poniedziałek, 29 czerwca 2009

Wolę człowieka niż jego dzieło, choć człowieka postrzegam przez pryzmat dzieła.

Obserwuję z zachwytem. Nie oceniam artystycznych walorów, formatu sztuki, raczej działanie – co też jest formą sztuki a na pewno aktem tworzenia. W sumie człowieka ocenia historia, po tym co stworzył. Można żyć dwojako. Można skupić się na swoim małym komforcie czy interesie, można robić, żyć bardziej dla innych. U Milińskiego - myślę - to dla innych wyszło przypadkiem, najpierw chodziło o niego. Choć może się mylę... Uwielbiam ludzi, którzy znajdują sposób na życie – najlepszy dla siebie, a ten sposób przekłada się na coś więcej. Bo w sumie dla maleńkiej Pławnej Miliński robi bardzo wiele, dla młodych artystów też – pokazuje im sposób na życie. A przy tym wszystko toczy się tak naturalnym trybem, jakby bez wysiłku, jakby taka była konieczność natury, losu, bógwieczego. Przy okazji niejako znalazł sens, cel i sposób. Nawet jeśli zaczął od siebie, wyszło dla ludzi.

Sporo takich ludzi widocznych jest w mojej okolicy. U niego dodatkowo gra przeszłość i ewidentne szukanie. I znalezienie. Zdecydowanie bardziej cenię takich - nawet jeśli uzyskany efekt jest o wiele mniej spektakularny.

Tak namieszałam,ze nie wiem czy wyszło czytelnie.

niedziela, 28 czerwca 2009

Urodzony na cmentarzu. Część III



W Szklarskiej Porębie zaczęłam poznawanie artystycznego świata. Kiedyś pojechałam do Pławnej. Obejrzałam galerię, podobało mi się. Dom pełen rzeźb, obrazów, kominek, wielka posesja pełna drewnianych masek, lalek, kamiennych rzeźb. Miliński – wypasiony – tak bym teraz powiedziała, siedział pod wielkim parasolem, w grupie młodych ludzi, mówił. Miałam ochotę zagadać, przedstawić się ale.. nie miałam śmiałości. Czemu ? Przecież gadam bez oporów ze wszystkim co ma uszy na tym świecie. Może ta nieśmiałość przez to, że go w myślach kiedyś tak fatalnie potraktowałam ?
„Urodzony na cmentarzy” – pożyczyłam tę książkę od Lidki Śniatyckiej. Kiedyś gawędziłyśmy sobie mile przy kawie w ogrodzie i nagle Lidka weszła na temat Milińskiego. Oczy zapłonęły, z zachwytem zaczęła o nim mówić. O człowieku, który kiedyś przez nikogo poważany nie był. Tytuł mnie zniesmaczył – gra pod publiczkę, nieszczęśliwy, brudny, zły.. czysta komercja, reklama. Mój zaprzyjaźniony telewizyjny dziennikarz mówi, że przyjedzie do mnie na wernisaż jak tylko krew się poleje – inaczej tv mu materiału nie kupi – takie są potrzeby społeczne, tv wychodzi im naprzeciw. Miliński też wie, zna ludzkie slabości.
Przeczytałam. Książka jak książka, dobrze napisana. Fajnie się czyta jakby się plotek o znajomych słuchało. Opowieść o życiu artysty – menela, który wychodzi na prostą. Nono.. ten Miliński ma łeb do interesów, dobrze się sprzedaje.

Człowiek, którego nie ma. Część II



Jechaliśmy większą grupą w teren, do Lwówka Śl. W szaroburo-zielonej, odrapanej, choć pięknie położonej Pławnej ujrzeliśmy wychuchany, czerwony wyremontowany dom z napisem Pławna 9. O !! Miliński się tu usadowił.. Tylko uwaga i odrobina zdziwienia – to on żyje ? Często przemierzając tamtą drogę obserwowaliśmy coraz to nowe elementy. A to jakieś rzeźby daleko w polu, a to afisz informujący o plenerze rzeźbiarskim, a to grupy specyficznie ubranych ludzi. W międzyczasie coraz częściej słychać było o Klinice Lalek, jakoś nie kojarzyłam czy to Miliński czy to Wiktorczyk. Moje zainteresowanie życiem artystycznym okolicy ograniczało się do rejestrowania tła, mimochodem. Nie pamiętam już jaka to była wystawa, może Imposante Ladschaft ale odbywała się równocześnie w dwóch miejscach, w jeleniogórskim muzeum i w BWA. Po otwarciu w muzeum przemaszerowaliśmy ulicami miasta do BWA w pochodzie prowadzonym przez kolosalne lalki, wóz drabiniasty a właściwie dziwaczną konstrukcję…i teatralnie poubieranych ludzi. Walili w bębny, grali, może tańczyli, czuło się święto. Meksykański pochód. Kolejne święto – otwarcie wystawy Ducha Gór w szklarskoporębskim muzeum – w imprezie towarzyszącej wzięły udział chyba wszystkie okoliczne teatry… Zaślubiny Ducha, spektakl plenerowy. Qurcze, fajne to, człowiek staje się częścią jakiejś wielkiej, naturalnej, świątecznej całości, jakieś uniesienie…
Kiedyś wpadła mi w ręce Gazeta Wyborcza, na drugiej stronie wielki afisz – reklama Milińskiego. Poruszyła się artystyczna Jelenia Góra. Część ludzi miała mu za złe - o artysta się sprzedaje, mizerny artysta skoro musi płacić za reklamę ( na zasadzie chyba „prawdziwa sztuka obroni się sama”. Części zaimponował – raczej tym, że umiał wpaść na taki pomysł lub, że tyle kasy miał by w tym miejscu, w Wyborczej…
Kiedyś poznałam Grześka Szymczyka. Właściwie nie od artystycznej strony. Poszłam na stadion wojskowy, gdzie mój mąż i jego przyjaciele, w ramach usportowienia, grali w nogę. Był też Grzegorz, emocjonalnie związany z naszym przyjacielem Józkiem, szefem Monaru. Zdaje się, że to Monar stał się powodem ich przyjaźni, szacunku i bliskiej łączności. Grzegorz zaczął mówić o Milińskim, jak o kimś bardzo ważnym w jego życiu. Zaprosił mnie na jakiś plener w Pławnej albo na jego finisaż. Oczywiście nie pojechałam. (Nieprzytomna nieśmiałość). Malarstwo Grzegorza znałam - wpływy Milińskiego.

Parias. Część I


Deszcz, grafitowe niebo, środek starej, odrapanej wsi dolnośląskiej, która powolutku zaczyna poddawać się regeneracji. Tak powolutku, że prawie tego nie widać. Dzisiaj tonie w mokrej zielonointensywności. Na wzgórzu nad tym środkiem górującym wznosi się barokowy, majestatyczny, żółty kościół. Dominium wiary, właściwie kościoła. W dziewiętnastowiecznej ziemi enklawa katolików w zalewie protestantów. Teraz ? Zwykły kościół. U stóp – pomarańczowy zamek – rzucający się w oczy nawet w tak ponury jak dzisiaj, mokry dzień. Dominium pogaństwa, zaprzeczenie świętości, ukochanie najbardziej diabelskich mocy ziemi. No tak.. poszłam w patetyczne tony, bo właściciel tego królestwa zawsze mi się kojarzył z diabelskim nasieniem zaprzeczającym ludzkiej przyzwoitości. Bardzo łatwo jest oceniać ludzi nie znając ich, oceniać po efektach działania lub ich braku. Podlegam takim ludzkim emocjom, w końcu człowiekiem jestem, choć anielskim, z racji naturalnego przyrodzenia.
Nigdy nie poznałam osobiście Darka Milińskiego (powinnam mówić pana Dariusza ? Może, kultura wymaga). Boję się czy co ? Widziałam kilka jego obrazów, coś w nich było takiego co lubię – naturalność, intuicyjność (malowana więc i odbierania), delikatność, smutek, samotność. Słyszałam o nim sporo od różnych ludzi ale postrzegałam jako postać marginalną. Ot, następny nie radzący sobie ze światem, ćpający, pijący, wmawiający światu, a głównie chyba sobie, że jest artystą. Wprawdzie zastanawiało mnie czemu tylu niegłupich ludzi do niego ciągnie ale nigdy nie zastanawiałam się bliżej, w końcu… nie bywał wonczas „na salonach”, parias. To były lata 80-te a właściwie ich początek. Bliska mi osoba, nie umiejąca znaleźć swego miejsca w życiu, coraz częściej o nim mówiła. Pracowałam wśród ludzi, którzy czasem mówili o nim, jakby z pobłażliwym machnięciem reki. Bliska mi osoba zaczęła chodzić na lekcje malarstwa - do Milińskiego, opowiadać o nim z dziwnym błyskiem w oku, z szacunkiem… Kiedyś w muzeum zobaczyłam ten autorytet….. chudy, drobny, bezzębny, miałam wrażenie – brudny, oparty o kaloryfer w holu… no menel.. na dodatek chyba naćpany.. jak można takiego traktować poważnie… No co, to przecież naturalnie ludzkie odruchy.
Potem, zajęta życie, zapomniałam o takiej postaci. Zniknął ? Nie wiem.

piątek, 26 czerwca 2009

takie tam........

Nad teatrami się dziś zastanawiam. Bo fotki wrzucałam na picassa i trafiłam na zdjęcia z „anielicji” Kliniki Lalek. Ni cholery na teatrze się nie znam tylko go trochę lubię. Kiedyś miałam rzut chorobowy na historię teatru, nawet zapamiętałam rewolucyjnego dla angielskiego teatru Gordona (bodajże) Craiga, ale to wszystko. Teatr dla mnie jest jak każda inna sztuka – musi działać, w jakikolwiek sposób.
Sporo koło mnie teatrów… I oficjalnych jak Teatr Norwida (notabene szefem ostatnio został Bogdan Koca, którego z baaaaaaaardzo dawnych lat pamiętam jako głównego bohatera sztuki Equus we wrocławskim Teatrze Polskim, jak ten świat się plecie….) czy Teatr Animacji (nie wiem czy są już rozdzielone czy dalej razem) ale i prywatnych jak właśnie Klinika Lalek ze Stacją Wolimierz związana, Pławna 9, Teatr Nasz czy nasz eksportowy michałowicki Cinema. Co o nich powiedzieć potrafię poza tym, że są i całkiem dobrze się bawią ? Że Cinema jest trudny dla zwykłego zjadacza chleba, że Teatr Nasz poszedł trochę działalność pod publikę (choć z tonu nie spuszcza), którą gromadzi przy swojej własnej scenie (niezły sposób na życie), że pozostałe stają się coraz bardziej komercyjne, acz ubarwiają znacznie wszelkie imprezy.
Wiktora Wiktorczyka zaprosiliśmy kiedyś do udziału w imprezie Artystyczny Jarmark towarzyszącej otwarciu wystawy Kazimierskie impresje, gdzieś w 2006 roku. Przyznam – zrobili nam tę imprezę.

środa, 17 czerwca 2009

Nadpobudliwa aktywność Grzegorza Ż. Szwagra contra starczy marazm.

"Brak sów"

Noc w lesie
Księżyc w fazie "nów"
Wyć chce się
Brak mi sów !
Gdzie sowa, sowa, sowa ?
Kręcące głową z lekkim hukiem
I z hu-humorem
Ponad bukiem
Dowcip szepczące
O tym jak:
Siedział wróbel z krukiem
A z nimi przy stoliku krowa
I na wpół borsuk, na wpół sowa
Tu trzeba przerwać żart
(choć wart)
W pół słowa
Bo nie ma sów
Znów
Boli głowa
Żal i ból
A także smutek niewymowny
Bo chciałbym być dziś
Gołosowny
Chociaż na chwilę
Cóż poradzę
Że jestem sowofilem?

Zacni spamobiorcy! Zapraszam w czwartek 18 czerwca do Wrocławia, do liceum nr 12 (koło Świebodzkiego) na PYK - czyli przegląd kabaretów. Zagra tam mój kabarecik Młotki, z MDK Zgorzelec. Ja też coś mam plumknąć, start o 17, wstęp symboliczny najprawdopodobniej. W sobotę 20.06 o 18.30 w Goerlitz, koło Karstadtu na Elisabethplatz zagrają Chszonszcze - przy okazji Fest der Kulturen. Set swój powtórzymy w niedziele ok 12 rano na Fete de la Musique w Goerlitz, Konsulplatz. Powyżej można porównać brzmienie germańskich i romańskich nazw imprez muzycznych. Brzmienie Chszonszczy niebawem. Plener, więc wstęp wolny. Niebawem także nowy tomik z poezją! Pt. "Muzy Kant". Już się polecam. Wierszyk poniżej. Taki jakiś jak z "Fioletowej Krowy". Smacznego
Grzegorz Ż. Szwagier

Tyle listu a teraz ja. No przecież szlag trafia człowieka, gdy patrzy na taką nadpobudliwość bo aktywnością to ciężko nazwać. Wstawać, ubierać się, jeść, pracować, książki pisać, grać, wierszować, kabarecić, dziewczęta nadobne zwodzić, życie towarzyskie prowadzić. Człowieku !!!!! Dlaczego mi się nie chce ? Bo mam 50 lat ??? Czytam Izerbejdżan. Dopiero. I dziś w Jagniątkowie obejrzałam przepiękne fotografie jakiegoś Czecha, w Izerach zakochanego. Chyba sobie w sobotę do Izerki pójdę.Marianna




niedziela, 14 czerwca 2009

Nic sie nie dzieje w państwie duńskim.

A może ja poprostu nic nie wiem. W końcu nie było mnie prawie przez tydzień. W międzyczasie gablota padła i telefon ale już wszystko na dobrej drodze, łapę na firmie dziś trzymam, wychodząc z założenia, że pańskie oko konia tuczy. Ruch ludności zerowy. Nawet po naszej, jakoś mniej dziś rozkopanej, ulicy nie chodzą. Czyżby w góry wszyscy poszli albo w przydomowych ogródkach nad grillowanymi potrawami się pochylają ? Strawa dla ciała. A dla duszy ?
Co u nas w najbliższym czasie ? Przetoczyły sie przez nas jak walec upiorne inwentaryzacje, posprzątaliśmy bałagan wynikły z szukania zawieruszonych niedoborów, czekamy cierpliwie na kontrolę (superwizja - to takie modne ostatnio słowo) z instytucji nadrzędnej.
Ze spraw świątecznych - uroczyste przekazanie nam przez wojsko rzeźb, które już stoją na posesji. To 19 czerwca, w samo południe - wojsko ma dowcip. Zaproszenia poszły, goście pozapraszani, my zwieramy szyki przygotowując wojskową celebrę i licząc na to, że trochę nas za rączkę poprowadzą. No bo jak ? Te rzeźby barwną szmatą nakryć by ściągali i odsłaniali czy też wstążką przewiązać - by przecinali ? Skąd niby wojskowe zwyczaje mam znać ? A może im co nieco narzucić z naszych zwyczajów, w końcu to nasze poletko. Ostatnio sporo z wojskiem do czynienia mamy. Raczej z obroną cywilną ale tą też wojskowi sterują. Nie tak dawno poprowadziliśmy szkolenie z rozśrodkowania zbiorów na wypadek konfliktu zbrojnego i całkiem nieźle nam poszło. Wcześniej współpracowaliśmy przy przewożeniu tychże rzeźb, co wcale łatwym nie było. Przysłowiowa karność i punktualność wojska... no no, pracę skończylismy o 19 z powodu opóźnienia transportu.
Potem, nie pamiętam już (czy jeszcze) kiedy - otwarcie wystawy poplenerowej prac osób niepełnosprawnych - montaż tej wystawy to fajna zabawa, wernisaż w towarzystwie tychże osób - sama przyjemność. Oraz przygotowanie informatora poplenerowego.
No a potem - szara rzeczywistość. Warsztaty ceramiczne w pensjonacie Raad z pokazem wypalania gliny w piecu węgierskim - lipiec, przygotowanie książki "Panorama Szklarskiej Poręby" gdzie stare (pocztówki) z nowym (zdjęcia współczesne) będzie się mieszać. Chcemy ją przygotować w tym roku, wydać na początku przyszłego - na rocznicowe obchody miasta. Trzeba będzie wniosek o kasę na druk napisać. No a potem wielkie przygotowanie do wielkiej wystawy malarstwa żydów polskich i malarstwa Nowego Młyna. Nie mogę się doczekać, bo wiąże się to z wyjazdem do Kazimierza i Nowego Sącza. A dawno tam bardzo nie byłam i dawno bardzo tamtejszych znajomych nie widziałam. No a potem ZIMA czyli zwieranie szyków przed następnym latem.
Po południu jadę zobaczyc czy gdzie indziej się coś dzieje.

sobota, 6 czerwca 2009

Dobry pracownik to zadowolony pracownik

Nie moje to motto lecz japońskie ponoć a afekty jego - chyba czytelne. Jestem zwolenniczką motywowania nie karania bo, w większości wypadków karanie podcina skrzydła. Ogromną frajdę sprawiło mi gdy moja pracownica po chwili rozmowy stwierdziła "No to ruszam do roboty. Rany !! Jak Pani potrafi natchnąć i uskrzydlić człowieka w dołku".
Wychodzę również z założenia, że nie czas pracy się liczy tylko, że robota ma być dobrze wykonana. I nie ważne czy ktoś to robi w godzinę czy w dwa dni. Jak sobie zorganizuje czas - to jego broszka, ma być w terminie. I jest to skuteczne a równocześnie nie pozwala na bezsensowne marnowanie czasu, przelewanie pustego w próżne i popychanie kotka za pomocą młotka. Gdy zaczynałam pracę nie miałam do roboty absolutnie nic, gdyż mój pracodawca nie miał odwagi dać mi czegokolwiek - bo spieprzę. A generalnie chodziło o to, że gdybym ja robotę wykonała, to mogłabym okazać się lepsza (lub rzeczywiście spieprzyć) albo mój pracodawca nie miałby nic do roboty. Nigdy nie męczyłam się tak jak wówczas. Po pracy wracałam do domu zmęczona nicnierobiebniem tak bardzo, że spałam ze dwie godziny dziennie. Kiedyś zaproponowałam że przygotuję dużą wystawę
Ech ta secesja (mój mały konik) i usłyszałam "chce się pani ?". Patrząc na swojego szefa nigdy nie mogłam zrozumieć jak można tak marnować czas, markować pracę i to w glorii męczeństwa dla narodu dobra.
Teraz nie wiem w co ręce włożyć i nie sypiam po południu, jestem nakręcona.

No i skupiłam się na jednym wątku... Wynagrodzenie ma charakter motywujący, lecz w naszej firmie już dawno utarło się, że wynagrodzenie jest stałe, niezależne od zakresu obowiązków czy ilości wykonanej pracy. Lecz wbrew pozorom ludzie traktują taki stan rzeczy jako zło konieczne i jakoś przesadnie nie domagają się wyższych pensji robiąc co do nich należy. W większości. Niektórzy naprawdę dużo więcej. Za frajer. Czasem się nóż w kieszeni otwiera gdy totalny nierób zarabia tyle samo lub trzy razy więcej.

Dużo ważniejsze jednak wydaje się docenienie pracownika, zauważenie jego starań, pozwolenie mu na samodzielne rozwinięcie skrzydeł. Dumny z efektu swego dzieła pracownik zrobi dużo więcej. Dla firmy a posrednio dla siebie - poczuje swoją wartość i przydatność. Często chwalę swoją załogę, podkreślam, że bez nich nic by nie wyszło. Nie mogę ich wynagrodzić finansowo bo kasy nie trzymam a widzę, jak często wystarczy podziw. I absolutnie nie jest to bajer, naprawdę zdaję sobie sprawę, że jestem elementem zespołu, moja rola to też zarządzanie i bez moich ludzi nie osiągnęłabym wiele. Daję im to odczuć i efekty mam. Jesteśmy dobrze postrzegani, zakres działań mamy dużo szerszy niż inne, analogiczne placówki, atmosfera w pracy swobodna, ludzie z zewnątrz lubią u nas pobyć.
Oczywiście nie jest anielsko, zgrzyty są, jak wszędzie. Ale jest łatwiej, przyjemniej i ludzie lubią przychodzić do pracy. Czemu to piszę ? Koledzy wiedzą.

piątek, 5 czerwca 2009

O d... trzasnąć, na urlop jeszcze nie idę.

Przeżyłam inwentaryzację zbiorów (koszmar, nigdy nic się nie zgadza), plener niepełnosprawnych (jeszcze do zrobienia tylko wystawa i katalog), plener studentów (już nawet znaczną część wystawy rozebraliśmy w obliczu niemożliwości dogadania się z opiekunami), drugą edycję złotego auruna i całe z tym zamieszanie, już wyglądało, że wychodzimy na prostą i będziemy mogli się zająć zaległą robotą a tu telefon. Najpierw z AMW, potem od szefowej. Wojsko życzy sobie wielkiej fety na okoliczność przekazania nam dwóch rzeźb, a ja mam tę fetę zorganizować. Kasy nie ma więc zaproszenia na drukarkach w macierzy wydrukować, zawiadomić media, ściągnąć oficjeli i przygotować catering - wszystko bez kasy. Oczywiście wszystko da się zrobić, nawet bez pieniędzy. Tylko dlaczego ja, skoro mamy tak rozbudowany marketing łącznie z dyrektorem ds. marketingu ? "A co ? Ja mam to zrobić ?"- zapytała szefowa. No i co ja mam rzec na takie dictum ?
Odpowiedziałabym "Nie, dział do tego powołany" ale po co, skoro ona wie, że ja wiem, że ona wie ? Niemoc dyrektorów w obecnych czasach jest wstrząsająca.

Wojciech Weiss "Piękno do mnie przyszło"



Dzisiaj Muzeum Karkonoskie w Jeleniej Górze otwarło wystawę malarstwa Wojciecha Weissa. JAKAŻ JESTEM ROZCZAROWANA !!!!! W czasach moich studiów nauka historii sztuki polegała na oglądaniu reprodukcji w książkach. Weiss gwiazdą podręczników nie był ale gdzieś tam się lokował za moim ukochanym Malczewskim czy Mehofferem. Jakieś dwie do trzech reprodukcji widziałam, może nawet z jeden żywy obraz, już nie pamiętam gdzie. Co zobaczyłam dziś ? No tragedia, może miał zadatki na wybitnego malarza ale moim zdaniem nim nie został. A jego malująca żona ? Cienizna. Ze słynnymi impresjonistami łączyła go jedynie fascynacja japońszczyzną chyba. Nie, nie są to dobre obrazy. Niemniej pokazywać ją u nas trzeba bo dość rzadko pojawia się sztuka polska w naszych zachodnich muzeach. A wszyscy inklinację do niej mamy.
Ps. Większość malarstwa, poza naprawdę wybitnymi, dużo lepiej wygląda na fotografii niż w realu.
Pps. Wystawę przygotowali i fizycznie zrealizowali ludzie, o których nikt nie wspomniał : Katarzyna Kułakowska, Ania Szczodrak i Wiktor Staszak.
Pps. Koleżanki zauważyły, że jest to najbardziej nudny z moich blogów, że za długie posty piszę, więc się skracam.