Pokazywanie postów oznaczonych etykietą odrobina prywaty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą odrobina prywaty. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 14 marca 2016

chce mi się podróży

http://kolumber.pl/photos/show/place:1772998/page:14
Jak zwykle zaczyna się w marcu. Nosi mnie. Do jakiejś roboty ulubionej pojechałabym a tu martwy sezon. Więc jeżdżę palcem po mapie swoich wakacji. Płn.wsch. narożnik naszego pięknego kraju. Cholerka, co wybrać ? Sejneńszczyna, Suwalski Park Krajobrazowy a może Wigierski Park Narodowy? Nie znam zupełnie tamtych rejonów, poza jeziorami Krzywa i Biała Kuta w okolicach Pozezdrza. Ale to prawie Mazury, bo Giżycko o rzut beretem. Czy my zdążymy zobaczyć wszystko i poczuć a jeszcze przygodę przeżyć ? w 14 dni ??? Nowe pejzaże, inna architektura, zupełnie inna historia, inne religie i ludzie... już bardzo chce mi się jechać.

http://pozornie-zalezna.blog.pl/files/2015/06/suwalszczyzna-9.jpg


piątek, 11 marca 2016

xxx

Chce mi się gadać, szczerze do bólu. Nie mam z kim. Rodziny o pokolenie młodszej i pokolenie starszej martwić nie należy -  zrobią z igły widły, przyjaciółki.... chyba już kiedyś powiedziałyśmy sobie wszystko o wszystkim. O czymże chciałabym pogadać ? A np. o śmierci.  Temat tabu w naszej kulturze, temat który natychmiast sprowokuje odpowiedzi typu "przestań, jeszcze masz czas", nie gadaj głupot, jesteś za młoda", albo i panikę "ona o czymś mi nie mówi !". Nie o to chodzi. Dzisiaj w drodze do pracy przemknęło mi przez myśl, że w sumie śmierć to musi być nieprawdopodobna ulga, od wszystkiego, co usiłujemy sobie narzucić kurczowo trzymając się życia. A tak naprawdę nic już ode mnie nie zależy poza resztą mojego życia. A czy kiedykolwiek zależało ?
Jestem zmęczona, nic mi się nie chce, nie umiem się cieszyć, ludzie mnie nudzą, nic mnie nie motywuje bo nie widzę sensu.  Ja. mi, mnie, ja, ja, ja, tak ja. Chcę pogadać o sobie. Jestem pępkiem swojego świata. Właściwie to może chciałabym wypłakać się na cudzym ramieniu. Ale z czego ? Ze starości ?

wtorek, 8 marca 2016

strach

"Bać się – to zazwyczaj jest pomysł, który stał się odruchem. Smucić się i być samotnym to zazwyczaj również jest pomysł." 
Tak napisał jeden Młody, który dobrze pisze więc ostatnio go czytam.  Akurat na temat strachu dużo mi się  myśli, bo ja martwię się ciągle. O dzieci, rodziców, pracę, a nawet pieniądze. Ale jak ma być inaczej skoro skoro to co  pamiętam z dzieciństwa to strach ?
Strach,  że tata nie przyjedzie, bo przecież mógł mieć wypadek na motorze.
Strach co będzie jak tata przyjedzie, a ja urwałam lalce nogę. 
Strach, że się zabijemy na trasie WZ bo tata jedzie szybko jak wariat.
Strach, że dostanę dwóję z chemii i będzie katastrofa.
Strach, że nie dostanę się na studia i nie znajdę pracy, bo przecież jestem tylko sobą.
To moje dzieciństwo, powiązane ze strachem mojej mamy. Współczuję jej, że całe życie się boi i jestem wściekła na siebie, że tak trudno mi z tego wyjść.I, że przenoszę strachy na swoje dzieci. Choć tak bardzo się staram o nic nie martwić.
Na to konto zrobiłam sobie mały przegląd zysków i strat. Wyszło mi, że mam dobre życie. Mimo kilku bardzo ważnych śmierci, a może właśnie dzięki nim, jestem bardzo silna. Nie na tyle silna jednak, by pozbyć się strachu.Albo raczej by uwierzyć, że jest tylko moim pomysłem, odruchem.

środa, 24 lutego 2016

rozterki starej matki

Marzyłam by mieć dzieci niekonwencjonalne, niestandardowe, przygód się imające i cudne. Chciałam, żeby ich życie inne było niż moje - stabilne, siermiężne i  socjalistyczne. No i mam. Wyleciało mi z głowy, że spełnienie marzeń bywa bolesne. Dumna jestem ze swoich dzieci, samodzielnych, zaradnych, aktywnych, niegłupich, zaprzyjaźnionych z całym światem i lekko zwariowanych.  Tylko ileż mnie nerwów ich aktywność kosztuje !!!! To  tylko ja wiem.
I moja przyjaciółka, do której zadzwoniłam po wsparcie a ona z pyskiem do mnie:
- Ty mówisz, że masz czym się martwić ? Popatrz na moje dziecko !!!  Togo albo inny Dahomej, Honduras, Kaledupa, Patagonia to małe piwo przy życiu codziennym.. dwa wypadki z przemęczenia pracą, co rusz wypady na tańce w różne końce świata z ludźmi wszystkich możliwych ras świata... Co ja mam mówić ????  Ale nie kwestionuj.. bo przestaniesz wiedzieć.
No tak... 
te dzieci dzisiejsze porąbało.

sobota, 30 listopada 2013

droga do pracy

Sobotni poranek, kończą się gościnne występy dzieci - oni w teren i do swojego domu, ja - do pracy. Piłam sobie herbatę oglądając zachmurzony, szary świat, dumałam o tym co dzisiaj w robocie robić będę. Przeliczywszy wszystko pomyślałam, że nie zdążę z zamierzeniami i myśleć poczęłam jak to ludzie robią, że mają czas na wszystko. Czy u mnie nawala organizacja pracy ? Może i tak, tłumaczę sobie, że to przez ogromną ilość dupereli, które zrobić muszę, każda zajmuje chwilę ale łącznie przeradza się to w godziny. Godziny pracy nieefektownej, obowiązkowej, której potem nijak w sprawozdaniach wykazać, bo zupełnie nic nie wnoszą. Choćby te cholerne zapytania ofertowe na zakup dwóch żarówek na przykład albo paczki gwoździ.
Po czym wyjechałam w raczej podłym nastroju. Wyjechawszy ledwie z Jeleniej  trafiłam na inny świat. Słońce, zero cienia. Często tak jest, że w Jeleniej ciemno od chmur i smogu, za chwilkę, już w Wojcieszycach nawet, a na pewno w Piechowicach - słońce rozlewa się po dolinie ciągnącej się po lewej stronie szosy aż do gór na horyzoncie. Pomyślałam, że zapuściłam się trochę, zdjęć z drogi już nie robię.  Gdy dzieci wyfrunęły zagłębiłam się w strachliwej starości i zapragnęłam sobie bezpieczeństwo socjalne na stare lata zabezpieczać. W domu siedzieć, kości w ciepłym kącie przy kominku wygrzewać, żyć w obawie, że stracę pracę przedwcześnie i co ja wtedy zrobię - bezrobotna staruszka ... Matkojedyna !!!!!! Skąd się to w człowieku bierze, skoro zdrowa jestem i nadal młoda, a świat taki piękny wokół i pełen wyzwań ? Że już się wyciszać powinnam ? Że już za nic nowego brać się nie mogę ? O nie, to nie ja. W końcu stycznia polecę na tydzień do Malagi, zrobiwszy sobie bazę wypadową pojeżdżę trochę po południu i może do Afryki skoczyć dane  mi  będzie. I taki mam plan na "po świętach". No i może książkę do hiszpańskiego, porzuconą przed laty na półce, do łask przywrócić mi się uda.
Wjechałam do Szklarskiej Dolnej, a tu inny świat. Jego przedsmak już miałam mijając zjeżdżające z góry  samochody śniegiem zasypane. Nawet szosa lekko biała była i śnieg  na drzewach. Pierwszy śnieg. W pracy zastałam panią Teresę odśnieżającą parking - rozgrzaną do czerwoności i roześmianą - 45 minut walczyła z łopatą to i poziom endorfin wzrósł jej niebotycznie.
Oprócz niej czekał na mnie młody absolwent malarstwa we wrocławskiej ASP - Emil Goś, który kilka lat z rzędu na plenery do nas przyjeżdżał, pracę magisterską "o nas" napisał i  zaraz po studiach próbował się w Szklarskiej osiedlić, zasilić szeregi kolonijnych artystów.  Miasto jednak za drogie jest na kieszenie świeżych absolwentów, więc odłożył - jak mówi - moment osiadania w Szklarskiej, a teraz po świecie szaleje, kasę na przyszłość zarabiając jako pracownik firmy konserwatorskiej. W międzyczasie namalował  cykl obrazów "Planeta Wrocław" https://www.facebook.com/events/192119634157934/   Maluje też murale - głównie w Gdańsku, pracując w ramach cyklicznego projektu "Gdańska szkoła muralu".  http://gdanskaszkolamuralu.blogspot.com/2012_03_01_archive.html  Jak zarobi i lat 30 skończy - osiedli się w Szklarskiej. Zobaczymy. Póki co z pierwszego śniegu ulepił przed muzeum bałwana i do miasta powędrował.
Pożegnawszy Emila do roboty usiadłam ale niesporo mi idzie. Kilka dni temu przyjechała szefowa z nastawieniem "wszystko co robicie - źle robicie". Natura szefa. Nie oczekujemy pochwał, robimy swoje, doceniają nas ludzie i tutejsze władze ale jakieś ciepłe słowo od naczalstwa choć raz w życiu przydałoby się. Nie ma, nie ma, nie ma. ......
Przemek wpadł na chwilkę po aparat i jedzie na Orle "manewry" męskie odczyniać.A ja ? Do roboty się kobieto bierz !

niedziela, 24 listopada 2013

listopad

Dzisiaj jest pierwszy prawdziwy listopadowy dzień. Czerwiec nie był tak ładny jak listopad. Wczoraj, słysząc w pogodynce, że śnieg spadnie, zmieniłam kolorystykę domu na zimową. Zielono -niebieską zastąpiłam granatowo-brązowo-czerwoną z odrobiną lnu w naturalnym kolorze lnu. I dywan położyłam, optycznie cieplej się zrobiło. I jakby na zawołanie nastąpił prawdziwy listopad. ..na krawędzi dni wisi szara mgła... śniegu już mi się chce, bo wróciwszy ze spaceru psa nie mogłam z błota doczyścić. A włosy od mglistej mżawki w drobne loczki mi się skręciły. Teraz siedzę i piszę, za chwilkę za jakąś pisaną robotę się wezmę bo taka aura służy wenie. 
Chwilę z dziećmi gawędziłam. Młoda dziś w pracy ale stres ma bo w poniedziałek kolokwium z psychologii. Zastanawiam się czy ona odróżnia studia od szkoły, bo cały czas mam wrażenie, że traktuje je jako zło konieczne. Dla mnie studia to trochę pasja chyba była, dla niej  - nie wiem. Nie dostała się na to co chciała, jest na AWF, co trochę ukierunkuje jej nadaktywność ruchową: z imprez na sport się przerzuci.  Tak myślałam i rzeczywiście pływa, w siatkę i kosza gra, ale imprez i pracy w weekendy nie odpuściła. Twierdzi, że czasu jej wystarcza. Zobaczymy jak się to rozwinie. Do 26 roku życia stać ją na  zmiany decyzji, rentę po ojcu do końca studiów ma, no i od ponad pół roku sama się finansuje.
Za to starszy trasę długą zaliczył: Warszawa = konferencja na stadionie Legii nt. ergonomii w sporcie, Łódź - jakaś robótka w okolicy miasta, Toruń - odwiedziny rodziny, po czym Kraków - kolejna konferencja na temat treningów. Planują z dziewczyną wyjazd  w cieplejsze rewiry na cały styczeń i luty. Najpierw wakacje koło Gibraltaru, potem zgrupowanie w Calpe, gdzie oboje pracować i trenować będą. Za naukę hiszpańskiego się wzięli. Czwarty rok z rzędu dziecię mi do ciepłych krajów na zimę wylata... a niechby się tam zaczepił jakoś, to może i ja mogłabym tam na czas tutejszej zimy latać. Bo nie przepadam za zimą. Chociaż... jak wszystko śniegiem zasypane - jest ok., gorzej gdy wszędzie szara breja  ścięta mrozem.
Przyznam, że dumna jestem z dzieci swoich. Za ich zaradność i umiejętność znalezienia pozytywów w każdym, nawet niezbyt pomyślnym, zdarzeniu. Martwię się czasem, mam to w genach, ale coraz bardziej jestem przekonana, że tak czy inaczej w życiu sobie poradzą. Dobrze się wpasowali w ten nowy, mnie jeszcze trochę obcy, styl życia. Najważniejsze, że umieją pracować i, że żadna praca ich nie hańbi ( co z reguły pustym frazesem bywa), przyjemność dać może i najważniejsze - coś czego ja nie umiem zastosować: praca jest tylko częścią życia, służy do realizacji innych jego aspektów. No to i ja idę popracować, tym razem po to by zarobić na kontynuację remontu piętra, które przemyślne zaczęłam przebudowywać.

sobota, 31 sierpnia 2013

garstka prywatnych podróży

Przystanek 1. 102 km + upiorna jazda po mieście w godzinach szczytu. Wrocław zmienia się w okamgnieniu. Jeżdżę tam raz w miesiącu i za każdym razem wjeżdżam inaczej.  Półtorej godziny trwało zanim dotarłam do trójkąta bermudzkiego gdzie jest chwilowe mieszkanie Młodej.  Następne pół - trafienie do jej drugiego mieszkania, i pół - powrót na Krzyki, gdzie przyjemny wieczór przy winie spędziłam u przyjaciół.  Rano wraz z psem zaliczyłam swój ukochany Park Południowy ale wspomnienia mnie nie naszły. Wniosek ? Powoli zapominam przeszłość. To dobrze bo ponoć "przeszłość jest jak kotwica, która trzyma nas w miejscu; trzeba zapomnieć kim się było, żeby znowu być". Z Wrocka zabrałam Ewę i wraz z psem pojechałyśmy dalej.
Przystanek 2. 277 km. Popołudnie i wieczór pod Łodzią, w dwupokoleniowym babskim gronie, na plotach i zwierzeniach. Przyjaciółkę znalazłyśmy w bardzo dobrej formie, za chwilę wyjeżdża z córką  do Czarnogóry na wakacje. Na działce przybyło kolorowych roślin i grządek budowanych z kamieni i drzewnych konarów.  Spotkanie pod znakiem angielskich opowieści Ewy - córki przyjaciółki. Wróciła do kraju po 5 latach w Cambridge i  pół roku pracy weterynaryjnej na deszczowym i chłodnym walijskim zadupiu. Szczerze mówiąc nie sądziłam, że tak długo wytrzyma w wielkich walonkach, starej terenówce i chłopskich oborach, ona -  dziewczyna typowo miejska, która na staże wyjeżdżała do Hondurasu i na indonezyjską wyspę o wdzięcznej nazwie Kaledupa. Po wakacjach jedzie do  Afryki - jako weterynaryjna wolontariuszka, najpierw do Maroka, potem może do Gambii - jak dostanie miejsce. Marzenie Młodej ? Praca w Emiratach Arabskich, już kiedyś pracowała w końskiej stajni jakiegoś szejka, wróciła zachwycona i finansowo usatysfakcjonowana.  Śniadanie na trawie - obowiązkowy i przyjemny zwyczaj łódzki - na zdjęciu. Wystawiłyśmy stolik na kwietną łąkę, bo na tarasie jest cień o poranku.
Przystanek 3. 429 km.  Wyjechałam po "śniadaniu na trawie" i już tylko z psem pojechałam do Torunia. Tu nie spodziewałam się aż takiego zjazdu rodzinnego. Siostra mojej teściowej obchodziła 50 rocznicę ślubu, więc zjawili się wszyscy jej potomkowie, w tym część szkocka, której nie widziałam od stu lat. A więc: trzy córki z trzema mężami, czworo wnuków z żonami lub partnerami i najmłodsze pokolenie w liczbie czterech, w tym dwoje niemowląt, jeden 7 miesięczny Szkot i 1,5 roczna Zosia. Na kolanach trzymam nie lalkę lecz miesięczną Celinę, dziecko Rafała, zwanego "kosmitą". Jak widać - boję się niemowlęcia... nie nadaję się na babcię, choć może czasem bym i chciała... Wieczór upłynął cudnie, gadanie, gadanie, gadanie.
Przystanek 4. 706 km. Następnego dnia zabrałam teściową i późnym popołudniem przejechałam całe rozkopane Kielce. Szklane domy powstały już dawno, teraz budują w partii arterii komunikacyjnych. Moja teściowa całą drogę powtarzała jak mantrę "popatrz a niektórzy mówią, że nic się w tym kraju nie dzieje". Wracając do domu, gdzieś 4/5 drogi jechałyśmy autostradami. Szybko acz nudno.
U rodziców cisza i spokój. Nie umiałabym tak żyć. Tato, szczęśliwy, że ma psa choć tylko chwilowo, biegał na spacery cztery razy dziennie. Rodzice przestali uprawiać działkę - z powodu warunków klimatycznych: działka zalana była przez cały maj i czerwiec, od lipca stoi w suszy. Skorupa nie ziemia. Wiem, bo wykopałam sobie jukkę, bujany, cebulki kwiatów wiosennych, mahonię i jakieś inne drobiazgi. Odziedziczyłam też widły, dwa szpadle i konewkę.
Przystanek 5. 746 km. Następnego dnia pojechałam z ojcem do Pińczowa - dorobić kilka fotek do roboty Starszego. Pińczów jest maleńki i nie rewelacyjny, za to Dolina Nidy - przepięknie romantyczna. Mnie się romantyczne fotki nie udały wiec niżej - fota z google.
Przystanek 6. 1088 km. Powrót do domu. Przekopałam ogródek, posadziłam przywiezione z Kielc kwiatki, ogarnęłam dom, przyjęłam dwa komplety gości, zaordynowałam sprzedaż czernickiej działki i znalazłam kupca (mam nadzieję, że dogadam się co do ceny) a teraz próbuję nie zauważyć, że boli mnie każda kosteczka i ścięgno.
Wyjechałam 23 sierpnia. Lato się kończy.

sobota, 17 marca 2012

wiosna, wiosna, wiosna ach to ty....

Góry majestatyczne, białe w śniegu i w słońcu a na dole całkiem żywa wiosna. Cudnie jest, zwłaszcza sobotniego poranka, gdy człek zaspany do pracy zmierza. Zaspany ? Gdzie tam, jak zasypiam na zimę tak budzę się z wiosną - w teren mi trzeba. Od kilku dni przygotowuję ofertę na zapytanie Wrocławia i coraz bardziej zachwycona światem jestem. To się chyba nigdy nie skończy, jest tyle rzeczy, o których nie wiem, tyle miejsc, których nie widziałam, historii, których nie słyszałam..... muszę jechać ! Bo poznanie to dotknięcie i poczucie i przeżycie. Zaczynam brnąć patetycznie,wiosna...
Na fotce - obiekt z oferty - dom Braci Morawskich. 
O czym ja piszę ? O tym, że np. nie wiedziałam nic o Braciach Morawskich, którzy 31 sierpnia 1743 r. pod wodzą hrabiego Mikołaja Ludwika von Zinzendorfa przybyli do Piławy Górnej, by wybrać teren pod budowę nowego osiedla - na wzór wcześniejszego, w łużyckim Hernhut. A stało się to za sprawą Ernesta Juliusza von Seidlitz - z Czerwonego Dworu w Piławie Dolnej, potem ze strzelińskiej Strużyny, gdzie przejąwszy majątek ojca przyłączył się do pietystów, dla których nawet -  purystyczny przy katolicyzmie - luteranizm był za mało skromny i uduchowiony. W obliczu wrogości władz sprzedał Strużynę z zamiarem przeniesienia się do Hernhut - miasta założonego na "surowym korzeniu" przez Braci Morawskich w 1722 r., ale ostatecznie kupił posiadłość w Piławie Górnej, zwaną od tego czasu Dworem Seidlitza. W międzyczasie umarło czworo z ośmiorga jego dzieci co skłoniło go do coraz większej nabożności. Piława Górna stała się miejscem zakazanych praktyk religijnych, których skutkiem Seidlitz  został skazany na więzienie. Dopiero w 1740 r. wraz z nową władzą przyszła pełnia religijnych swobód i możliwość osiedlenia Braci Morawskich w jego dobrach. Co też się stało. Do Piławy Górnej sprowadzili się ludzie z całej Europy. Mała jałowa wieś w górach, na pd. od Dzierżoniowa stała się kosmopolitycznym religijnym centrum. Tu zacytuję opis osady:  
(...) centrum stanowił duży prostokątny plac, którego środek zajmował kościół. Po obu stronach placu, wzdłuż jego dłuższych boków wybudowano - dla członków wspólnoty żyjących w celibacie - domy prezbiterian. Aby zapewnić możliwie skuteczną dbałość o dusze, połączono członków zboru w tzw. chóry, rozdzielone pod względem płci i wieku. W ten sposób powstały chóry braci stanu wolnego, sióstr stanu wolnego, chór małżeństw oraz chór wdów i wdowców. Dla małżeństw i rodzin zbudowano oddzielne domy. Razem z budową powstawały przy domach mieszkalnych pierwsze warsztaty rzemieślnicze oraz szkoły i internaty. Nieopodal osiedla założono cmentarz nazwany Bożym Polem, na którym grzebano tylko członków bractwa. (mwa.ovh.org/kordasiewicz/atrakcje.htm)
No i pisząc ofertę utknęłam  w rozpoznawaniu terenu. Dowiedziałam się np., że Kino Lwów (Przodownik) we Wrocławiu, niedaleko którego mieszkałam przez lata studiów,  wybudowane zostało jako siedziba Wrocławskiej Loży Wolnomularskiej "Odd Fellow", wg modernistycznego projektu Adolfa Radinga. W 1936 r. po delegalizacji loży masońskiej w budynku powstało kino - Rex Film Palast. A teraz ten kawał historii zostanie zlikwidowany...

Przyszła noc i śniłam przygody. Spacerując z psem zaszłam na wielką górę, pies pognał do szczytu i nie chciał wracać, więc wspinałam się za nim. Stromo było, męcząco. Na szczycie ze zdumieniem zobaczyłam, rozlokowaną na kształt regularnego folwarku w zwartej zabudowie, osadę. Stare domy, nowoczesny sprzęt, dziwni ludzie. Przechodziłam przez każde pomieszczenie, gdzie wśród rozmaitych rolniczych narzędzi poutykane stały rzeźby lub całe kompozycje plastyczne. Ludzie jakby nabrali wody w usta, więc szłam w milczeniu.  Między budynkami ujrzałam prześwit - wąska, długa ulica  w ciasnej zabudowie. Poszłam, miasto na szczycie góry...  Nagle znalazłam się w wielkich, sklepionych halach pełnych szkła. Przechodziłam przez magazyny szkła czerwonego, niebieskiego, rzeźbionych kryształów, minęłam sztabki złota pochodzącego z rezerw banku Rzeszy, widząc w oddali tęczową łunę, ruchliwą i migotliwą - żyrandole, kadelabry, świeczniki  ze szkła ołowiowego: na małych, diamentowo ciętych tafelkach szkła igrało światło wielobarwnie, mieniąc się i rozsyłają promienie... Nie chciałam wstawać..

wtorek, 7 lutego 2012

małe prywatne co nieco

Dzisiaj koleżanka napomknęła, że będzie musiała   do 63 roku życia ja - do  64. Bo wszystko przez te rządowe pomysły.  Szczerze mówiąc mnie to przesadnie  nie martwi. Skoro mam żyć przynajmniej do 80-tki,  a jestem uzależniona od pracy.... Jeden tylko problem - muszę swoje stare kości do kupy pozbierać bo przez jeszcze trzydzieści lat złazić z łóżka na czworakach to masakra. To kokieteria....oczywiście.  Pracuję  w fantastycznym miejscu, spotykam fantastycznych ludzi, z fajnymi ludźmi pracuję, co rusz robię co innego więc w rutynę popaść ciężko. Żeby nie było tak sielsko - gównianie zarabiam.  Coś za coś... No wiec dorabiam  na zlecenia i ta robota jest równie fantastyczna ( zmienna i ruchliwa ) i - mimo  upływu lat - nigdy mi się nie znudziła.  Szczęściara ze mnie.
Niemniej odczuwam i wkurza mnie spychanie mojego pokolenia do lamusa. Wyczuwalne w mediach, a zwłaszcza w telewizji zawojowanej przez pokolenie 30 - 40.  Nie mam  kompleksów, ale coraz mocniej czuję, że dla nich  człowiek 50+ to dinozaur.  Jak więc mam pozytywnie reagować na propozycję wydłużenia wieku emerytalnego ?

środa, 5 stycznia 2011

Już 2011 a ja nadal bez weny


Jesteśmy z robotą jakby w proszku. Szybko się wszystko zaczyna na wszystkich frontach, a tu pora sprawozdań. To dosyć upiorny okres roku, szkoda, że równoległy do karnawału. Ale może dobrze: pół doby sprawozdań, pół doby - bal. Kto to wytrzyma ? Pracoholicy... Powinnam przestać oglądać jakąkolwiek telewizję i słuchać jakichkolwiek wiadomości, bo skrzydła mi podcina szeroko rozlana propaganda porażki, świadomość braku jakichkolwiek środków na cokolwiek, ba, nawet gwarancji jakichkolwiek środków. I tylko jak światełko w tunelu jaśnieje nikłym płomyczkiem deklaracja dofinansowania działalności ze strony miasta. Prywatnie też fiasko ale to akurat to nie nowość. Muzealnictwo prowincjonalne kiepsko stoi, okresowo nawet moje dzieci zarabiają lepiej. No ale przecież nie użalać się chciałam tylko zobaczyć co z weną. No i nic, nadal nic. Obiecuję sobie, że niedługo napiszę o Euroarcie, bo w tej kwestii też się trochę rusza. Tylko z kim tu pracować, skoro każdy swojego pilnuje nosa ?

sobota, 16 października 2010

spojrzeć innymi oczami

Moje miejsce na ziemi.... Pamiętam swoje jazdy do pracy przed 2004 (wtedy zaczęłam). Brudno, ciasno, dziurawo – przejmujące wrażenie. Zaledwie sześć lat , z tego dwa ostatnie naprawdę aktywne i .. ? Jadę szeroką wstążką, gładką jak tafla jeziora w lipcowy poranek, z konturem chodników, uzbrojoną w barwne drogowskazy, znaki drogowe, przemyślane reklamy i czuję pod asfaltem krwioobieg kanalizacji. Ależ !!!! Licentia poetica bo kawałek drogi ( własność starostwa) jest tak dziurawy, że jadę slalomem. Niemniej przy takim uporządkowaniu nawet zieleń karnie podporządkowuje się rygorom drogi.

Tak dużo i tak szybko. UE. Jestem totalnym laikiem w tej kwestii, wiem o deficycie budżetowym, długu krajowym czy zadłużeniu gmin, panicznie boję się euro. Ale też ślepa nie jestem i widzę pozytywów wiele.

UŚMIECHAJ SIĘ LEKKO ALE NIE ZĘBICZNIE !!!!!!

Ps. choć wiem, że najczęściej to tylko ładnie wygląda, z działaniem lub trwałością zdecydowanie gorzej.

Wciągnęła mnie w magisterka dziecka, o środkach unijnych w powiecie. Jestem zbudowana wielowątkowością i aktywnością Związku Gmin Karkonoskich i jego działalnością, jestem też zbudowana działalnością prezydenta JGA, którego – za opinią społeczną – postrzegałam jako nieudacznika.

środa, 6 maja 2009

marudzenie

Przez ostatnie lata mam uczucie, że nie do końca żyję tak jakbym chciała. Najprzyjemniejszy dla mnie okres to czas budowy domu i wychowywania dzieci i zagospodarowywania ogrodu. Wtedy wszystko miało sens i swoją kolejność. Teraz to trochę wegetacja: praca, dom znajomi, jakieś imprezy, wszystko w czterech ścianach, wypad na rower urasta do rozmiarów wyprawy; roweru używam w ściśle określonym celu – dla kondycji. Owszem kocham wiatr we włosach, gdy zjeżdżam z połowy Kapeli, na którą z takim trudem wdrapywałam się kilka godzin, jadąc autem zauważam przepiękną panoramę Karkonoszy nad Kotliną Jeleniogórską, nie przeszkadza mi błoto i deszcz na jeziornych wakacjach. Ale radość, że żyję i piękno przyrody czuję dopiero na łódce, gdy widzę ciepłe mgły unoszące się nad jeziorem o wschodzie słońca, albo gdy idę lasem wśród czerwcowych żarnowców.
Tak, ciągnie mnie do natury. Nie czuję potrzeby jechać na Karaiby ani do Tunezji, wolałabym na nowo budować swój dom na wsi, mały i drewniany, żyć w zgodzie z porami roku, tygodniami nie wyjeżdżać z domu bo drogę zasypał śnieg. Tego bym chciała.
Niedawno byłam w pięknym miejscu. W okolicy Jeleniej Góry sporo jest miejsc, gdzie mieszkają ludzie, którym znudziło się bieganie w pośpiechu po mieście i uganianie za coraz większymi zyskami. Mieszkają w swoich małych domkach, organizują sobie życie w tylko sobie znany sposób i żyją swoim rytmem zgodnym z rytmem natury. Mają czas na pogawędki przy herbacie z sąsiadami, leniwe siedzenie w ogrodzie. Nie pędzą, delektują się życiem. Jest czas ciężkiej pracy i jej czas odpoczynku.
Byłam u ludzi, którzy 20 lat temu przenieśli się do tak maleńkiej wioski, że nie ma jej na nawet szczegółowej mapie okolicy. Kupili ruinę domu i odbudowali, teraz zagospodarowują okolicę; zbudowali drugi dom - dla zaprzyjaźnionych letników, zajęli się hodowlą orkiszu i innych zdrowych roślin. To jak opowiadają o swojej pracy i życiu, jak dumni są z każdego posadzonego drzewka, z każdego obiektu wymurowanego z lokalnego kamienia … widać w tym wszystkim sens. Chciałabym tak.

niedziela, 19 kwietnia 2009

Mój własny rodzynek czyli - MTB - przygoda-orka-kasa-ryzyko-praca-przygoda


Moje dziecko jeździ w MTB. Fantastyczna sprawa. Przygoda - dla całej rodziny. Były lata, gdy jeździliśmy z nim na wszystkie niemal zawody, czyli wyjazd co weekend on marca do października. Teraz już rzadziej, on jest starszy, nam brak czasu i kasy. Orka - dla niego. Bez względu na pogodę wielokilometrowy trening, lub wielokilometrowe zawody, prawie codziennie. Od stycznia do października. Kilometry w nogach. Kasa - to osobny temat. MTB to sport drogi. Rower kosztuje często tyle co mały samochód, części zużywają się błyskawicznie, odżywki drogie, wyjazdy na rozmaite krańce kraju, noclegi, basen, sauna, sala gimanstyczna, masaże. Klubów z kasą na to wszystko - brak, szkoleniowców brak. Ryzyko - niczego nie boję się tak jak Szczawna - jedna z najtrudniejszych tras. Ale tam też jeździ i póki co - cały jest. Praca - dla niego - trening to orka, ale jeszcze są studia, praca (gdy trzeba części rowerowych), uczestnictwa w życiu domowym. Z tego sport nie zwalnia - ale bez przesady, nie ma źle. Przygoda - dla niego - wyjazdy w Polskę i zagraniczne - Portugalia, Hiszpania, Austria, Czechy - o świat się otrze, ludzi pozna, wiele przygód przeżyje, nauczy się życia w różnych środowiskach.
Warto ? Warto.

środa, 15 kwietnia 2009

zakałapućkałam się trochę

Przedstawiłam się tutaj publicznie i teraz muszę narzucić sobie autocenzurę. Nie wolno pewnych rzeczy pisać publicznie, choć taka demokratyczna wolność słowa. Dlaczego ? Ano... Po pierwsze - wylecę z pracy jak się narażę nieprawomyślnością, po drugie rozmowy ze mną będą ryzykowne... cholera wie co sobie pomyślę i co też napiszę.
Koleżanka mówi "to blog komercyjny". Niech więc tak zostanie. Inna koleżanka podsunęła mi myśl, by napisać coś w stylu "Lesia" Chmielewskiej ino o innej grupie pracowniczej lecz obawiam się, że temu zadaniu nie podołam. Niemniej jednak narzucone sobie pewne ograniczenie wolności słowa zniechęca mnie do pisania. Ludzie nie znoszą negatywnych ocen, jakby nie rozumieli, że składają się z dobrego i złego. Tymczasem często coś, co widzą jako złe, inni odbierają - jako wielki pozytyw. I viceversa. A narazić się komuś będąc osobą niejako półpubliczną - to śmierć zawodowo - towarzyska na całej linii. Więc pełna rozterek udam się pod prysznic myśląc o teatrze Cinema. Bo może to będzie następny temat, dość dla mnie - niby zawodowca - ryzykowny.

środa, 4 marca 2009

To też historia sztuki... terenowa i bardzo fizyczna

Na drugim blogu moim mottem jest "lubię wiatr we włosach". Zawsze tak miałam, od dziejów moich zarania. Nie usiedzę długo na miejscu, w świat mnie niesie. Skracając wypowiedź - zaczynam czuć wiatru powiew w marcu... wiosna.

Żeby mieć pretekst do włóczęgi znalazłam sobie drugą pracę. Oczywiście wykonuję ją dla pieniędzy również, nie inaczej. Inwentaryzuję zabytki architektury. Wsiadam w auto i jadę w teren, do zamków, pałaców, domów, fabryk, stajni i obór. Mój wspólnik mierzy i rysuje, ja fotografuję i opisuję, grzebię w archiwach i książkach by znaleźć jak najwięcej historycznych faktów. Potem przerabiam to na karty dokumentacyjne (ta część jest dość mozolna i znacznie mniej przyjemna).

Co mi się podoba w tej robocie ? Ludzie. Obecni, którzy prowadzą mnie w terenie, opowiadają historie im współczesne, z herbów, kształtu architektonicznego, wyposażenia .. czytam historię minioną. Tu podpieram się dokumentami.. i rysuje mi się jakiś całokształt. Tym sposobem poznałam ziemię lubelską od szumów na Tanwi po wojskowe miasto Białą Podlaską - z fantastycznym klubem "Muzyczna Apteka" i jego właścicielami. A przede wszystkim Lublin z przepięknym i nastrojowym, czerwcowym starym miastem. Kiepsko płacą na ścianie wschodniej ale za to przeżyć estetycznych i przygód moc. W Lublinie, między innymi, robiliśmy pozostałości murów miejskich, czyli coś czego praktycznie nie ma. Jedynie układ domów, niegdyś do murów przybudowanych sugeruje ich przebieg. Kilka dni włóczyliśmy się po niemożliwie głębokich, czasem wielopoziomowych piwnicach dookoła wzgórza starego miasta szukając jakichś fragmentów. Co rano gnaliśmy na kawę do jedynej otwartej o tej porze knajpki meksykańskiej.. mieliśmy już swoje miejsce wśród miejscowych. Przedziwne to miasto, zupełnie inne od naszych zachodnich. Przepiękne kamienice z polską historią udokumentowaną np. od XVI w. po współczesność.. większość znacznie naruszona zębem czasu. Czemu nie remontowane te perełki ? Bo każda ma mnóstwo właścicieli na ogół rozrzuconych po świecie, których nie da się nakłonić do wydawania pieniędzy na cos czego nie użytkują. Szkoda, bo niszczeją. Maleńkie zaułki, wewnętrzne dziedzińczyki czy podwórka, wielopoziomowe puby wykorzystujące piwnice, partery i piętra, robione na wzór irlandzkich. Zakochałam się w Lublinie. Choć biedny i bardzo zaniedbany.

Wspominam o tym staranniej bo to jedna z ostatnich naszych prac. Robię je już kilkanaście lat. Poznałam ciechanowskie, przemyskie (gdzie ludzie mówiąc o wojnie mają na myśli pierwszą wojnę światową), nowosądeckie, swoje kieleckie, opolskie, poznańskie, gorzowskie, szczecińskie, toruńskie i nasze, dolnośląskie. Wszędzie jest pięknie i wszędzie inaczej. Rozumiem turystyczny pęd na zachód ale chciałoby się powiedzieć "swojego nie znacie".

Kolejny wtręt o mnie czyli jakie jest owej historyji sztuki moje traktowanie..

Klasycznym historykiem sztuki to ja nie jestem. Nie znoszę, pokryta kurzem i patyną, wgapiać się w obraz czy rzeźbę, spekulować na temat, w teorie się wdawać i tworzyć je, wartościować i oceniać. Może dlatego, że wolę życie, nawet w formie historycznej. Całą tę socjologiczno - psychologiczną otoczkę tworzącą potrzebę działań artystycznych, czyli emocje i nastroje twórcy, obyczajowość, środowisko, idee, filozofia.. życie. Samo dzieło sztuki odbieram jak przedmiot emocji. Doskonałość i perfekcja techniczna to dla mnie tylko rzemiosło, potrzebne jest jeszcze COŚ, jakiś sznyt, dusza. Dlatego nie umiem być krytykiem sztuki. Jeśli obraz do mnie „mówi”, jeśli go czuję – podoba mi się, nawet jeśli jest kiepski z punktu widzenia warsztatu. Tak historyk sztuki nie działa, historyk sztuki posługuje się warsztatem naukowym. Ale najwyraźniej ten warsztat do mnie w żaden sposób nie przemawia a raczej przeszkadza w odbiorze.
A pracuję w muzeum… Cała zabawa z papierami, dokumentacjami eksponatu - to coś czego nie znoszę. Na szczęście dużo u nas tego nie ma. Bardziej obrastam papierami administracyjnymi. Nasza maleńka firemka na dalekiej rubieży stoi w mieście, gdzie nie ma większej instytucji kultury. Więc trochę tę lukę staramy się wypełnić. A jest ogromna..

Dzisiaj, pospołu z kolegą prowadziliśmy lekcję muzealną dla dzieciaków z gimnazjum z Jeleniej Góry. Po wstępnej rozmowie z młodzieżą zorientowaliśmy się, że nic, absolutnie nic nie wiedzą o tej tajemniczej i nieprawdopodobnie barwnej historii okolic. Siedzą w necie, oglądają filmy przygodowe i o przygodach marzą, nie wiedząc, że takich przygód można mieć tu na miejscu tysiące. I nie w formie wirtualnej, na żywo. Zamiast więc opowiadać o historii i historycznych technologiach szkła, usiłowaliśmy sprzedać im całą tę kolorową bajkę. O alchemii szkła i wiedzy tajemnej, o walońskich poszukiwaczach skarbów i przygód i ich współczesnych odpowiednikach, zielarzach – laborantach, o Wieczornym Zamku – siedzibie Ducha Gór pojawiającej się na ziemi tylko w Świętojańską Noc, o artystach – malarzach, pisarzach.. przechadzających się w rozwianych szalach, płaszczach do ziemi, zaciekle dyskutujących przy piwie w knajpie „Do Słońca” , organizujących lokalne teatry, budujących świątynie sztuki i Ducha Gór - jak Hala Baśni… Wiele w tym bajki, trochę autentycznej historii ale jak inaczej dzieciaki zachęcić do szukania, poznania i powrotu, jeśli nie bajką ? Nauczycielki były zachwycone, przyjdą znowu, przywiozą nowe grupy.. Oby. Nie pierwszy to raz słyszymy takie obietnice.
(Naszym błędem jest zbyt mała akcja promocyjna. Robimy co się da ale nie ma kasy.)
Praca w muzeum to dla mnie praca z ludźmi, dająca coś mnie i dająca coś im. Nie sprzedawanie wiadomości tylko żywy kontakt, dyskusja. Ostatnia promocja książki „Powierzony klucz”, prowadzona w formie rozmowy, pełna kontrowersji i sporów, przeciągnęła się do ponad dwóch godzin. Zaangażowali się wszyscy uczestnicy. I chyba o to chodzi. Zaangażowany – zapamięta.
Taka, wydaje mi się, jest rola takich muzeów jak moje. Gdzie działa nastrój, nie - idące w tysiące zbiory, ekskluzywne drogie wystawy dla elitarnych grup. Tak, tu się spełniam. Czy jako historyk sztuki ? Nie wiem.

piątek, 27 lutego 2009

DROGA

fotka Macusa Bredta z okna Domu Hauptmannów

Moja droga do pracy i powrotna do domu jest tak nieprzytomnie piękna, że czasem aż boję się, że kiedyś nie zauważę szosy. Jadąc do pracy, jadę w kierunku gór. Po prawej mam wyniesioną, zabudowaną lub zalesioną skarpę, po lewej - rozległą przestrzeń dolin zakończoną górskimi pasmami, niższymi, wyższymi, rozłożonymi na wielu przenikających się planach. Czasem jest tam różowo od podświetlanych słońcem mgieł, czasem mlecznie smugowato z czarnym pofałdowanym horyzontem. Czasem w dolinie ciemno od chmur, promieniście - na szczytach. Taki widok obserwowałam ostatnio. Z tym, że rzęsiście oświetlone były nie szczyty lecz całe pasmo górne, czytelne w najdrobniejszych szczegółach, przy półmroku, w którym tonęły pasma niższe. Aparat fotograficzny, nawet niezły, nie odda tych cudowności.
Potem wjeżdżam do Szklarskiej Średniej, przez moment jadę w kierunku nad którym dominuje Szrenica pocięta wstążkami nartostrad. Dzisiaj wyglądała niesamowicie. Była bardzo wyraźna, przysunęła się do drogi, czytelne były poszczególne drzewa, wypatrywałam narciarzy na stoku. Natomiast wierzchołek, jakby niedokończony, rozmywał się w lekkich, smugowatych mgiełkach, nie tworząc wyrazistego konturu. Coś pięknego. Za każdym razem jest inaczej.

Pochodzę z Kielc, właściwie z Rzeszowa, z rejonów od wieków polskich. Gdy przyjechałam tutaj nie mogłam przyzwyczaić się do tej nie swojskiej architektury, do wytyczonych w górach ścieżek.. takich wymurowanych – ingerencja człowieka i cywilizacja była widoczna gołym okiem, psując naturę. Początkowo, przez pierwsze dwa lata, czułam się tutaj jak na wakacjach. Potem wrosłam ale nie na tyle by wiedzieć, że nie mogę już mieszkać gdzie indziej. U siebie poczułam się dopiero gdy zagospodarowałam ogród i przeniosłam się z pracą do Szklarskiej Poręby. Co oczywiście było dość rozciągnięte w czasie. Mimo wszystko nie czuję się tutaj tak jak w rodzinnych stronach. Tam wszystko jest z dziada pradziada, ma swój sens i swoje miejsce, wynika jedno z drugiego. Tu jestem osadzona w pejzażu lecz bardzo mocno wyczuwam tę obcość, granicę, za która jest już tajemnica. I czuję odrobinę winy, że zajmuję czyjś dom od pokoleń budowany.
Może dlatego, że nie urodziłam się tutaj. Byliśmy kiedyś z wystawą w Kazimierzu nad Wisłą, spędziliśmy tam trzy fantastyczne dni. Po wernisażu, po weselu artystycznym na rynku, na lekkim rauszu powędrowaliśmy na Plebankę. Dużo nas było, trójka od nas – Dolnoślązaków, przyjaciółki: łódzka i warszawska, które przyjechały na wystawę… Rozbujała się dyskusja na ten właśnie temat. Czy jesteśmy u siebie, jak czują to oni. Zupełnie mojego problemu nie czuły Warszawianka i Łodzianka, nie czuli też Dolnoślązacy – urodzeni i wychowani już tutaj, mimo, że oboje z rodzin sprowadzonych spod Wilna i spod Przemyśla. Tylko ja, jak jakaś naznaczona.. czy miejsce urodzenia i dzieciństwa ma aż takie znaczenie ? Gdy mówię o rodzinnych stronach, myślę o Sandomierzu, Opatowie, Kielcach...

środa, 25 lutego 2009

Trochę o mnie



Jestem historykiem sztuki. Zawód uznawany za elitarny pewnie dlatego, że trzeba mieć kasę, żeby w nim się spełniać. Albo klasę i być czyjąś reprezentacyjną żoną. Bo płacą dość mizernie. Zupełnie nie wiem czemu akurat tutaj wylądowałam, skoro miałam skłonność do przygód archeologicznych w stylu Indiany Jonesa lub choćby Tomka Wilmowskiego. Jedno wiem, historia interesowała mnie zawsze, ale nie taka książkowa, taka bardziej bajkowa. „Dzieje” Herodota – opasłe i ciężkie tomiszcze przeczytałam gdzieś w ósmej klasie podstawówki z wypiekami na policzkach. Połączona z geografią, z opowieściami biblijnymi, legendami, mitami, bajkami o bogach azteckich.. .. kochałam te tajemnice miłością pierwszą wybierając się na archeologię, śródziemnomorską oczywiście. Innych zawodów w ogóle nie brałam pod uwagę. Pieniądze są ważne ? Ano są, ułatwiają życie ale samo zarabianie dla zarabiania .. ? Nie ma sensu. Już chyba wtedy miałam inklinacje do nierozdzielania pracy od życia. No cóż.. niektórzy tak mają.

W liceum bardziej poszłam w kierunku psychologii. Zwyczajnie, późno dojrzewałam i na te lata spadł okres burzy i naporu. Oraz zafascynowania impresjonistami. Tak się złożyło, że jakieś zdolności manualne też miałam, nno……. nie na tyle by tworzyć wielką sztukę ale np. szyję czasem barwne patchworki, które są raczej przykładem rzemieślniczego mozołu, niemniej całkiem interesujące. (Autoreklama!!), W każdym razie, przy książkach Perruchota przeżywałam rozterki duchowe Van Gogha, Lautreca, Gauguina i innych. Tak utrwaliła mi się artystyczna psychologia, te burzliwe, suto zakrapiane absyntem dyskusje artystyczne do białego rana, niedobory gotówki, wichry twórczej namiętności, decyzje o porzuceniu żon i dzieci ku chwale sztuki, modelki w życiu artystów… barwna paryska cyganeria.. zawsze jakoś ciągnęło mnie do ludzi z problemami, nie uznawanych, poza jakikolwiek nawias społeczny wyrzuconych. Salony niezależnych, Arles, Tahiti, wczesne kolonie artystów… tak się na to zapatrzyłam, że sama nie wiem kiedy wzięłam udział w olimpiadzie artystycznej i znalazłszy się wśród laureatów wylądowałam na historii sztuki. We Wrocławiu.

Dlaczego akurat we Wrocławiu, nie w bliższym mi mentalnie Krakowie czy nielubianej Warszawie, albo przynajmniej na lubelskim KUL- u ? Do tej pory nie wyjeżdżałam na zachód dalej niż do Częstochowy. A tu Wrocław nagle. Namówiła mnie koleżanka, która miała tam ciotkę. Listownie złożyłam papiery i pojechałam. Ale w noc przed wyjazdem śniła mi się... nie uwierzycie.. ulica Szewska, gdzie mieściła się nasza katedra historii sztuki. Wąska uliczka z kocimi łbami, ciasno zabudowana szeregami kamieniec z różnych okresów. Nastrój mi się śnił, czułam Wrocław - mój siermiężny, socjalistyczny Montremartre. Poczułam go fizycznie następnego dnia na Szewskiej. Po prostu zostałam stworzona dla Wrocławia.

wtorek, 24 lutego 2009

osobista rewolucja .. ku równowadze

To, że życie jest tylko chwilką, wiemy wszyscy. Ale chyba tylko nieliczni umieją coś z tą wiedzą zrobić. Moja rewolucja to próba jej spożytkowania . Mam świadomość przemijania w momentach gdy jednego dnia jest środa latem a drugiego już październikowy piątek. Sporo z nas tak biegnie, nie dostrzegając niczego - pór roku, mijających godzin, uśmiechu bliskich... widzimy jedynie przeciwności, które musimy pokonać, które jakoś dziwnie pojawiają się wciąż nowe i nie ma końca. Ja taka jestem. Może dlatego, że w pracy znajduję sens, skoro go brakło gdzie indziej.

Nie wiem kiedy tak mi się porobiło ale pamiętam czasy, gdy umiałam utknąć na tydzień w ogródku i przebudowywać skalniak, potem ciągle coś zmieniać, dosadzać, w międzyczasie cieszyć się ze znajomych na grillu. I pamiętam frajdę jaką mi to sprawiało choć wieczorem ledwie doczołgiwałam się do łóżka. Teraz ? Zapłacę za przebudowę skalniaka.. i pewnie nie zauważę co tam rośnie rzucając okiem na efekt kolorystyczny. Pójdę na imprezę taneczną z zegarkiem w ręku i będę pamiętała, że nie mogę zaszaleć bo jutro mam trudny dzień. Wszystko co nie jest pracą jest na pół gwizdka.

Kiedyś mój mąż uczył mnie, że czas to pieniądz, nie powinno się go marnować na bzdety. Po to się zarabia, by nie robić wszystkiego samemu. Tę cenną wiedzę nabył w momencie podjęcia pracy w wielkiej, prywatnej firmie, która pochłonęła go bez reszty. Tak, żeby mieć sukces zawodowy i nie wypaść z kursu trzeba wszystko temu poświęcić. Wykończony codziennym biegiem, wieczorami znikał w garażu i odpływał, np. budując dla ptaków dwupoziomowy karmnik z szykanami: pod strzechą, z dłubanymi w patyczkach rynnami i anteną satelitarną. Wtedy zaczęło nam się życie rozpadać.

Trzeba umieć wypośrodkować, żeby kiedyś umieć żyć, gdy coś się zawali. Tego się chcę nauczyć. Również dlatego, że mój dom stał się martwy. Ożywa jedynie w momencie przyjazdu gości. Jest czysty w miarę, ogrzany, przytulny ale każde z nas wpada, zjada i znika do swoich zajęć. Jesteśmy razem a jakby osobno. Jedynie ludzie z zewnątrz mobilizują nas do bycia razem.

Dzisiaj odkryłam, jak mocno fizyczność wpływa na psyche. Zawsze większą wagę przykładałam do emocji i choć czułam, że siłownia robi dobrze głównie mojemu mózgowi, to byłam przekonana, że mózg ma największe znaczenie bo on podejmuje decyzje. Wczoraj wydawało mi się, że mam doła, bolała mnie głowa, ogólna niechęć , dziś sobie przypomniałam, że to wynik oczyszczania organizmu.

System naczyń powiązanych, równowaga to jest to co trzeba umieć.