piątek, 10 maja 2024

Zygmunt powędrował w zaświaty

 Jakiś czas temu umarł Zygmunt Trylański.  Gdy w zeszłym roku poprosił mnie o spotkanie i obiecałam mu, że pojawię się na jego stypie - obśmiałam go. Ale rzeczywiście, byłam na stypie, gdy zaskakująco wcześnie umarł. Odbyła się ona w Garze Mocy przy Starej Chacie Walońskiej. Ludzi był tłum, piliśmy nalewki, które Zygmuś skrzętnie produkował przez lata i staraliśmy się bawić świetnie. Choć czasami ciut smutno było. 

20 kwietnia napisałam na fb:

Dziś pożegnanie Zygmunta. Znam go dopiero od 2004 r. I zawsze był dla mnie bardzo pozytywną postacią.Imponował mi jako człowiek, który nie miał wieku — wysportowany, biegający z aparatem po górkach, długodystansowiec. Ponadto otwarty, pogodny, radosny, kochający życie bez względu na to co przynosiło.Był nieprawdopodobnie aktywny, zaprzyjaźniony ze wszystkimi pokoleniami i równo traktujący wszystkich. No, może nie zwolenników PISu i konfederacji, gdyż politycznie był wojującym liberałem, w czym byliśmy zgodni.

Będzie mi go cholernie brakowało.Zygmuś, wiem, że nie byłeś religijny, ale niech ci tam będzie dobrze w Twoim niebie, za co wychylę kieliszek Twojej nalewki.

Bardzo fajny tekst o Zygmuncie przygotował Waldek Grzelak, za jego zgodą pozwalam sobie go umieścić tutaj.

Fotograf Świtu

Zygmunta Trylańskiego poznałem w latach 70, wtedy  nic nie wskazywało na to, że ta znajomość stanie się znajomością zażyłą.

Zygmunta, wówczas przewodnika górskiego i fotografa ze Szklarskiej Poręby, zapamiętałem z powodu jakby lekceważącego stosunku i powściągliwości, jaką wykazywał do własnych fotografii, w których ja dostrzegałem estetykę nie do zapomnienia. Następne, co zapamiętałem z jego fotografii, to była czerń sylwetowej postaci jakby z malowideł na skale z późnego paleolitu. Ten sylwetowy sposób widzenia i czerń zastosował w fotografii aktu na krakowskiej wystawie „Wenus” w 1977 r. za którą otrzymał Grand Prix. Zapamiętałem również, że potrafił podporządkować monochromatyzm jednego tonu swojemu zamysłowi i w jego granicach rozwijał wielkie bogactwo odcieni. Dlatego teraz, po latach, nie dziwi mnie jego wielka wrażliwość na kolor. Zrozumiałem, że czas nie popłynął wstecz, ale wyżłobił fotografa - kolorystę.

Czy dzisiaj ktoś pamięta tamtego Trylańskiego ? Teraz po okresie monochromatycznego spokoju, erupcji pocztówkowego koloru oraz latach niezasłużonego zapomnienia jego fotografie przenosiły nas w świat wysublimowanych barw i harmonii zamkniętych w piękne formy, przenosiły nas do   świata sztuki, w którym obowiązuje nie to, co widzi, aparat fotograficzny, lecz to, co sobie uświadamiamy ze swojego widzenia. Sztuka bowiem, jest działalnością umysłową. Zygmunt był realistą, ukazującym rzeczywistość prawdziwie, ale tylko w jej cechach istotnych. Ta prosta forma i zespół środków fotograficznych, którymi wyrażał treść, była jego osobistą, odbiegającą jednak od autentyzmu wizją, z której wynikały przemyślenia, emocje, wrażenia będące transformacją jego doznań. On więził w kadrze ulotne myśli zapamiętane z poranków, a długie wieczorne cienie wykorzystywał do tworzenia plastyki obrazu. Tym renesansowym sposobem widzenia tworzył liryczną poezję w fotografii oraz jakiś rodzaj powagi i radości jednocześnie. To jakby sakralne misterium, msza przed świtem. To były jego roraty. Zygmunt  bowiem był fotografem świtu spowitego w mistycyzm, wobec którego ja nie pozostawałem obojętny.

Mam nadzieję, że udało mi się przedstawić obraz artysty, który bezkompromisowo ukazywał równość między pejzażem a innymi dziedzinami fotografii,  fotografującego jakby ponad tym, co się w fotografii dzieje, i wykazać, czym w istocie jest dobra fotografia. To jest ta fotografia, która porusza nasze zmysły i sprawia przyjemność z jej kontemplacji.

                                                                                                    Waldemar Grzelak

31dzień marca2024 r.                          

                          

niedziela, 14 kwietnia 2024

Gościniec, gospoda na Grabowcu

Jacek zawsze marzył, żeby mieszkać w lesie, jak najbliżej natury. To właśnie on wyciągnął nas po pierwszym roku studiów na jeziorne wakacje – na wyspę na mazurskim jeziorze Krzywa Kuta. Miał "ksywke" Jackson i swoją piosenkę (Old handsome Jackson built the sexy chair...). Po dosyć długotrwałych:))) studiach pracował w instytucie meteorologii albo w czymś takim, po czym rzucił robotę i zatrudnił się w Sosnowce, w Lubuszaninie.
Zabudowa na pleteau
Kaplicę św. Anny znał, gdyż rok wcześniej wraz z Ewą, na zlecenie robił inwentaryzację obiektów sakralnych w okolicy Jeleniej Góry. Już wtedy przyuważył zrujnowany dom, w którym Frau Koper – wspomniana w poprzednim odcinku - trzymała kozy. Postanowił go jakoś pozyskać. Przyjedżał do Jeleniej Góry i włóczyliśmy się po urzędach. Na co dzień odwiedzaliśmy urząd konserwatora zabytków, gdzie królowała pani Jadwiga Skibińska, albo wojewódzki Wydział ds. Wyznań – tak, było coś takiego. Czemuś w gestii tego urzędu pozostawała decyzja co do własności chałupy koło kaplicy św. Anny. I oczywiście w gestii konserwatora. Pani Jadwiga wyraźnie nie znosiła Frau Koper, twierdząc, że to ona doprowadziła do dewastacji i zalania kaplicy św. Anny, gdyż samowolnie poprowadziła rury wodne z dobrego źródła do swojego pensjonatu „Leśny Czar”, co spowodowało wybijanie wody w kaplicy. Dlatego też przyklaskiwała Jackowi, sądząc, że jak on tam zamieszka, będzie nadzorował kapliczkę. Obrazu św. Anny w ołtarzu nie było, był w konserwacji w Toruniu. Drzwi do kaplicy też nie było, tylko krata. Na podłodze leżały jakieś dechy, woda wypływała spod ołtarza.
Na 1 planie "Leśny Czar"
Gdy w końcu udało mu się uzyskać akt własności Koprowa nie była szczęśliwa. Musiała usunąć kozy z parteru i płachty z ziołami ze strychu. Przy okazji zniknęła stara, malowana szafa ludowa, która stała w korytarzu przy drzwiach.
Jacek i Ewa byli na miejscu, w Lubuszaninie i kiedy się tylko dało pędzili do chałupy, by sprzątać. Reszta dojeżdżała z Wrocławia co tydzień i ja z Jeleniej Góry. Ogarnialiśmy dom - kupa gnoju, błota i śmieci we wnętrzu, dziurawy dach, walący się komin, wilgoć jak szlag, zwłaszcza w ścianie od strony stoku. Ale widok sprzed domu zapierał dech w piersiach. Zwłaszcza gdy rozebraliśmy pozostałości dawnej wiaty stojące na skraju plateau. Pozostał stareńki jawor rosnący obok. Nie było jasności co do własności małego gospodarczego domku stojącego na granicy działek, prostopadle do gościńca, nie było go w akcie.
W maju wnętrze gościńca było już wysprzątane, chłopcy rozebrali komin, by nie zwalił się nikomu na głowę, kilka razy tam spali. Gdy siedzieliśmy na przyzbie marząc jak to kiedyś będzie wyglądać i kombinując skąd kasę na remont, odwiedzali nas licznie turyści, pytając czy nie można się czegoś napić lub zjeść. Logiczne więc, że miała to być knajpka z mieszkaniem Ewy i Jacka.
 
Dobre Źródło 1982
Frau Koper – mieszkająca w pensjonacie Leśny Czar (zdjęcie 1925 r. i 2018 r,) i jej dziewczyny podglądały nas z daleka. Zapewne dla swojego bezpieczeństwa, zagrodziła drogę dojazdową od strony Lubuszanina, traktując ja jako prywatną, więc chodziliśmy górą. W międzyczasie w jej domu, oprócz przysposobionych nastolatek i pomagającego jej mężczyzny, pojawił się rudy chłopak ze Szwajcarii - student, przysłany przez rodziców do zielarki po nauki. Co mu naopowiadała o nas – nie wiem, omijał nas szerokim łukiem.
W tym czasie, gdy Frau Koper nie miała już łatwego dostępu do kapliczki św. Anny wymyśliła msze przy starym drzewie. Nigdy tam nie byłam. Ponoć na drzewie zamocowana była rzeźba jakiegoś świętego i ołtarzyk. W niedziele msze odprawiał tam ksiądz z Karpacza, którego przywoziła, gdyż z księdzem z Sosnówki była pokłócona. Z tych mszy korzystali wczasowicze z Lubuszanina. Podobno założyła też sektę Świętego Graala - pisze o tym Henryk Waniek. Coś o tym słyszałam ale nie pamiętam.
Wrzucam fotki z 1925 r.. Na pierwszej domek obok kaplicy św. Anny i wiata na froncie. Na drugiej, na pierwszym planie jest „Leśny Czar” należący do Koprowej. Na trzecim – zdjęcie budynku z 2018 r., już po częściowym remoncie. Na czwartym gościniec - ja to datuje na 84 rok, ale wg strony polska.org jest to 89. Niemożliwe. Byłam tam w 1985. - dom by l w trakcie remontu. No i Dobre Źródło, fotka Jacka z 1982 r. Jeszcze wnętrze kaplicy Sw. Anny z 82 r.
Fotki ze strony:
oraz Dobre Źródło - fotka Jacka z 1982 r. 
 
Zapewne 1984
Epilog – co dalej
Moi przyjaciele wyprowadzili się z Sosnówki pod koniec 1983 r., gdyż Ewa spodziewała się dziecka (w maju 84 urodził się mój chrześniak Maciej). Podjęli też starania, żeby dom na Grabowcu komuś sprzedać. Wariatów chętnych kupić ruinę nie było, więc kilka lat później, około 84 r. przekazali dom Bractwu Świętego Alberta, które planowało uruchomić tu swoje schronisko. Zanim to jednak nastąpiło we wrocławskim domu rodziców Jacka pojawiła się Frau Koper, próbując przekonać ich, by nakłonili Jacka do sprzedania domu jej. Podobno była bardzo miła, ciepła i nad wyraz sympatyczna.
Kiedy Bractwo podjęło remont – nie wiem. Byłam tam z innymi przyjaciółmi w 1985 r. Teren był ogrodzony, dom pozbawiony okien, a w salonie znajdował się wybetonowany „basen” (?), bardzo głęboki, w formie leja o kwadratowym przekroju. W tekście napisanym i wygłoszonym przez prof. J. Tischnera w radio Wolna Europa w 1990 r., na temat Fundacji Brata Alberta w Polsce – widnieje informacja, że remont prowadzony był od wiosny 1989 r. i, że ma tam zamieszkać 8 osób. Pewne jest jednak, że remont zaczął się przed 85.
Co działo się potem – też nie wiem. Fundacja oddała lub sprzedała budynek. Gdy byłam tam jakieś trzy lata temu, wszystko było pięknie wyremontowane, w gościńcu funkcjonowała knajpka, budynek gospodarczy był Domkiem Myśliwskim.
Na zdjęciu czekamy na autobus do Sosnówki. Fotka z 85 r. Ten chłopak po lewej to ja

sobota, 13 kwietnia 2024

Frau Koper. Pierwsza moja opowieść o kaplicy św. Anny na Grabowcu

Mówili o niej zielarka, wiedźma, autochtonka, ale najczęściej Frau Koper. Chodziły słuchy, że rzucała uroki, a nawet otruła żonę wójta gminy Podgórzyn, gdy jej podpadł. Że adoptowała te wszystkie dziewczyny, które mieszkały z nią w lesie, w pensjonacie „Leśny Czar’ na zboczu Grabowca, nieco poniżej plateau z kaplicą Św. Anny i sąsiadującym z nią dawnym gościńcem. Była niewysoka, ciemnowłosa, z warkoczami splecionymi nad uszami w formie precli. Często towarzyszyły jej podobnie uczesane nastolatki, zimą biegające do Sosnówki na nartkach.
W końcu 1982 r., w roku mojej przeprowadzki do Jeleniej Góry, para moich przyjaciół – Ewa i Jacek zamieszkali w Sosnówce w pobliżu kaplicy, w DW Lubuszanin, gdzie Jacek dostał pracę kaowca i zaopatrzeniowca. Lubuszanin należał wówczas do Lasów Państwowych, Nadleśnictwa Zielona Góra. Jacek jeździł zielonym jeepem, często pojawiał się w Jeleniej Górze, czasem z Ewą, wówczas mnie odwiedzali. Albo ja ich. Zwykle jechałam do Bierutowic (dziś Karpacz Górny) i przez las schodziłam do Lubuszanina.
Natomiast z powrotem schodziłam lasem w dół, do Sosnówki, drogą tzw. Hexen Treppe – do Okrąglaka – stołówki FWP stojącej na zakręcie, a potem przez Sosnówkę Dolną do Podgórzyna, Cieplic i autobusem do domu. Nie wiem skąd wzięła się nazwa Hexen Treppe, która wtedy obowiązywała; teraz używa się określenia „Babia Ścieżka”, która wiedzie płn. zboczem Grabowca aż do Patelni, więc nie jestem pewna czy obie ścieżki są tożsame. Patelnia to płasko zwieńczona grupa skałek. gdzie rzekomo funkcjonował stół ofiarny wykorzystywany podczas pogańskich obrzędów. Jest to też miejsce kumulacji kanałów energetycznych uznane za miejsce mocy – karkonoski czakram. Poniżej Patelni, na zach. od Lubuszanina, znajduje się Kaplica św. Anny, dawny gościniec i święte źródło o wodach nasyconych radonem. Woda ze źródła uważana jest za cudowną.
To miejsce – pogańska Dolina – penetrowane było przez ludzi już w czasach neolitu. Gdy przyszło chrześcijaństwo, pogańskie miejsce kultu na Grabowcu przywłaszczyli sobie zapewne joannici ze Strzegomia, którzy w 1281 r. otrzymali od księcia Bernarda Lwóweckiego Cieplice Śląskie wraz z 250 łanami „roli, łąki i lasu”. Ale tez nie jest pewne czy to o ten teren chodzi. Obecna kaplica stanęła tu w pocz. XVIII w., na miejscu starszej i stała się ona miejscem pielgrzymek. Podobnie święte źródło. Według legendy, kto siedem razy obiegnie kaplicę św. Anny z „cudowną” wodą w ustach, spotka go szczęście w miłości.

wtorek, 9 stycznia 2024

Epitafium dla Pawła Trybalskiego

         Umieszczam przepiękny tekst Kazimierza Pichlaka poświęcony Pawłowi


            " Żegnamy Pawła Trybalskiego, człowieka, który był dla nas kimś niezwykle ważnym i bliskim. Nie przez codzienne, czy choćby  częste kontakty twarzą w twarz, słowo za słowo. Ale na matrycy naszego życia był punktem bardzo eminentnym, bardzo wyraźnym i znaczącym.

   Z odejściem Pawła kończy się pewna epoka. W Michałowicach było Trzech Muszkieterów.  Panowie uwielbiali swoje towarzystwo. Wspólnie celebrowali odpalanie cygar. Sączyli dobre trunki. I rozmawiali, gadali, opowiadali. Pierwszy odszedł Rysiu Wojnarowski. Potem Ksiądz Kubek. Teraz ostatni z nich.

   Paweł pochodzi ze wschodnich rubieży Rzeczpospolitej, z Zamojszczyzny, z kolonii Hostynne. Często odwoływał się do swych korzeni, bardzo się z nimi utożsamiał.  Wrósł w karkonoski krajobraz, ale światło, barwy, klimat, metafizyka jego rodzinnych stron zakorzeniły się w nim bardzo głęboko. I ten wschodni zaśpiew, już nie w potocznej mowie, ale w duszy bardzo.

Jego pierwszym „górskim” etapem była Kamienna Góra, gdzie projektował tkaniny w Zakładach Przemysłu Lniarskiego „Len”. W tym czasie równolegle rozkwitał jego talent malarski. Zyskiwał coraz większe uznanie. Szczególnie ważnym okazał się rok 1970. Zadebiutował swoimi pracami w najbardziej wówczas prestiżowej galerii w Polsce – warszawskiej Zachęcie. No i został członkiem Związku Polskich Artystów Plastyków. Wołowej skóry by zbrakło, aby opisać wszystkie sukcesy, osiągnięcia, laury, zebrane przez Pawła. Niewątpliwie stworzył On nową unikalną wartość w sztuce polskiej, rzec by można kosmiczną. Zważywszy na tematykę jego wielu obrazów, to bardzo adekwatne słowo. Kosmos był jego pasją.

   Nazywano go polskim Salvadore Dali. Ale to porównanie jest większym komplementem dla artysty z zakręconymi wąsami. Z perspektywy czasu rzec by można, że Salvadore Dali był hiszpańskim Pawłem Trybalskim.

   Spośród wielu określeń Pawła, najbardziej podoba mi się GLOBTROTER WYOBRAŹNI. Nie doszukałem się nazwiska twórcy tego miana, ale na pewno autor trafił w punkt.

   To, że Paweł był absolutnym perfekcjonistą w posługiwaniu się pędzlem, to oczywiste. Każdy milimetr jego obrazów to geniusz malarskiej techniki wykreowany ręką arcymistrza, na poziomie, który skłania do podejrzeń o udział sił nadprzyrodzonych. Ale Paweł nie malował obrazu dla obrazu. Każdy z nich jest o czymś. Zawiera jakąś opowieść, metaforę, anegdotę. Na ogół głęboką myśl. Każda z prac Pawła jest nie tylko arcydziełem malarskim. Jest również emanacją Jego erudycji, intelektu, wyobraźni. Tak, Globtroter Wyobraźni. Jakaż to piękna definicja Pawła. W ostatnim okresie twórczości pojawiły się serie jego prac, w których wręcz bawił się abstrakcyjną formą i kolorem. I w takim rodzaju malarstwa okazał się mistrzem.  Wszystko to  tworzy z Jego dokonań jeden z najcenniejszych skarbów polskiej kultury.

   Z Kamiennej Góry rodzina Trybalskich przeniosła się na jeleniogórskie Zabobrze. Zamieszkali tam na 11 piętrze, a z okien pracowni Pawła rozciągał się widok na całe Karkonosze. Wkrótce to miejsce stało się jednym z najważniejszych salonów artystycznych miasta. Fanklub Mistrza zrzeszał elity kulturalne Jeleniej Góry i okolic.

   Z Karkonoszami związał się literalnie, gdy Państwo Trybalscy zamieszkali w pięknym domu w pięknym otoczeniu przyrody w Michałowicach. Tu Paweł znalazł swoje miejsce do życia. Tu tworzył dzieło za dziełem. Któż tu nie bywał! Śmietanka polskiej kultury. No i my, przyjaciele i znajomi, którzy przyprowadzaliśmy naszych przyjaciół i znajomych. Po to, aby doznali iluminacji sztuką najwyższych, kosmicznych lotów. Aby doświadczyli  kontaktu z genialnym artystą, ale przede wszystkim wspaniałym, pięknym człowiekiem.  Wszyscy, z wypiekami na twarzy, z rozdziawionymi ustami słuchaliśmy opowieści  Mistrza o malarstwie, inspiracjach, ciekawych ludziach, o kolekcji niezwykłych przedmiotów przywiezionych ze świata przez gospodarza i przyjaciół. Anegdota goniła anegdotę, refleksja refleksję. Wiedza Mistrza rozświecała mroki naszej ignorancji. Paweł dymił erudycją. Tak, to były niezapomniane chwile. Dla wielu uczestników tych spektakli jedno z najważniejszych spotkań w życiu.

   Jednak nie było niestety tak, że życie oferowało Pawłowi wyłącznie sukcesy, aplauz zachwyconego świata. Nie raz, nie dwa Paweł mógł zapytać : Dlaczego ja? Dlaczego Panie Boże mnie wybrałeś, abym doświadczał tego czego doświadczam. Ale dźwigał się z najcięższych tragedii. Miał w sobie moc przetrwania najtrudniejszych chwil. I, myślę, że mogę tak powiedzieć, miał szczęście do przyjaciół. No i do Miłości. Ostatnie prawie 20 lat życia spędził u boku Lidki, też artystki, która rozumiała go jak nikt. Paweł żył pełnią życia. Z rozmachem, ze smakiem, zamaszyście.

   Niestety choroba okazała się bezlitosna. Przez ostatni rok, choć bywały okresy nadziei, zabierała światu i nam Pawła kawałek po kawałku, słowo po słowie. Szczególnie podczas ostatnich kilku miesięcy. I mimo wysiłków rodziny i najbliższego sercu Pawła przyjaciela – Jarka Górala, nie udało się Go życiu przywrócić.

   Niewesołe to chwile. Ale cóż, każdy z nas prędzej czy później będzie bohaterem takiego spektaklu. Buddyści uważają, że śmierć jest najważniejszym wydarzeniem w życiu człowieka. Czasem śmierć bywa wybawieniem, gdy ból i cierpienie, totalna bezsilność, destrukcja fizyczna i mentalna stają się nie do zniesienia.

   A co robi teraz Paweł? Zapewne przechadza się po niebiańskich łąkach. Czasem przysiądzie pod drzewem. Może zapali z Kubkiem cygaro? A potem rozstawi swoje powietrzne sztalugi i namaluje obraz, choćby z widokiem ze swego karkonoskiego okna. Przyjdą Leonardo, Vermeer, Rafaelo, Vincent,. Będą cmokać z uznaniem, poklepywać po plecach. Nooo, Mistrzu… Aż któryś z nich powie : Niby mamy tu bezmiar czasu, ale spędzajmy go ciekawie. Opowiadaj nam Pawle o tym meteorycie, zębie rekina. inkunabułach, mosiężnych kulach, skrzydełku pingwina. A potem znów coś nam namaluj.

   A my? My, cóż  - jesteśmy szczęściarzami. Bo mogliśmy tych opowieści słuchać. Bo nasze drogi i bezdroża,  ścieżki naszego życia przecinały się ze ścieżkami życia Pawła. Doświadczyliśmy wielkiego Daru.

   Zdarzało mi się pisać wiersze na benefisy i wernisaże Mistrza. Jeden z fragmentów Paweł polubił szczególnie i częst gościom cytował. Otóż patrząc na siwiznę Pawła napisałem tak.

I jeszcze pytanie

Bo mam problem, cóż,

Czy to szron na włosach,

Czy kosmiczny kurz?

   Czytał ten wiersz z intonacją, która sugerowała drugą odpowiedź. I miał rację. Nie ma najmniejszych wątpliwości. Paweł jest dzieckiem Kosmosu.  Wróć! Paweł jest bratem Kosmosu. Brat przyjął Brata z otwartymi rękami : Pawle, było nam ze sobą zawsze dobrze, i tak już zostanie.

   Patrzymy w rozgwieżdżone niebo. Machamy do Ciebie, Pawle. Dobrego dnia. I życia. Pod  nowym adresem, ale też wśród swoich.

 

 

                                                                                                   Kazimierz Pichlak

 

04.01.2024

 

Zdjęcie Tatiany Cariuk Falewicz