziałów wewnątrzobrazowych, ustanawianych wobec granic pola obrazowego i jego podskórnej topografii.(...)
Marta Smolińska-Byczuk, PISMO OBRAZU
RZECZ MALARSKA Zatrzymać chwilę. Uchwycić ten szczególny moment kiedy światło odsłania naturę/świat/ i cywilizację, zdejmując z niego zasłony nocy i ciemności. Nie przesłaniać swym istnieniem bytu, ale ten byt do istnienia powoływać. Wnikliwie badać i upamiętniać jego niezwykła materię, przestrzeń. Zapisać grę blasku i cieni odbijających się na różnorodnej powierzchni czy to wody, szkła czy tynku. Oto wezwanie godne malarza - Leśnik wezwanie podjął. Przez materię, fakturę, kolor, gest: przez maksymalne zbliżenie przedmiotu- obrazu, osiąga maksymalne efekty barwne i abstrakcyjne kompozycje. Obrazy Leśnika można nazwać "impresjonistycznymi"- ważne jest w nich uchwycenie chwili, niepowtarzalności, dynamiki przestrzeni światła: poślizg światła po szklistej powierzchni: blask na wodzie : prześwit w lesie czy przebłysk. U malarza objawia się to w pragnieniu doścignięcia tajemnicy świetlistości koloru i przestrzeni światła. Ten imperatyw ruchu w głąb obrazu który staje się Zwierciadłem otwierania się malarza na samego siebie- w nadziei doścignięcia źródeł światła, Doprowadziło do podróżowania w głąb malarstwa i malowania. Wgłębianie się w malarskie materie poskutkowało odkryciem, ze światło jest wszędzie tam, dokąd malarz niesie w sobie. Stąd oddanie się pejzażom żywiołu czystego i oczyszczającego malowania. Urzekła mnie kolorystyka ostatnich prac Andrzeja. Są zdecydowane pod względem syntezy formy i kolorów. Cieszą oczy. "głośne". Po prostu RZECZYWISTOŚĆ MALARSKĄ Leśnik z mistrzostwem preparuje /syntezuje!/ swoją własną paletę barw, wyszukuje takie odcienie i przełamania koloru, jego nasycenie, głębię i walor- by dojść do owego specyficznego kolorytu obrazów odbieranego przede wszystkim w bezpośrednim kontakcie/ bardzo trudno do oddania w reprodukcji/. Wpływ ma na to także faktura prac, reliefowe nakładanie farby- co sprawia, ze obrazy "świecą" w zależności od punktu widzenia a również w zależności od predyspozycji patrzącego/ swoistej "otwartości" psychicznej odbiorcy/. Pokazują w sposób niekonwencjonalny podróże malarza, obserwatora, badacza, który w szczegółach odnajduje urodę świata i życia. Tajemnicze i zakamuflowane, ale to dzięki temu intrygujące. Jeśli więc Leśnik maluje przez całe życie ten swój jeden obraz, to jest na pewno po mistrzowsku skonstruowany "obraz" dotychczasowego twórczego życia. Andrzeju gratuluję. Prof. Bogdan Wojtasiak Poznań, marzec 2005
Zapraszam na Graniczną Kuźnię Szant - oto w piątek 18 września o 17 w Kuźni w Zgorzelcu rozpocznie się festiwal pieśni morskiej (Zgorzelec żąda dostępu do morza!). Jako, że wymyśliłem sobie program Pt. Szanty Narodów Niemorskich, zapraszam do wsparcia i obserwowania linczu, jaki zapewne zafundują mi prawdziwi szanciarze. Weźcie smołę i pierze, będzie ubaw! Więcej pod www.szanty.zgorzelec.pl
poza tym nieustannie chwilowo polecam moją nową książeczkę dla wielbicieli kotów, piratów i wolności szeroko pojętej oraz dzieci. "Kot Pirat i jego załoga" w bardzo promocyjnej cenie 10 zł. Więcej pod:
Byłam wczoraj w wielkim wojewódzkim urzędzie by załatwić parę spraw. Wielki urząd, urządzony estetycznie i majestatycznie, by w petencie budzić świadomość, że tu się załatwia wielkie sprawy wagi państwowej. Estetycznie urządzony z naszych podatków - więc z naszej pracy. W wielkim pokoju z czterema stanowiskami wyposażonymi w najnowocześniejszy sprzęt komputerowy (też pracuję na państwowym i umiem marzyć), siedziała jedna piękna blondynka z bajecznie kolorowymi paznokciami, w zgrabnym i eleganckim żakieciku i, ewidentnie szanując czas pracy, udzielała mi informacji, po czym spełniła moją prośbę – bo w tym pokoju do jej obowiązków należało spełnianie próśb petentów - po czym udałam się do pobliskiego banku, by dokonać opłaty za spełnienie prośby. W innym pokoju, równie pięknie i fachowo urządzonym na czterech stanowiskach, siedział młodzieńki człowiek w garniturze i czytał gazetę. W kolejnym pokoju – pani w moim wieku, która nie umiała mi odpowiedzieć na żadne pytanie z zakresu swoich obowiązków ale uprzejmie udała się ze mną do następnego analogicznego pokoju, z jednym panem tym razem, który wiedział, że swoją sprawę załatwię nie tutaj tylko w innym budynku urzędu w wielkim mieście.
Nasze, podatników pieniądze, nasz czas, wszystko na komfort rządzących i tworzenie stanowisk pracy dla ich bliższych i dalszych krewnych.
Zarządzanie firmą (podobnie jak zarządzanie państwem) to piekielnie trudna sprawa. Bo zarządzanie to dynamiczne sterowanie firmą dla jej szybkiego rozwoju, dla korzyści wielu: historii, aktualnych beneficjentów, instytucji finansujących ale i dla pracowników. Umiejętność oparta na logice i kalkulacji,umiejętność zachowania równowagi między wszelkimi elementami. Czasem trzeba położyć nacisk na coś kosztem czego innego. Ale bazowanie na przeginaniu jako constans -zwłaszcza w jedną stronę, najsłabszą -to niewolnictwo. Tja...coraz dalej nam do demokracji.
Myślę, że nikt z normalnych pracujących ludzi nie wyobraża sobie nawetjak brudne są polityczne układy. Nawet jeśli coś w jakikolwiek drobny sposób wyjdzie na światło dzienne, to jest to maleńki zaledwie kawałeczek lodowych Himalajów. Nie ma świętych nigdzie, władza to zawsze brudne ręce, ubrane w mniej lub bardziej dziurawe rękawiczki, to zawsze układy i wzajemne wyżeranie sobie z dziobków, choćby na oczach szaraczków pluć na się nawzajem. Przystosować się… to jedyne co można, bo walczyć się nie da, zwłaszcza w pojedynkę. Bo w ostatecznym rozrachunku zawsze zostaje się samemu. Czemu ? Bo co się liczy ? No co się liczy ? KASA. Jak się ma kasę można sobie walczyć o idee. Jak się jej nie ma – biedni nic nie mogą.
Po raz pierwszy w życiu zatęskniłam za komuną. Za tym, że tam wróg był jeden, konkretny i jasno określony. Teraz jest słodkie cheese, szczytne cele,piękne słowa i śrubokręt pod żebro.
Nie bardzo mam czas pisać ale problem męczy, a tu nowomłyński przegląd artystyczny czyli doroczna wystawa się zbliża. Więc wybaczcie, że nie do końca przemyślane będzie, raczej parę haseł rzuconych na żer dyskusji. Bo uważam, że powinna się rozwinąć w argumenty i konkrety zamiast pieklić się lub obrażać w ukryciu.
Naświetlę niewtajemniczonym. Przy mojej firmie działa artystyczne stowarzyszenie, skupiające artystów z papierami, autodydaktyków wszelkiego rodzaju, amatorów i ludzi mających ambicje, lub chęć raczej, działania na rzecz kultury. Statut nie przewiduje podziałów na lepszych i gorszych, na tych z papierami czy bez. Wg statutu zadania są inne - wspierać rozwój i promować region jako nasycony sztuką. Co przekłada się na organizację wystaw, imprez, wydawnictwa, inne działania mniej lub bardziej spektakularne, a głównie aplikację funduszy na powyższe cele. Członków stowarzyszenia nie łączy żadna wspólna droga ideowo – artystyczna, poza w/w.
Uczestniczę w działaniach stowarzyszenia od początku, jestem jednym z jego założycieli, obecnie „trzymam łapę na kasie”, czyli jestem skarbnikiem, sekretarzem i wszystkim innym od tzw. czarnej roboty. Myślę, że po tylu latach mogę co nieco na ten temat powiedzieć. Acha, dla jasności, zarząd pracuje społecznie.
Od 2005 r., co roku odbywa się wystawa - przegląd twórczości. Do tej pory wszyscy mieli równe prawa. Robiąc wystawę kierowałam się jej estetyką, współgraniem, prac wiszących na ścianie obok siebie, nie faworyzując nikogo. Mnie chodzi o całość. Zresztą, jako odbiorca – „oglądacz” sztuki, nie wtajemniczona w szczegółowe arkana twórczości, nie zastanawiam się czy autor pięknego obrazu ma jakiejkolwiek papiery uprawniające go do wiszenia w takim a nie innym sąsiedztwie. Oczywiście widzę walory warsztatowe jednych, skromne początki drugich, co też w jakiś sposób warunkuje towarzystwo na ścianie, ale nie dyplom. Ale to ja, odbiorca. Jako pracownik muzeum poczuwam się przynajmniej do starania się o obiektywizm. Poza ostatnią, niezbyt udaną wystawą z powodu niewielkiej przestrzeni na nią przeznaczonej a także tempa prac, pozostałe wystawy raczej oceniane były jako dobre. Lecz cały czas, niejako podskórnie, toczy się kuluarowa dyskusja: czy nie powinno się amatorów wystawiać osobno. Tego typu uwagi wypływają z ust artystów dyplomowanych, abstrahując od wartości prac, dokładnie rozumiem dlaczego. W rewanżu otrzymują uwagi „zadzieracie nosa”. Dla mnie to nie ma najmniejszego znaczenia, mogę robić osobne wystawy jeśli zaistnieje taka potrzeba. Ale dogadać muszą się członkowie stowarzyszenia.
By zmotywować artystów do intensywniejszych działań a także zainicjować tworzenie kolekcji regionalnej sztuki współczesnej, moja szefowa złożyła deklarację, że co roku kupować będziemy przynajmniej jedną pracę wybraną przez ustalone gremium – tu członkowie mają się zastanowić wg jakiego klucza. I ponownie zaczęła się dyskusja o rozdziale warunkowanym dyplomem, wróciły wspomnienia o niesprawiedliwościach dawnego mecenatu państwa, zaczęły się odwracania się na pięcie - „mam to gdzieś, to dyskryminacja” albo wręcz przeciwnie . Jedni są za, inni przeciw.
Wychodzę z założenia, że lepiej nawet się pokłócić, dać sobie po razie ale dojść do jakiegoś consensusu, bo cel jako taki jest szczytny. I mam nadzieję, że wszyscy członkowie stowarzyszenia tak do tego podejdą i powiedzą co im leży na sercu. A racje są po obu stronach.
Wczorajszy wernisaż wzbudził lekką konsternację muzealnej obsługi „a jak dzieci przyjdą ?” Tjaa.. nagość – zwłaszcza męska i nieskrępowana - najwyraźniej grzeszna i brzydka, więc oczęta dzieci chronić przed nią należy. Jeśli będzie ruch na wystawie to pewnie głównie z powodów sensacyjnych, nie artystycznych. Malarstwo akademickie zagościło u nas, powiem - prowokująco erotycznie, choć bardzo naturalnie. Walory artystycznego warsztatu – typowe dla akademii. Tu sztukę różnicuje głównie napięcie, temat, emocja. Trochę już jej oglądam i takie zdanie (nie skończone) mi się wykształca. Ale to dobre malarstwo. Maluje Paweł Stępniak, informatyk z pierwszego wyboru, artysta – z kolejnego, pewnie ostatecznego, co się czuje również w stylu życia. Malarz performance udzielający się we Wrocławiu oraz współtwórca murali w muzycznym klubie w Międzyzdrojach. Nie wiem jak długo para się malarstwem, studia artystyczne skończył w 2006 r., więc jest na początku twórczej drogi, już chyba dość akceptowanej przez środowisko, sądząc z ilości przyjezdnych na wernisaż. Monika Stanisławska, prawnik i ekonomistka – że tak powiem - z zawodu primo voto, obecnie studentka ASP na Wydziale Grafiki – fotografia i multimedia. Są to na razie kierunki, dość trudne do pokazania w tradycyjnej scenerii klasycznego prowincjonalnego muzeum. Monika to jakby typowy obserwator - reporter zbierający kawałki rzeczywistości, tworzący z nich małe etiudy filmowe. Nie wybiera wydarzeń spektakularnych, piękno dostrzega w codzienności nadając jej walor artystyczny. Interesuje się też światem niejako marginalnym, postrzeganym przez społeczność jako brudny oraz dokumentuje działania irracjonalne, jak na przykład projekt „pociąg do nieba’ Andrzeja Jarodzkiego czyli Futka – do obejrzenia na stronie http://pociagdonieba.org/ skutkujący
Z wernisażu. Każdy, kto wejść chciał na wernisaż musiał dać "myto" czyli namalować fragment wspólnego obrazu, złożyć swój malarski autograf. Dopóki obraz, farby i pędzle stoją na wystawie, każdy ma prawo go malować. Zostanie to dzieło w naszych zbiorach. Miał odbyć się koncert gitarowo - poetycki, ale skoro wszyscy jechali na kontynuację na Orle do Jakuszyc, koncert oraz pokaz filmu Moniki z Meksyku odbył sie tam.
Po wojnie starostą jeleniogórskim był Wojciech Tabaka. Zaangażowany w stworzenie jednolitej społeczności z przyjeżdżającej tu mieszanki kulturowej. Wydawało mu się, że takim spoiwem może być kultura, artyści.. Na zasadzie – sztuka jest ponadnarodowa. Czy dobre to było założenie – nie wiadomo, gdyż ówczesne okoliczności polityczne nie dały szans by to sprawdzić. Dziś mam pewne wątpliwości czy rzeczywiście sztuka jest taka ponadnarodowa. W kategorii geniuszu – zapewne tak, co widać, ale w kategoriach nieco mniejszych – niekoniecznie. Zawsze mi się wydawało, że największą istotą artystycznej duszy jest poszukiwanie. (Pewnie dlatego żem chowana na impresjonistach.) Tymczasem nasi artyści to najwyraźniej całości skończone, na ostatni guzik zapięte, nie potrzebujące jakichkolwiek impulsów zewnętrznych. Nasuwa się przypuszczenie, ze dopiero teraz sztuka to w całości sztuka osobistego wnętrza jej twórcy, hermetycznie chroniona przed innymi. Artysta współczesny zwykle nie mówi o sztuce. Po co, ona ma mówić sama za siebie. Błąd, coraz mniej osób z zewnątrz (krytycy) wypowiada się na temat sztuki, poza momentami, gdy trzeba kogoś wypromować, w związku z tym coraz rzadziej mało wykształcone w tym kierunku społeczeństwo wie, na co powinno zwrócić uwagę i jakie są powody, że ta sztuka „jest taka brzydka” i, że „sam bym to lepiej namalował”. Naturalnym odruchem człowieka nie kształconego estetycznie, jest podziw dla najwierniejszego odtwarzania piękna natury czyli podziw dla warsztatu. Trudno się więc dziwić, że artysta nie ma z czego żyć. Ten karkołomny skrót myślowy to degresja, kiedyś ją może rozwinę. Zmierzam do tego, że artyści, jak wszystkie grupy zawodowe, tworzą swoje kółka adoracji wzajemnej. Szkoda tylko, że tak starannie zamknięte w swoim kręgu. Oczywiście są jednostki nawiązujące kontakty zewnętrzne ale generalnie obejrzenie wystawy artysty spoza – to najwyraźniej profanacja. Pierwszy raz poczułam to bardzo namacalnie przy wymianie wystaw między naszym Nowym Młynem a Kazimierską Konfraternią Sztuki. Delikatne zdumienie Waldka Odorowskiego „Jak to, nie znasz go ?” Nie, nie znam, znam tylko Marka Andałę, malarstwo jego żony Marty, no i – ale to skądinąd - Jana Wołka, choć malarsko nie powala na kolana. „A ty znasz malarstwo Teresy Kępowicz, Trybalskiego albo rzeźby Zbyszka Frączkiewicza ?” Nie, bo skąd. Ale to odległość, nawet tu, lokalnie mam wrażenie, że „każdy sobie rzepkę..”, bez próby wyjścia na zewnątrz. Wkurzona jestem, bo wczoraj znów miałam niezły wernisaż, niezłej sztuki a z naszych nie było nikogo. Co zauważyli przyjezdni artyści. A przyjechały akademickie tuzy. Nie byłoby dobrze ich ciut skrytykować, wszak wiadomo, ze akademicy to zachowawczość i skamielina ? A może nie ? Nikt nie miał ochoty tego sprawdzić. Ani też - podzielić się z niezorientowaną artystycznie publicznością. Taka jest norma. Dlatego sądzę, że artyści to społeczność, która uważa się za skończoną całość , co sugeruje popadanie w rutyne. O wczorajszym wernisażu napiszę w kolejnym poście, bo tu byłoby zbyt długo.
Niemal mistyczne przeżycie zdarzyło mi się kiedyś w pocysterskim kościele klasztornym w Rudach Raciborskich. Stałam w cieniu bocznej nawy, ze smukłego okna wpadały złote promienie słońca. Unoszący się pył budował anioły.. magia. Żadne, absolutnie żadne budowle nie robią na mnie takiego wrażenia jak kościoły gotyckie. I nie mówię już o katedrach w Chartres czy Amiens, tych przeżyć dostarczają też nasze, choć nie tak filigranowe i misterne.
To jest coś co mnie porusza w sferze duchowej i estetycznej. Nie malarstwo - to odbieram bardzo emocjonalnie. Nie rzeźba – tu podziwiam głównie kunszt i mozół. Architektura gotycka. Jej mistycyzm, monumentalna lekkość, dominacja i moja przy niej maleńkość, tu unosi się cała magia powstała na styku idei i materii. Moje pisanie o tym to profanacja. Barok też lubię, podobnie jak i secesję, style, które wypływają z emocji, nie z rozsądku i logiki. Ale je lubię inaczej. Gotyk to coś zupełnie innego, wiedza tajemna budowniczych ku chwale nieznanego.
Uważano ich za elitę, natchnionych Duchem Świętym. Doskonali znawcy fizyki, astronomii, fachowcy od okultyzmu, czarnej magii i alchemii. W katedrze w Chartres w południe 21 czerwca, promień słońca w zenicie wpada przez witraż, oświetlając metalowy element na kamiennym bloku, zwiastuje przesilenie letnie. Żaden sukces, Egipcjanie też to umieli. W centrum katedralnego labiryntu w Chartres człowiek doznaje duchowego oświecenia – to miejsce silnego promieniowania energii geopatycznej Ziemi zaburzające świadomość – tu dochodzi do interakcji ludzkiego organizmu i pola geomagnetycznego. A to za sprawą poprowadzenia czternastu podziemnych cieków wodnych właśnie w to miejsce. Czy wszyscy budowniczowie znali te tajemnice, czy katedra nyska takie kryje – nie wiem. Ale wejść do niej warto. Jeszcze krótko o symbolice średniowiecznego labiryntu. Kamienne ścieżki tworzące na posadzkach kościołów symetryczne zwoje miały doprowadzić do serca labiryntu. Pokutnicy odbywali tę wędrówkę na klęczkach, najczęściej trafiając do punktu wyjścia – by zrozumieć marność ziemskiego świata., trafiając do celu, tracąc poczucie czasu - by przeżyć przemianę duchową. Labirynt – jak droga do Jeruzalem, raju dla wybranych obdarzonych Łaską. Żeby było ciekawiej w centrum labiryntu można spotkać napisy niekoniecznie pochodzenia chrześcijańskiego, czasem lustro – by poznać dwoistość ludzkiego istnienia. Jeszcze w XV wieku młodzi mnisi nowicjatu śpiewali pieśni tańcząc wokół labiryntu. Pogański zwyczaj. Może dlatego większość labiryntów usunięto. Tajemne zwyczaje budowniczych katedr wiążę się z początkami rytuałów masońskich - jak sugeruja badania. Mało wiem.