Nie uwierzyłam, gdy kiedyś tam powiedział, że ma białaczkę. Opieprzyłam go za głupoty. Ale miał coś takiego w twarzy, że musiałam uwierzyć. Podziwiam go za to, co zrobił potem. Po chwilowym kryzysie, poszedł na wojnę z chorobą. Całkowicie zmienił tryb życia, dietę, wypróbował na sobie chyba wszystkie metody medycyny niekonwencjonalnej. Korzystał, i owszem, z porad lekarzy, ale postawił na zioła, naturę, nieznane medykamenty sprowadzane z Chin czy Ukrainy, nawet na szeptuchy i szamanów z Maroka. I szło dobrze. Codzienne opowieści o nowych doświadczeniach i ich skutkach, nawet zaczęłam to nagrywać z myślą, że napiszemy książkę. A potem powstali "Laboranci u Ducha Gór", część receptur wypróbował na sobie.
Myślę, że pielgrzymka do Composteli była mu potrzebna do oswojenia myśli o nieuchronnej przyszłości. Nie sądziłam, że tak bliskiej.
Potem napisał "Zauroczonych Karkonoszami", został dyrektorem - tu zaskoczył mnie dyplomacją i umiejętnością okazywania szacunku pracownikom, przygotował program edukacji regionalnej, współdziałał przy "Kuchni Ducha Gór" i zbliżał się finału kolejnej książki - o historii sportów zimowych w Karkonoszach. Równocześnie wędrował po górach, organizował następny rajd "Flanela" i na tydzień przed chorobą wziął w nim udział. A potem był covid. Szkoda.
Będzie mi go brakować. Gdy uwierzę, że już go nie ma.
Nie chciał smutnego pogrzebu... bo o tym też gadaliśmy.